Skip to main content

Projekty w których biorą udział uczniowie naszego Liceum:

Jan Kubisz

d
JAN KUBISZ
PAMIĘTNIK STAREGO NAUCZYCIELA
GARŚĆ WSPOMNIEŃ Z ŻYCIA ŚLĄSKIEGO W OKRESIE BUDZĄCEGO SIĘ RUCHU NARODOWEGO W B. KSIĘSTWIE CIESZYŃSKIEM

 
CIESZYN 1928

Część pierwsza: W domu rodzinnym.
i. *
Urodziłem się w Końskiej w roku 1848. Był to rok fer­mentów politycznych, rok wolności ludów, w którym pier­wiastki pragnień i dążeń wolnościowych zalegały ziemię, czekając na ciepłe promienie wiosenne, co je miały do ży­cia zbudzić.
Do szkoły wstąpiłem w roku 1854, mając 6 lat skoń­czonych. Szkoła była w sąsiedztwie, tak, że nieraz jako dziecię do niej chodziłem i tam się bawiłem razem z innemi dziećmi. A przecież dzień, w którym po raz pierwszy jako uczeń przekroczyłem próg szkolny, był dla mnie taki, jak gdybym tam nigdy jeszcze nie był i w duszy mojej niezatarte pozostawił wspomnienia. Dziś jeszcze dobrze pamiętam, jakem drżał, gdym w on dzień wstępował do szkoły. Nie był to lęk, strach, ale pewna obawa przed czemś nieznanern.
Najprzód więc uczyłem się czytać z polskiego ele­mentarza. Skąd ten elementarz pochodził, nie wiem, ale prawdopodobnie z Prus i drukowany był, jak wszystkie ówczesne książki szkolne, szwabachem. Jakkolwiek jako nauczyciel hołduię nowym zasadom elementarnego naucza­nia, to przecież nie potępiam ówczesnej metody, stosowanej w nauce czytania. Każdy uczeń uczył się osobno dla siebie. Powtarzania i uczenia się chórem nie było. Nauczyciel nie wykładał wcale i tylko tu i ówdzie coś objaśnił. Wskutek tego uczeń musiał się nauczyć zadanej lekcji o własnych siłach i w swój sposób. Była to rzecz trudna i według naszych pojęć niepedagogiczna, a przecież miała to do siebie, że wyrabiała w uczniu pewną samodzielność, pozostawiała mu swobodę w pracy i nie zacierała jego oryginalności.
Dziś nauczyciel podaje naukę uczniowi jako pokarm, który sam pozuje i tak przysposobiony wkłada mu do ust, nie zważając na to, że niejeden się tem dławi, nie mogąc sobie tego przyswoić. Dawniej musiał uczeń sam rzecz dobrze pogryźć, każdy na swój sposób i, pogryzłszy, połykał z rozkoszą, przyswajając sobie najdokładniej spożyty po­karm. W ten sposób przyzwyczajali się uczniowie do samo­dzielności i wyrastali na tęgich i dzielnych ludzi.
[Nauka]
Nauka odbywała się w ten sposób, że najprzód po­znawano litery, alfabet. Uczeń pozostawiony był samemu sobie i jak się do tego zabrał, jak głoski poznał, jak się ich nauczył, to była jego rzecz. Później składał uczeń głoski w zgłoski, potem zgłoski w słowa. Składanie zgłosek w sło­wa bez poprzedzającego pojedyńczego wymawiania głosek i zgłosek nazywało się czytaniem »po prostu«. Była to praca mozolna. Pamiętam, ile się namozoliłem nad prze­czytaniem słowa »wszczął». 

Lekcje oddawano« nauczy­cielowi, t. j. każdy uczeń przystępował z osobna do nauczy­ciela, a ten przesłuchiwał go, czy lekcję umie lub nie. Jeżeli nie umiał, to nauczyciel posyłał go do ławki, żeby się jeszcze raz uczył.
Książką do czytania był Nowy Testament. Czytali go oczywiście dopiero uczniowie starsi, którzy już umieli czytać. Pamiętam, jakeśmy go czytali z przejęciem i naboż- nem uczuciem. Szczególnie podobały się nam listy apostol­skie. Zastanawialiśmy się, każdy po swojemu, nad owymi Koryntami i Rzymianami i Filipensami i każdy ich sobie na swój sposób wyobrażał, bo nauczyciel nic nam o nich nie powiedział. Szczególny urok miały dla nas pozdrowie­nia apostolskie na początku listów i to »Łaska Pana nasze­go Jezusa Chrystusa .. . czytaliśmy ze szczególnem na­maszczeniem.
Od trzeciego roku począwszy rozszerzał się zakres nauki. Oprócz czytania, uczono się już katechizmu, »Nauki religji« ks. Pauliniego z Bystrzycy, a przedewszystkicm historji biblijnej. Katechizm była to mała książeczka, dru­kowana szwabachem, której pochodzenie jest mi nieznane. Uczyliśmy się katechizmu i ^Nauki religji« na pamięć. Wię­cej podobała mi się historja biblijna, której uczyliśmy się z dosyć grubej książki, ułożonej przez ks. Karola Kotschego z Ustronia. Pamiętam, że największe zainteresowanie budzi­ły w nas historje o Samsonie, których w nowszych historjach biblijnych już niema, historji biblijnej uczyliśmy się w ten sposób, że nauczyciel zadawał jedną historję całemu oddziałowi starszemu, a uczniowie na przyszłą lekcję hi­storję opowiadali. Oprócz tego każdy dzień przed popo­łudniową nauką jeden uczeń czytał całej klasie jedną hi­storję biblijną, co się zawsze klasie bardzo podobało. 
W ten sposób nauka religji była ośrodkiem całego nauczania.
Wielką rolę odgrywała w szkole nauka języka niemiec­kiego. Uczono się najprzód wokabuł, a potem rozmówek, zwanych powszechnie »geszprechami«. Za tem szła nauka gramatyki według podręcznika, który był dosyć rozsądnie ułożony. Zaczynała się nauka od czasownika regularnego w czasie teraźniejszym, za tem szło łączenie rzeczownika z czasownikiem w najprostsze zdania, dalej czas przeszł dokonany odmiany słabej i rzeczownik, przyczem przypad­ki były tak ułożone, że po pierwszym szedł czwarty, a potem dopiero przypadek trzeci i drugi, wreszcie przy­miotnik jako orzeczenie i przysłówek, a potem dopiero inne, trudniejsze rzeczy. Wszystkiego tego uczyli się uczniowie na pamięć, co ich oczywiście dużo kosztowało pracy. Ale kto się tego porządnie nauczył, ten znał już podstawy języ­ka niemieckiego i mógł na nich, jeżeli miał do tego sposo­bność, dalej budować.
Jedno atoli było w całej tej nauce języka niemieckiego stanowczo złe, niepedagogiczne i barbarzyńskie, a miano­wicie signa. Była to tabliczka z rączką, na kształt kijonki«. powleczona białym papierem, na którym były napisane nazwiska tych starszych uczniów, którym w szkole nie było wolno mówić między sobą ani z nauczycielem po pol­sku, ale tylko po niemiecku. Ponieważ atoli po niemiecku rozmawiać nie umieli, więc nie mówili z sobą wcale, albo mówili za pośrednictwem uczniów młodszych, z Którymi wolno im było mówić po polsku. Rozmowa taka odbywała się w ten sposób: .»Ty, powiedz Pawłowi K. to a to!« A ten znowu zwracał się do młodszego ucznia i odpowiadał: »Powiedz mu to a to.« 

Jeżeli się zaś który z tych starszych uczniów pomylił i powiedział choćby jedno słowo wprost po polsku., to wtedy* sąsiedzi krzyknęji: »Hat polnisch ge­sprochen!« 
Za to dostał na signie kreskę, a za każdą taką kreskę na signie w sobotę jedno uderzenie rózgą w dłoń. Bolesna i okrutna i upokarzająca była ta operacja. 
Ale naj­większe upokorzenie przeznaczone było dla tego, który w sobotę miał najwięcej kresek na signie. Ten musiał za­nieść signę do domu, przewieszoną na sznurku przez plecy i tam ją świeżym białym powlec papierem. Towarzyszyli mu w tej drodze koledzy, śmiejąc się i szydząc: »Hat polnisch gesprochen!«

Wielką wagę kładziono wtedy w szkole na piękne pi­sanie: kaligrafję. Poświęcano jej stosunkowo dużo godzin w tygodniu i niektórzy nauczyciele doprowadzali w tym względzie do mistrzostwa. Pisano podług wzorów polskich i niemieckich. Przy rocznych egzaminach publicznych, t. z. »pryfunkach«, przekładał nauczyciel t. zw. »probeszryfty'- wizytującemu szkołę pastorowi i one odgrywały wielką rolę w ocenie pracy nauczyciela w szkole. Pisanie tych >probeszryftów« było dla uczniów czemś Uroczystem. czemś w rodzaju egzaminu. Pamiętam, jakie to na nas ro­biło wrażenie, gdy nauczyciel rzekł: »Jutro będziemy pisali probeszryfty«. Z pewnym niepokojem i w uroczystem uspo­sobieniu przestępowaliśmy wtedy próg szkolny i zasiadali w ławkach szkolnych. Nauczyciel przynosił z sobą do szkoły białe kartki polinjowane i każdy pisał podług danego wzo­ru. Pisać musiał każdy uczeń z tych oddziałów, które już miały naukę pisania.
Wszyscy, przejęci ważnością chwili, pisali w skupieniu i z wielką starannością i każdy wysilał się, żeby jego pismo wypadło jak najlepiej. Oczywiście, że próby wypadły róż­nie, jedne lepiej, drugie gorzej. Nauczyciel przyjmował wszystkie, tylko poplamionych kartek nie przyjmował, lecz kazał takiemu uczniowi pisać na nowo. Pisano piórami gę- siemi, które nauczyciel do szkoły przynosił nietylko w dzień pisania »probeszryftów«, ale zawsze, co nauczycielowi du­żo zajmowało czasu, gdyż na każdy dzień było trzeba cały pęk piór przygotować.
[Matematyka]
Nauka rachunków odbywała się w ten sposób, że naj­przód uczono się pisania cyfr i liczb do 100. Potem uczono się dodawania, najprzód jednostek, potem dziesiątek do 100. Podobnie było z odejmowaniem, mnożeniem i dzieleniem, gdzie także nie wychodzono poza jednostki i dziesiątki. Do­piero wyższe oddziały rozwijały naukę rachunków dalej, wszelako i one nie wychodziły poza cztery działania i poza liczby całe. Na tem kończyła się na on czas nauka rachun­ków w szkole. Co się zaś tyczy metody nauczania, to nauka odbywała się w ten sposób, że nauczyciel zadawał całemu oddziałowi jedno zadanie z książki, w której przykłady były wyrachowane, a potem uczniowie przychodzili do nauczy­ciela i »oddawali« zadania. Kto wyrachował źle, ten wra­cał do ławki i rachował jeszcze raz. Niekiedy także wzy­wał nauczyciel jednego ucznia do tablicý i kazał mu wy­rachować przykład jakiś na tablicy, a wtedy wszyscy ucz­niowie z nim rachowali.

W nauce śpiewu uczyliśmy się pieśni z kancjonału Trzanowskiego. Wszelako przy pogrzebach śpiewano już wtedy polskie pieśni ze śpiewnika, ułożonego przez ks. Ka­rola Kotschego w Ustroniu.

Uczyliśmy się także rysunków; nazywaliśmy to »ma­lowaniem«. Nauczyciel »namalował* na tablicy zapomocą linji kościół i jeszcze dziś. widzę ten kościół, ręką nauczy­ciela na tablicy narysowany, a cała klasa rysowała go w ten sam sposób na tabliczkach. Lekcje te nie odbywały się regularnie, ale przygodnie. A chociaż wiedzieliśmy, że nauczyciel znowu nam namaluje kościół, to przecież cie­szyliśmy się zawsze bardzo, gdy przyszła godzina malowa­nia, bo to dla nas było zawsze coś nowego.
Każdy rok odbywał się egzamin publiczny, zwany »pryfunkiem«. Przygotowaniem do niego było pisanie onych -probeszryftów«. W zborze cieszyńskim za moich czasów były szkoły ewangelickie podzielone między obóch pastorów, ks. Źlika i ks. Kłapsię. U nas w Końskiej wizyta­cję szkoły odbywał ks. Kłapsia, z czego my nie bardzo by­liśmy zadowoleni, bo ks. Kłapsia był głuchy i z dziećmi nie mógł rozmawiać, podczas gdy ks. Źlik przy egzaminie lubił z dziećmi wdawać się w rozmowę. Dziecinne były to upo­dobania, bo zresztą ks. Kłapsia był człowiekiem bardzo uprzejmym i w zborze wielkiem cieszył się wzięciem.
Termin egzaminu wyznaczał wizytator. U nas w Koń­skiej odbywały się »pryfunki« na wiosnę, w maju. Na tę uroczystość czyszczono i myto klasę i przystrajano szkołę odświętnie. Rano schodziły się dzieci, odświętnie ubrane i zasiadały w uroczystym nastroju w ławkach. Zeszli się też rodzice, przyszedł wójt i »dozorca szkolny«, t. j. jeden z obywateli gminy, który się miał starać o potrzeby szkoły, przyszli także nauczyciele szkół średnich. Gdy pastor przy­jechał, wychodzono przeciw niemu i witano uroczyście. Za­czynał się egzamin. Pastor zasiadał na krześle za stołem, obok nauczyciele, w tyle za ławkami siedzieli lub stali ro­dzice. Najprzód dzieci zaśpiewały jakąś pieśń nabożna, po­tem nauczyciel egzaminował z religji i innych przedmiotów. Według odpowiedzi dzieci oceniali obecni pracę nauczyciela. Ważną rolę odgrywały także przy tym egzaminie »probeszryfty«, które nauczyciel, ułożone według not i oprawio­ne w zeszyt kolorowy, przedkładał wizytatorowi, a ten podawał dalej obecnym nauczycielom i rodzicom. Pilne dzieci otrzymywały - premje«, zazwyczaj książki, w któ­rych nauczyciel napisał jakąś sentencję, a pastor umieszczał swój podpis. Nadto nauczyciel odczytywał publicznie na­zwiska tych uczniów, którzy najpilniej uczęszczali do szkoły.
Po egzaminie odbywała się uczta u nauczyciela, na któ­rą zaproszeni byli pastor, nauczyciele, wójt i dozorca szkol­ny. Pamiętam, że ks. Kłapsia lubił jadać raki, których chwy­tanie na tę ucztę należało do naszych szczególnych przyjem­ności.

Egzamina te należą dziś do przeszłości, na którą dzi­siejsze postępowe pokolenie patrzy z uśmiechem politowa­nia. A przecież te egzamina nie były bez znaczenia. One bowiem przyczyniały się do wzbudzenia zainteresowania rodziców dla szkoły, czego dzisiejszym czasom niejedno­krotnie tak bardzo brak. Rodzice tych dzieci, które otrzy­mały premję lub pochwałę za pilne uczęszczanie do szkoły, mieli z tego wielką radość, a dla drugich była to zachęta, żeby się dziećmi swojemi więcej zajęli, ażeby i ich dzieci dostąpiły tego zaszczytu. To też szkoła była zawsze pełna i nikt nie karał rodziców za nieposyłanie dzieci do szkoły, jak się to dziś dzieje. Dla uczniów zaś te egzamina były świętem, które zostawiało w ich duszy niezatarte wspom­nienia.

Szkoła nasza ewangelicka była zbudowana w r. 1804. Ojciec mój, urodzony w roku 1817, już do niej chodził. 
Na­uczycielem jego był niejaki Kajzar, prosty człowiek, bez studjów, umiejący czytać i pisać, który na wojnie »liznął« trochę niemczyzny, co mu dało patent na nauczyciela. Ta­kich nauczycieli było na on czas więcej. Szkoły ewangelic­kie budowała sobie gmina za wiedza i w porozumieniu z prezbyterstwem zboru. Lud wpływał także i na wybór nauczyciela, dlatego nauczycielami szkół ewangelickich byli zawsze Polacy. Inaczej było w szkołach katolickich. Były to szkoły publiczne, rządowe, na które lud polski wpły­wu nie miał. Dlatego były to szkoły morawskie i nauczycie­lami przy nich bywali Morawianie.
Po Kajzarze, tuż przed rokiem 1848, był nauczycie­lem w Końskiej słynny później Jan Śliwka. Pochodził on z Ustronia. W Końskiej nie zabawił długo, bo przeniósł się na szkołę ewangelicką do Cieszyna, gdzie także był pisa­rzem zborowym. On już był nauczycielem z kwalifikacją. (...) Byli między tymi nauczycielami niektórzy bardzo dzielni ludzie wykształceni i światli. Tem się też tłumaczy wielki wpływ nauczyciela Jana Śliwki na szkolnictwo ewangelickie, a po­średnio i na całe ówczesne i późniejsze szkolnictwo polskie na Śląsku.
(...)
Tymczasem zaczęła się już nowa epoka w rozwoju szkolnictwa ewangelickiego na Śląsku. Powiał po Śląsku nowy duch, którego wpływ dał się odczuwać i w szkolnic­twie. Do tego przyczynił się niemało wymieniony powyżej Jan Śliwka. Zaczęto wprowadzać nowy sposób nauczania do szkół, nauczania więcej poglądowego; już wykład na­uczyciela większą zaczął odgrywać rolę w szkole, już bo­wiem nauczyciele wyższe, a częściowo i fachowe mieli wy­kształcenie, co wszystko przyczyniło się do podniesienia poziomu nauki w szkole. Wprowadzono książkę do czytania, ułożoną przez grono nauczycieli pod kierownictwem Śliw­ki. Pamiętam, jak niezmierną radość nam ta książka spra­wiła, jak zachwycaliśmy się wierszykami i ustępami, przy- padającemi do smaku. Mnie najbardziej podobał się ustęp o szczygiełku. I nie dziw! Rozmarzone i rozbudzone umy­słowo dzieci witają z zapałem każdą nową książkę, a ta była prawdziwie nowa, bo łacińskiemi czcionkami drukowana, mieściła w sobie nowe, niewidziane i niesłyszane nigdy rzeczy. Nowy Testament czytano jeszcze, ale już tyl­ko jako przyczynek do nauki religji. (...) Ułożył jeszcze Śliwka »Piosenki dla dziatek«, również przez nas mile powitane. Śpiewaliśmy te pieśni, jakoby z naszej po­chodziły duszy, jakoby z naszej pochodziły piersi — bo i były polskie, toż i były nasze. Czeskich nie chcieliśmy już śpiewać, tak, że nauczyciel często nas do tego musiał zniewalać. W ten sposób szkolnictwo ewangelickie uczyniło duży krok naprzód.
Z katolickich nauczycieli w Końskiej pamiętam dwóch Morawianów; (...) Tym uczytelem był już Ślązak i gorli­wy Polak, Zanibal. Był on już wychowankiem dwuletniej "preparandy« nauczycielskiej w Cieszynie, ówczesnego seminarjum nauczycielskiego, z którego wychodzili już na­uczyciele dla szkół ewangelickich i katolickich. Tego Zanibala dla jego polskich przekonań prześladowano i przerzu­cano z posady na posadę. Był on nawet w Janowicach, gdzie zebrał podania o Ondraszku i napisał o nim powieść, dru­kowaną w »Gwiazdce Cieszyńskiej«. Te morawskie szkoły katolickie nie miały atoli większego wpływu na lud. Lud bvł polski i wpływu morawskiego na jego mowie znać nie było. Od ewangelików różnił się ten lud chyba tem, że mniej był oświecony, co nie dziwota, bo w szkole uczono go po morawsku, w którym języku potem nie czytał, a po polsku czytać nie umiał. Ewangelicy czytali więcej, bo też polska książka w ich wierze i nabożeństwie dużą odgrywała rolę. Zresztą ewangelicy już dlatego odnosili się do szkoły z większem przywiązaniem, że ta szkoła z kościołem w ści­słym pozostawała związku, a jedno i drugie zdołali sobie wywalczyć po długich prześladowaniach i uciskach.
Wreszcie chciałbym jeszcze coś powiedzieć o we- wnętrznem życiu szkoły, jej pracy i objawach. Przedewszystkiem muszę zaznaczyć, żeśmy się do szkoły odnosili z wielkim zapałem i umiłowaniem. Uczyliśmy się pilnie i z ochotą. Rygor w szkole był wielki, bo nauczyciel miał zupełne prawo rodzicielskie wychowywania swoich ucz­niów, a używanie rózgi było dozwolone. I zupełnie słusznie. Nauczyciel zyskał na powadze wobec uczniów, a nie było o tem mowy, żeby go uczniowie nie kochali. Wiem, z jaką czcią mówiliśmy o nim w domu. Nauczyciel ze swojej strony czynił nam pod względem swobody wielkie ustępstwa, z czego wytwarzała się pewna serdeczność między nauczycielem i uczniami i uczeń znajdował w szkole miejsce przyjemne, a kiedy z niej występował, to występował z płaczem i ża­lem i zachował o niej pamięć w późniejszem życiu. Do tego umiłowania szkoły przyczyniła się jedna rzecz, o której także później będzie mowa, a mianowicie opowiadanie gadek. Każdy starał się przyjść do szkoły czem prędzej, aby przed nauką zasiąść na chwilę do tej duchowej uczty. Po­robiły się w szkole małe grupy, jużto pomiędzy chłopcami, jużto pomiędzy dziewczętami, gdzie jeden zdolniejszy, ob­darzony darem wymowy, półgłosem gadki opowiadał. W szkole panowała bezwzględna cisza, jakiś poważny na­strój, wywołany skutkiem opowiadania, tak, że nauczyciel, który zastał dzieci w takim stanie ducha, miał łatwą pracę. 

Dzieci były uważne, a przedewszystkiem rozumne i chę­tne do nauki. Byliśmy tedy wrażliwi na wszystko, co piękne, i uważni na to, co nas otaczało. Interesowaliśmy się więc wszystkiem, a przedewszystkiem przyrodą, bo te opowiada­nia o czarach i topielcach, zbójcach, o »nocznicach«, mu­siały koniecznie w duszy naszej wytworzyć wyższe myśli, a nie myśli o chlebie tylko i bezmyślnych zabawach. Pamię­tam, jak lubiliśmy ptaki, jak zajmowaliśmy się niemi i jak je ochranialiśmy. Nie słyszano o tem, aby ktoś znęcał się nad ptaszkiem, psuł gniazdko i zabijał młode, a jeżeli który na jesień złapał ptaka, to sobie z niego zrobił nie zabawkę, ale przedmiot wielkiej przyjemności i uciechy, co zdradzało rozwój poczucia piękna. To też z naszej szkoły wychodziło dużo zdolniejszych do gimnazjum ewangelickiego w Cieszy­nie i wielu z nich w późniejszem życiu zajęło znaczniejsze sta­nowiska w społeczeństwie, jak naprzykład Paweł Kajzar, profesor gimnazjum ewangelickiego w Cieszynie, syn na­uczyciela, ks. Gabryś, pastor w Krakowie, dr. Myrdacz, le­karz sztabu generalnego w Wiedniu, a z młodszych dr. Józef Buzek, profesor uniwersytetu lwowskiego.

II.
Często się człowiek pyta, jak dawniej ludzie żyli. A nieciekawy odpowiada: »Tak, jak dziś żyją.« Ale to nie jest prawda. Zwierzęta zawsze żyją jednako. Ale nie ludzie. Kot naprzykład chodzi dziś tak, jak chodził za czasów Faraona. Tak miauczy i myszy chwyta, jak wtedy. Ale nie tak czło­wiek. Prawda, pod względem fizycznym jest człowiek tak jak zwierzę niezmienny. Ale pod względem intelektu i du­cha wielka jest różnica między dawniej a dziś. Chociaż i tu trzeba odróżnić właściwość rodową, charakter szczepowy, który jest niezmienny. Czech naprzykład zupełnie inaczej żyje i postępuje, niż Polak, choć jeden i drugi jest Słowia­ninem. Żyli tedy inaczej nasi ojcowie, aniżeli my dzisiaj ży­jemy. Bo każdy czas ma swoją twarz.

[Dom]
Nasza chałupa była murowaną, ale niską i okna miała nieduże, jak to po dzisiejszy dzień widać jeszcze w starych chałupach. Kryta była z frontu gontem, czyli »szjaidziołem *, a z tyłu słomą. Do tylnej części przybudowany był »chlew«, to jest miejsce dla krów i »rnasztol«■, to jest stajnia dla ko­ni. Stodoła drewniana, razem z -kolnią«, stała osobno. We­wnątrz rozkład mieszkania był następujący: Z przodu była wielka izba mieszkalna, która służyła równocześnie za ku­chnię. Obok niej był mały pokoik, który służył rodzicom i dzieciom za sypialnię. Naprzeciw izby, a więc po drugiej stronie sieni, była świetnica, to jest mniejsza izba, w któ­rej stały malowane szafy i skrzynie, takiż malowany stół i parę stołków. Na ścianie tuż pod powałą była zawieszona »rechla-<, na której umieszczono malowane talerze porcela­nowe i takież garnki wieszano na haczykach.
Izba mieszkalna była urządzona bardzo prosto. Wzdłuż ścian biegły ławy, przymocowane do muru. Ławy były białe, niebarwione i takiż stół prosty stał w jednym rogu izby. Dwoma bokami przypierał do ławy, z jednej strony była stolica z »żydlą« do przewracania, a z drugiej strony stołu stał jeden stołek. W drugim kącie izby stało łóżko. Przy drzwiach była półka na naczynia kuchenne. Piec do gotowania sporządzony był na kształt pieca piekarskiego, tylko wyżej sklepiony. Z przodu miał nalepę. Na palenisku kładziono ogień i koło niego ustawiano wysokie garnki gli­niane, w których gotowano potrawy. Garnki ustawiano za- pomocą widełek. Była to robota dla kucharki uciążliwa, ale dla mieszkańców ten rodzaj pieca był przyjemny i zdrowy. Nie było w izbie pary i kuchennych zapachów, bo to wszyst­ko razem z dymem ulatywało kominem, w pokoju było cie­pło i powietrze suche. Dziś marny wszędzie »blachy«, wszystek odór i para rozchodzi się po izbie, powietrze jest wilgotne, ix» ścianach leje się od pary i pobyt w takiej ku­chni jest niezdrowy. Ziemniaki gotowano w garnkach ko- piasto nałożonych, tak, że ziemniaki na wierzchu leżące osmaliły się od ognia i upiekły. Te tak zwane zgorzoki sta­nowiły nasza ulubioną potrawę; o nie biliśmy się i kłócili nieraz, bo każdy z nas chciał jeść »zgorzoki«. Po skończe­niu gotowania potraw wygartywano »cioskiem«, to jest ka­wałkiem deski półokrągłej na żerdce, żarzące się węgle na nalepę, zatykano piec i ciepło długo się trzymało. Obok pieca do gotowania był piec piekarski. Ten dzieci brały
zwyczajnie w swe wyłączne posiadanie. Na nim się siedzia­ło, bawiło, jadło, kłóciło a w nocy spało. Piec do gotowa­nia razem z piecem piekarskim zajmował dużą część izby mieszkalnej, bo jeden i drugi był obszerny. Nad drzwiami, tuż pod powałą, były tak zwane ^polenki«, — dwa drzewa, przeciągnione od ściany do ściany i podbite u dołu deskami. Tam kładziono różne rzeczy, zwłaszcza rzeczy, przezna-
Dobrze zachowana »świetniea« w domu Bn/ków w Końskiej z r. 17S2.
Fot. T«d. Kubisz.
czone do suszenia, tam przesiadywały dzieci i tain spały. U nas takich »polenek- nie było, czegośmy nieraz żałowali.

[Życie rodzinne/społeczne]
Jeżeli mam opisać domowe pożycie, to muszę obrać dzień zimowy, bo w zimie byliśmy wszyscy w domu, w zi­mie to domowe pożycie było najwięcej charakterystyczne. Taki też dzień najwięcej mi się podobał, taki dzień zimowy najbardziej utkwił mi w pamięci.
Przebywaliśmy wszyscy, gospodarze i czeladź, w izbie i stanowili wszyscy jedną rodzinę, w której ojciec i matka królowali jak patrjarchowie. Nie było różnicy między sługą
i gospodarzem, to też sługa nie czuł się sługą, ale członkiem rodziny. Przyszedł na służbę, to przyszedł do taty i mamy, albo — jak mówiono — do tatów. Parobek mówił: »Nasze« pole i »moje« konie, a »dziewka« mówiła: »Moje« krowy. To też gospodarz mógł na słudze swoim spolegać i dobro swoje bez obawy mu powierzyć. Więc spokojnie posyłał swojego »pachołka« z końmi i wozem po towary lub z to­warami do Triestu, do Czerniowiec, do Lwowa, a pachołek po trzech miesiącach wrócił ze zdrowymi końmi i całym wozem, a przedewszystkiem ze sporą sumką pieniędzy do domu. Wątpię, czyby taką funkcję można dzisiaj komu po­wierzyć. Prawdopodobnie nie zobaczyłby gospodarz ani parobka, ani koni, ani wozu.
Praca sług była sumienna. Każdy wiedział, co ma ro­bić, i łajania, że nie zrobił, lub źle zrobił, słychać nie było. Wogóle praca wtedy była inna, niż dzisiaj i inne poczucie obowiązku. Dziś każdy robi, żeby było zrobione; czy dobrze, czy źle, na tem mu nic nie zależy. »Len by se kurilo«, jak mówi Słowak. Każdy robi, nie żeby zrobił, ale żeby z a r o b i ł, to też o to się nie pyta, czy ta robota coś warta iub nie. Dawniej ludzie mieli ciasne sumienie i pojęcie akuratności ściśle było złączone z pojęciem obowiązku i pracy.
[Dzień codzienny]
Wstawało się w zimie o piątej, w lecie o czwartej go­dzinie. Jedna z dziewek została w chlewie koło bydła, pa­robek zajęty był koło koni, druga dziewka zatrudniona w kuchni. Wstawszy, każdy ubierał się, mył i klękał do cichej modlitwy. Modlitwa atoli nie kończyła się na tem, lecz znajdowała dalszy wyraz w śpiewaniu pieśni porannych. Pamiętam, jak matka, gotując śniadanie, cały prawie czas śpiewała pieśni poranne. Podobnie śpiewała dziewka w chlewie przy krowach i parobek w stajni przy koniach. Cała chata była rozśpiewana. Ojciec śpiewać nie umiał, a jednak śpiewał po swojemu. Widzę go jeszcze, jakby to wczoraj było, jak każde rano po śniadaniu siadał za stołem i śpiewał pieśni nabożne, każdą na tę samą nutę i czytał Biblję, którą, jak mówił, cztery razy w życiu całą prze­czytał, a zmarł, licząc lat 52. Oprócz Biblji czytywał także Jana Arndta »Rajski ogródeczek« lub »Księgi o prawdziwem chrześcijaństwie«.
Gdy dziewki przyszły z chlewa a parobek ze stajni, to zabierali się do przędzenia. Każdy miał wyznaczone, ile miał naprząść, matka także sobie swój dział wyznaczyła.
O godzinie 7. było śniadanie. Jedliśmy wszyscy razem z jednej misy i jedną potrawę. Przed jedzeniem każdy że­gnał się i zmawiał cichą modlitwę. Podczas jedzenia pano­wało milczenie i cichy, uroczysty nastrój. Potrawy były proste, ale zdrowe i dobrze okraszone. Kawę mieliśmy tylko cztery razy w roku, a mianowicie w wielkie święta i w kier­masz.
Po śniadaniu zabierano się do dalszego przędzenia. Niekiedy też ojciec z parobkiem coś strugali lub łupali »szczypy«, któremi świecono, lub przygotowywali drzewo na opał.
Prządki atoli były zimowym czasem głównem zajęciem naszego ludu wiejskiego i dostarczały mu nietylko pewnych dochodów ze sprzedaży płótna, ale także dawały mu prawie całe potrzebne codzienne ubranie i wielką część pościeli. A były prządki, tak jak się one u nas odbywały, czynnikiem nietylko ekonomicznym, ale także ważnym czynnikiem wy­chowawczym, oświatowym i umoralniającym. Odgrywały one w życiu naszego ludu bardzo ważną rolę i wyciskały piętno swe na całem życiu i urządzeniu domowem i wiejskiem. Dopiero z rozwinięciem się światowego przemysłu bawełnianego upadł ten nasz przemysł domowy, co spowo­dowało wielki przewrót w życiu społecznem.
Cała praca przędzenia wydawałaby się obcemu nudną i jednostajną. A jednak tak nie było, owszem, była to pra­ca zajmująca i przyjemna i obficie urozmaicona. Miło było widzieć te warczące kołowrotki i słyszeć ten ich szmer, jaki sprawiał ich szybki obrót. Wprawne ucho mogło dobrze wyczuć tę ich zharmonizowaną muzykę, gdyż każdy koło­wrotek na inny był nastrojony ton, bo kołowrotek na cien­ką przędzę wydawał dźwięk wysoki, kołowrotek na »grabkowinę« wtórował altem, a kołowrotek na »grubaczyznę sekundował basem.
A prządki takie nie siedziały cicho. To rozmawiano o codziennych sprawach swoich i wioskowych, to śpiewano pieśni religijne albo świeckie, a najpiękniejsze chwile były te, gdy prządki opowiadały »godki«. Niektóre prządki umia­ły dużo i bardzo pięknie opowiadać. Opowiadano bowiem wtedy bardzo dużo i przez to ćwiczenie się w opowiadaniu niektóre zdolniejsze prządki doprowadzały w opowiadaniu do mistrzostwa. A ile to wtedy śpiewano pieśni, ile ich powstało między ludem przy przędzeniu! 
(...) Dziś wszystko to ustało, pieśni zamilkły, dawne znane pieśni poszły w zapomnienie, ludzie śpiewać nie umieją, chyba gdy są pijani, wtedy śpiewają swe obrzydliwe pijackie lub żołnierskie pieśni, a o opowiadaniu to dziś ludzie nie mają pojęcia.
Bardzo często odwiedzały się prządki wzajemnie. Wte­dy uciechom i zabawom, pieśniom i opowiadaniom nic było końca. A jak ta pieśń, tak i gadki miały zwyczajnie pewne tendencyjne, co już powyżej powiedziano, zabarwienie. Mo­żna było wyczuć w nich pewien sens moralny. Nagroda za dobre i kara za złe — to były zwyczajnie główne ich mo­tywy. 1 o też te gadki były ważnym środkiem wychowaw­czym i umoralniającym i ci ludzie umieli odróżnić dobre od złego i umieli to w życiu swojem zastosować.
Tak więc przędli ludzie len na odzienie, a z pieśni i gadek tkali niby sukienkę dla duszy. 

Jedzono trzy razy na dzień. Ale matka przynosiła prządkom suszone owoce, tak zwane pieczki ->na ślinę«, a jeżeli przyszły sąsiednie dziew­częta na prządki, to je częstowała plackami i pieczkami. 

Wielką uciechę wnosił nam do tej pracy nasz sąsiad kowal, ktoregośmy nazywali sto piekło w*, bo takie miał przysło­wie. Przybiegał do nas co chwila z kuźni, »strząsał- prząd­kom paździerze, to jest szczypał je w kolana, od czego bro­niły się śmiechem i krzykiem, opowiadał różne ciekawe wy­darzenia dnia, śmiał się i odchodził do swej pracy, aby znów za chwilę wrócić. (...) Przy dziennem przędzeniu siedział każdy, jak mu było najdogo­dniej i najwidniej. Obsadzono więc wszystkie okna, a gdy tych brakło, najdogodniejsze i najwidniejsze kąty izby. 

Wie­czorem natomiast ustawiano stolice na środku izby, równie/ ławki i stołki, przed niemi postawiono świecznik z gorejącą szczypą i przędzono dalej. Świecznik był umocowany na wysokim drążku z nogami, był z żelaza (...) musiał zawsze jeden oporządzać, to jest ustawicznie ustawiać szczypę zawsze tak, żeby się jasno paliła i »ucierać ją«, to znaczy usuwać węgiel. Ten urząd był mnie powierzony. Siedziałem więc wieczorem przy świeczniku i uczyłem się zadanych Iekcyj. Niekiedy czytałem prządkom jaką historję biblijną, lub opowiadałem im co zc szkoły. Bo czytanie na­ leżało także do tych środków, którerni uprzyjemniano i uroz­maicano pracę przędzenia. Przędzono zwyczajnie do go­dziny 9. wieczór i kończono pracę pieśnią wieczorną, którą śpiewano z polskiego kancjonału, znajdującego się obok kan­cjonału Trzanowskiego w każdym ewangelickim domu. Po śpiewie każdy klękał przy ławie i modlił się po cichu i na­bożnie, a Pan Bóg błogosławił pracy i modlitwie. O, bło­gosławił, bo nam dobrze było pod tą prostą wieśniaczą strzechą.

Aby obraz wymalować w zupełności, muszę ciekawym opowiedzieć, skąd brano len do przędzenia. Otóż uprawiano go prawie wszędzie, co dużo akuratnej pracy wymagało. Na jesień wyrywano len z korzeniami, przesuszano i młócono dla zdobycia siemienia, a następnie rozścielano na łące, na miedzy, na trawniku zacisznym, aby się len wyrosił, to jest, aby wierzchnia powłoka rośliny zgniła i skruszyła się. Wyroszony len grabiono i wiązano w snopki, suszono w pie­cach piekarskich, lub na ten cel osobno urządzonych gmin­nych suszarniach. Tak wysuszony len międlono, czyli ła­mano i wycierano na »derkach« wierzchnią powłokę z włó­kien lnianych. Powłoka ta zmięta i pokruszona padała na ziemię jako paździerze. Następnie czesano len na »szcze­ciach« i przyrządzano do przędzenia.
W niektórych, a szczególnie w zamożniejszych chału­pach, było tyle lnu, że się dostało i biedniejszym, aby ka­żdy miał na swoje własne przędzenie. Z przędzy wioskowi tkacze wyrabiali płótno.
Pozostaje jeszcze coś powiedzieć o kołowrotkach. Wy­rabiali je sposobem tokarskim, a więc już trochę artystycz­nym specjalni mistrze. U nas na całą okolicę słynął z tych wyrobów mój wuj, Płoszek w Lesznej. (...).
 A każdy kołowrotek miał swojego kawalera, niby swojego towarzysza pracy: przęślicę z krężelein Przed ko­łowrotkiem na »cienką« stała przęślica smukła, jak parobczak hoży, a przed tym na grabkowinę, to krężel prezen­tował się jak tatuś poważny, a zaś obok na grubaczyznę trząsł się na przęślicy grubo powłóczony krężel, jak dzia­dzio w kożuchu, by się otulić przed zimnem, aby się utulić przed nudnem gderaniem wiecznie niekontentnej połowicy. Ej, starość, nie radość!
Niektóre prządki umiały też prząść i na wrzecionie, tem prymitywnem narzędziu zamierzchłych czasów. Jak się umiały kręcić te wrzeciona, wprawione palcami w ruch niedostrzegalny, a niektóre zakręcone na łokciu silnym ru­chem i puszczone swobodnie, tańczyły po izbie, aż je prządka porwała ku sobie i nić uprzędzoną zgrabnie około wrzeciona owiła.
Ej, powrócicie wrzeciona, ej, powrócicie kołowrotki, bo nasza bielizna i pościel rozlatuje się w strzępy*), ej, po­wrócicie! A nasze gosposie będą układały całe kopy różnych płócien w malowane skrzynie, jak to matka moja w domu, pamiętam, robiła. Ej, powrócicie wrzeciona, ej. powrócicie kołowrotki pod strzechy nasze, a z wami nadlecą i pieśni nasze ojczyste i gadki nasze zapomniane i zaniedbane, nibv jaskółki z wiosną i szczęsną obwieszczą nam dolę,

Pisane w r. 1919 bezpośrednio po wojnie, gdy porządnego płótna nie k o waf< > powszechnie.
III.
Niby misa wielka, której środkiem jak pęknięcie sze­rokie, płynie nasza Olza urocza, usiadła na łonie ziemi oj­czystej, tej ziemi od wieków polskiej, nasza wioska. Dno tej misy zajął obszarem szerokim dwór pański, a po pochy­łościach rozsiadły się chaty, utulone w sadach. Wzdłuż Olzy idzie droga; wybiegła z Trzyńca i do Cieszyna śpie­szy. Po niej mrowie ludzkie, a szczególnie w dni targowe, przesuwało się pośpiesznie, szli i jechali nasi, ale też włóczy­ły się góralskie wózki z okolic jabłonkowskich i z dalsza na­wet, bo ze Słowaczyzny od Czacy i Topolczan smyczył się tabor cygański, albo pojedyńczy wózek komedjancki Cze­cha. Można było zawsze coś zobaczyć obcego i ciekawego.
Wioska nasza była rozległa i z natury rzeczy dzieliła się sama z siebie na pewne części, a więc był dwór z Zako- ścielcem, łęgiem i Kajzarówką, Kopiec, Stówki, Podlesie, Granica, Zoduch, Benowice, Bartkowice, Macochowice, Ro­la, Grzesiowice, Pańska Góra, Borek, Koziniec, Osówka i t. d. Te rozległe części nie przeszkadzały jednak skrzyknąć się, kiedy nieszczęście do wioski wpadło, zbiec się, gdy było trzeba komu z pobaby« pomóc w jakiejkolwiek potrzebie, zejść się na »czakaczce« w »harendzie«, albo też na komedji, albo też zgromadzić się w nabożnym nastroju, gdy było trzeba odprowadzić kogo na wieczny odpoczynek. Bo, jak iść, to kupą, to gromadą; samopiąt nikt nigdy nie chodził.
Łączyła tych ludzi wspólna dola, wspólne zwyczaje, wierzenia, wspólny język, choć też nie brakło wpływów, któreby chciały rozbić tę serdeczną gromadę, powaśmć ją i rozdzielić. Skąd to pochodziła ta łączność niespożyta? Może niedawny ucisk pańszczyźniany łączy gminę w tę serdeczną gromadę, zacierając różnice wyznaniowe i spo­łeczne. To też panował w gminie stosunek przyjacielski, bezinteresowna usłużność, a przedewszystkiein gościnność. Na Roli naprzykład nocowali prawie codziennie druciarze, szklarze, żebracy i często widziano »Jónka«*), jak prowadził
*) .lan Buzek najstarszv z osierocialycli vvtedv brac: Buzków »11a
roli«.
całą gromadę takich biedaków z 'harendy« na nocleg do siebie.
Sposób życia był bardzo prosty, nie wymagający. Jak często można było widzieć naprzykład wesele, idące piechota, zdaleka na ślub, lub weselników, jadących na prostych wo­zach w »deskach«. Na weselach podawano 4 polewki: Ło- więzią«, wieprzową, kurzą, a czwartej nie pamiętam. Mięso brano palcami. Na leguminę była kasza prosiana, grysik, po­sypany piernikiem i masłem obficie okraszony, co jadano z jednej misy łyżkami drewnianemi.
Ważną część wesela stanowiła muzyka i tance. Muzyka była i będzie zawsze wyrazem uczuć ludzkich. Tak było i jest przy weselach naszego ludu. Muzykantów bywało daw­niej czterech: klarnecista, skrzypek, basista i cymbalista. Wyrażali oni cały nastrój wesela. Klarnet, krzykliwy i roz­ochocony, jest uosobieniem »ženicha-, który wali z tupetem świecącą podkówką w podłogę i puszcza się z »młoduchą« w weselny tan; skrzypce zaś swą tkliwą i rzewną melodją dają wyraz uczuciom >młoduchy«, rozmarzonej i tulącej się w tańcu do dziarskiego »żenicha«. Bas natomiast nie bawi się w uczucia, lecz grzmotnym głosem, jak stary >tata , pełen mądrych sentencyj, zaczerpniętych z długiego życia, huczy do ucha ■* ženicha* raz w raz: >Coś se chycił, to se dzierż, .to se dzierż, to se dzierż!« (To też o rozwodach i mowy wtedy nie było, bo każdy dzierżał z uporem, no i z rezygnacją to, co »se chycił«!) Cymbał, symbol materja- listy, nawet na sentencje się nie zdobywa, lecz obserwując tańczących, liczy, kto za muzykę zapłacił, a kto nie i w mia­rę tego struny jego pod szybkiemi uderzeniami drążków wy­dają dźwięki: »Ten dał. ten dał, ten dał! A ten nie dał, a ten nie dał, a ten nie dał!« A muzyka leci, chwyta za pierś chłopców, a oni rozhasani i rozochoceni krzyczą: >Juhej!< aż się izba trzęsie. Po skończonym zaś tańcu chłopcy cisną się do cymbalisty i jeden przed drugim papierowe dziesiętniki wtyka w otwór cymbału.
^ »Źenich« i drużba mieli za »czopką<< wielkie »chochołki«, jak miotły, a na piersiach szerokie »woniączki«. Inni goście byli również przybrani w »chochołki« i »woniączki«, ale
Widok Końskie) od Osówki. łot-7,11 K Hs:
W dali frzMety pasma Roplcy w Beskidzie Śląskim: Ostry, Jawwwy. Roplm. (jndula.
znacznie mniejsze. »Młoducha i družka były pięknie »za­gładzone« w wielkie wieńce. Kobiety starsze wyróżniały się przedewszystkiem ubiorem głowy. Nosiły tak zwane »szatki sprawione«. Był to rodzaj białego wielkiego obru­sa, w kwiaty w jednym rogu czarnem wyszyciem znaczo­nego. Składano go tak, jak się chustkę składa, nakładano przy pomocy innej niewiasty na głowę i wiązano. Wiązanie to było sztuczne i wymagało niemałej pracy i czasu. Zbie­rało się obrus w fałdy koło uszu, nareszcie wiązano tak, że od węzła spadał na ramię jeden koniec, jak długie ucho. Kobiety w tym stroju ubrane — prawdziwe białogłowy — wnosiły pewną jasność w zgromadzenie, bo widno było w izbie od »szatek« i >skabotków« Nosiły one ten strój tylko w dni świąteczne, lub przy obchodach rado­snych. — Aby ten strój biafogłowski uzupełnić, trzeba je­szcze opisać dalsze ubranie. Suknia była sporządzona z ma- terji, którą z wełny i przędzy w domu wyrabiano. Matcrja była dwojaka — "prost« na suknie zwyczajne i »rasz« na suknie świąteczne. Rasz był czerwony i czarny. Na suknie brano siedm lub ośm »szerzyn«. Były zatem fałdziste, ale krótkie, bo do pół łydek sięgające. Fartuchy w cztery Sze­rzyny były cokolwiek dłuższe i opasywały się białą, na palec szeroką, tasiemką. >Kabotki«, jakie jeszcze dziś nie­które kobiety i dziewczyny noszą, były: »Koszółki«, o(5*a- trzone koło rękawków 'taclami«, to jest szerokim, mister­nym haftem, i *szutki« bez tacli, tylko z ładnie wyhaftowa- nemi Ietnieczkami. Koszółki i szutki były z najcieńszego płó­tna uszyte; do codziennego użytku wystarczyła grabkowina i grubaczyzna. i
Jako wierzchnią szatę miały kobiety do wyjścia szpen- cery, a na każdy dzień jubki, proste kaftanki. Szpencer była to rzeczywiście ładna szata. Obejmował on ściśle tylko tors kobiety, to jest popiersie i zakończony był falbanką, niebar- dzo szeroką. Kołnierz, wykładany z tej samej materji lub aksamitu, spadał głębokiem wycięciem prawic na dół i odsłaniał białą koszółkę. Rękawy były bufiaste u góry, wa­towane, u spodu wąskie, zapinane haczkami. — Nadzwyczaj charakterystyczneni znamieniem ubioru tych czasów były
tak zwane pończochy zbierane. Na kilka łokci długie, wdzié- wano je na nogę i zaczęto od kostki w górę układać w gę­ste fałdy, aż cała pończocha wyszła. Trzewiki były płytkie, bez opiętków, a że w zimie nie dały wiele ciepła, używano białych kopytek. Otóż strój gotowy. Spojrzyjcie tylko, jak ładnie taka kobieta wyglądała. Na głowie »szatka sprawio­na«, aż widniało od niej, szpencer obcisły, uwydatniający jakby utoczony biust kobiecy, bogata, w fałdy układana suknia i fartuch również rzęsisty i »glancowany«, spadający do pół łydek i odsłaniajacy nogę, ubraną w czerwoną zbiera­ną pończochę. Dziewczęta były podobnie ubrane, nie mia­ły atoli szatek, lecz bez wszelkiego okrycia, gładko uczesa­ne, w bujny warkocz wplatały długą i szeroką wstążkę. Z twarzy biło zdrowie i rumieniec, a w całej postawie wi­doczne były szyk i zwinność, ale też wielka skromność, po­kora i czystość dziewicza. Wyglądały jak ładnie ustawione kopki siana, lub jak smukła jodełka w lesie, a nie takie roz­czochrane i aż do ckliwości ustrojone i wstążkami obwie­szone, jak niektóre zalotne dziewczęta naszej doby. Niedaw­no widziałem jedną taką ot poprostu — kozę. Włosy zje- żone, pomierzwione, choć pełno w nich grzebyków, spinek, szpilek, w środek warkocza wpleciona mała wstążka, — jakla wycięta, również i kabotek koronkowy, wycięty głę­boko, niczem dekolt kobiety z wielkiego miasta -- rękawy krótkie, a u pięści w skórkowej branzoletce złoty zegarek, fartuch jedwabny, buciki żółte, no i jeszcze coś, proszę zga­dnąć!! Nie zgadniecie! Na długim sznurku, perełkami wyszy­wany mały woreczek. Zachowywała się przytem nieledwie zywająco, rzucała się i śmiała, kręciła zegarkiem, wywijała mieszkiem, żeby tylko pokazać wszystko, co posiada i w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Ale ta figurka pół chłopki, pół mieszczki zbudziła tylko wstręt i odrazę we mnie.- Jakże można wykoszlawić w ten sposób piękny strój wałaski! Rozumiem, że na świecie wszystko się wydoskonala, ale to się dzieje w kierunku danego typu i nie sprzeciwia się naturalnymu rozwojowi i zasadom piękna i prawdziwego smaku. Strój wałaski jest ogromnie oryginalny. Ktoby go chciał upiększyć jakiemi częściami miejskiego stroju, to bał-
3
wan, nie mający poprostu pojęcia o jakimkolwiek guście. Zo­stawcie już paniczkom ich mieszki, a wy, wiejskie dziewczęta, weźcie sobie raczej wory i motyki, a idźcie kopać ziemniaki. Boże dary do gumien znosić — to nie wstyd., ale honor i szczęście ziemianina!
U nas jest trochę grube, ale niemniej prawdziwe i do­sadne chłopskie wyrażenie: »Człowiecze grzeszny, masz mieszek śmieszny«. Tak — masz mieszek, a w nim trochę głupstwa i głupsjtewek i głupoty, trochę żądzy niedozwo­lonej, trochę pragnień nieczystych, trochę miłości własnej, trochę samolubstwa i wywijasz tym mieszkiem przed wła­snym nosem i przed nosem tych, coby cię podziwiać chcieli, ale zapominasz, że cel twego istnienia jest wielki, jest świę­ty! Tyś człowiekiem, obrazem Boga i człowieczych imaj się spraw, Bogu na chwałę i Ojczyźnie twej na pożytek.
Co się tyczy tego mieszka, opowiem jego rodowód. Był na Brzezówce swego czasu wójt bardzo mądry. Razu jedne­go wybrał się do Cieszyna na »stówkę«. Idzie, idzie, aż w Parchowskim lesie na środku drogi natknął na kupę du­katów. Zaiskrzyły mu się oczy z radości na widok tyle zło­ta, rzuca się nań chciwie i pcha do kieszeni. Ale widząc, że kieszenie za małe na to mnóstwo pieniędzy, wytrząsa je na- powrót i pędzi do domu po wór, ażeby je wszystkie zgarnąć. Za chwilę wraca cały zdyszany, ale dukatów już na drodze nie było, sprzątnął je ktoś inny, który na nie natrafił i który miał oczywiście wór przy sobie. Zrozpaczony wraca do do­mu i w wielkiem strapieniu i żalu po stracie takiego skarbu trzy dni w pokoju przesiedział. Potem zwołał gromadę i tak jej obwieścił: »Zważywszy, że idąc drogą do Cieszyna, mo­żna się natknąć na kupę dukatów, rozkazuję, żeby każdy /. was, co idzie do miasta, miał ze sobą próżny wór na ra­mieniu.« Posłuszna rozkazowi gromada tak postąpiła. W każdą sobotę obywatele Brzezówki chodzili po rynku z próżnymi worami. To praktyczne urządzenie podpatrzył któryś z korespondentów »Wiedeńskiej Mody« i doniósł re­dakcji i od tego czasu noszą nasze paniczki małe woreczki. A czy tam która co znalazła, nie wiem, ale że niejeden
rzezimieszek niejednej woreczek z nadobnych raczek ode­brał, o tem wiem z przeświadczenia. No, ale moda modą i żydki na głupocie ludzkiej ^potrzebują« robić interesa.
Strój mężczyzn wykazywał obok wielkiej prostoty pe­wien obfity rozmach, jeżeli nie bogactwo. Niby to salono- wem ubraniem była »kamizol«, sięgająca tylko do pasa. Da­wniej noszono jeszcze krótszą, tak, że często wyłaziła ko­szula z pasa, co nazywano żartem »gniłkami«. Kamizol była pierwotnie prosto ścięta, później już wcięta, zastosowana do kibici i dłuższa. Kołnierz był prosty, w tyle po bokach roz­porki dwa, z przodu naszywano w dwa rzędy guziki białe, blaszane i wydęte. Takie same guziki zdobiły »kieszenie i rozporki.
Bogatsi nosili guziki srebrne, wielkie, gładkie lub mi­sternie wyrabiane. Nowsza zaś moda nakazywała już koł­nierz wykładany, zniosła rozporki, a wprowadziła guziki czarne, rogowe z pozostawieniem guzików srebrnych, które jeszcze do niedawna noszono, ba i jeszcze dziś przy kami­zelkach noszą. »Bruclek«, to jest dzisiejsza kamizelka, miał również kołnierz wykładany, ale wysoko przykrojony, tak, że było tylko widać "lemiec« od koszuli i jedwabną chustecz­kę na szyję. Guziki były również blaszane lub srebrne i tego samego fasonu, co i przy kamizoli, ale mniejsze. Starzy nosili spodnie wąskie do butów, których cholewy były g!an- sowane, sumiastym kutasem u góry ozdobione. Charaktery­stycznym przy tych spodniach był pas, szeroki na trzy palce, ale niezmiernie długi, tak, że się nim chłop kilka razy opasał. My dzieci mieliśmy respekt przed tym rzemieniem, bo uderzenie nim bolało dotkliwie. Kapelusze noszono wy­sokie, nie bardzo foremne, czarne lub siwe, zwano je kastur- kami. Kuśnierze prowadzili osobny rodzaj takich kapeluszy, które tylko chłopstwo kupowało. Włosy czesano skromnie na czoło, bez przedziału; jeżeli się ktoś »opoważył« wycze- sać włosy w górę, mówiono o nim, że jest wylizany. Tak no­sili się chłopi i trzymali się mocno przy stroju przodków. Jerzy Cienciała występował w Radzie Państwa i Sejmie w kamizoli, jako w stroju galowym. Mistrzowianic chodzili
Widok Końskiej od potu. zachodu. W dali huty trzynieckie.
wogóle długo w kamizolach i z uporem opierali się przeka­baceniu wsi. Lecz i oni wkońcu ulegli i — przekabocili się! Żeby się tylko przy plebiscycie*) trzymali! Może się u nich nowy Jura zrodzi, co nas od wrogów naszych wyswo­bodzi. Dajże to Boże!
Zostawiłem sobie na koniec opisanie wierzchniej szaty,
płaszcza. Powiedziałem powyżej, że strój mężczyzn wy­kazywał obok wielkiej prostoty pewne bogactwo, pewien obfity rozmach. I rzeczywiście, bo płaszcz był szatą nie ty­le poważną, ile bogatą w fałdy, w szerzyny sukna. Z jedne­go takiego płaszcza możnaby dziś wykroić trzy wierzchnie suknie. Był to rodzaj długiej, do pięt sięgającej, podwójnej peleryny. Używano do płaszcza ciemnego, drogiego sukna i podbijano go podszewką również sukienną. Była to tedy odzież ciepła. Wierzchnia część płaszcza sięgała prawie do połowy spodniej części; im dłuższa była ta wierzchnia część, tem płaszcz był droższy i stateczniejszy. Do codziennego użytku służył burnus, szata długa, przestronna, coś w ro­dzaju naszego palta zimowego. Płaszcze atoli noszono w dni świąteczne i przy uroczystościach. Wyobraźcie sobie teraz gości weselnych w takich płaszczach! Jaka to powaga, jak uroczyste ruchy takiego zebrania! O! wszelkiego uszanowa­nia przed takiem zgromadzeniem!
Nie będę się zajmował obszerniejszem opisywaniem wesela, boć w głównych zarysach jest ono dziś takie same jak dawniej. Niejedno się wprawdzie zmieniło i do wyma­gań czasu zastosowało. Chciałbym jednak niektóre rysy uwydatnić. Najpierw powiem o staroście, tym prawdziwym -przełożonym wesela«. Był to człowiek, który nietylko po­siadał wielki dar oratorski, ale musiał być przedewszystkiem znawcą sztuki kucharskiej i mieć wprawną rękę do wyszynku trunków. Byli to poprostu fachowcy, którzy z wesel cią­gnęli pewne zyski. Pamiętam u nas z kolei dwóch, co prawie na każdem weselu bywali. Taki starosta rozpoczynał wesele śpiewem i modlitwą i stosownem przemówieniem, usadzał
*) Pisane w roku 1919 podczas przygotowań do mającego się odbyć plebiscytu na Śląsku Cieszyńskim, który jednak później został odwołany.
gości, zabawiał, częstował, podawał kołacze, roznosił na szerokiej kwadratowej desce poprzednio przezeń przygoto­wane sztuki mięsa i podawał gościom. Brali palcami i jedli bez widelców i noża, a co nie zjedli, chowali do chustek i zabierali ze sobą do domu. A kiedy »żeniszy« przyszli, a po długich dobijaniach się do drzwi i po długich ceremonjach przestąpili próg domu, witał ich, przyjmował, o powód przybycia wypytywał, a dowiedziawszy się z ust starosty »od żenichowej strony« o celu przybycia, zwłaczał, tuma­nił, kręcił, na mowę mową odpowiadał, na żart żartem od­strzeliwał, aż nareszcie do rnuru przyciśnięty — młoduchę przyprowadził, przy >odpytywaniu< dopomagał, na drogę do kościoła przeżegnał i tak wreszcie w powadze wielkiej urzędu swego dopełnił.
O mało nie zapomniałem o szczególnym zwyczaju po­wiedzieć, który już dawno przestał istnieć i zupełnie o nim zapomniano, a mianowicie częstowanie się wzajemne, jako też częstowanie »czakaczów«. Każdy bowiem 'wiesiclnik« brał ze sobą na wesele butelkę likieru. Butelka ta była ople­ciona cienkimi pręcikami wierzbowymi i nazywała się dlate­go oplatanką. Miała tak wąską szyjkę, że pijący z niej wprost niewiele mógł pociągnąć«; zato zaś częstującemu niewiele z niej ubyło i mógł całe, choćby i największe wesele z je­dnej oplatanki częstować. Częstował jeden drugiego przy każdej sposobności, co było bardzo zabawne, kiedy się na przykład zebrały obie strony >wiesielujące« ze sobą. Czę­stowali się nawet jeszcze przed progiem kościelnym, co ks. Otto zganił, jako, że to wielce nieprzyzwoite i Boga obra­żające, czego też wreszcie zaprzestano. Pod względem este­tycznym było też to niebardzo apetyczne i takie ustawiczne oblizywanie jednej i tej samej butelki przez tyle osób musiało się zbrzydzić, ale ludzie uważali się za jedną rodzinę i nie zważali wcale na to. Pod względem liigjenicznym zaś mo­gło to być niebardzo dla zdrowia bezpiccznem, ale jeszcze wtedy ludzie nic znali bakcyli, tóż to nie szkodziło nikomu.
Najpiękniejszą chwilą wesela było czepienie i tańcowa­nie »białego«. Czepienie odbywało się na drugi dzień wese­
la, wśród pewnych ceremonij. Wśród uroczystego nastroju, przy odpowiednich śpiewach, zdejmowano wieniec młodu- sze, nakładano czepiec i wiązano »sprawioną szatkę«, a w późniejszych czasach chustkę jedwabną. Najważniejszą częścią czepca była koronka. Była ona pierwotnie wąska, gęsta, bez deseni, później szersza, szeroka i cudnie wzorowa­na. Wysilano się, aby na tej małej przestrzeni uwięzić dzie-
Wesele śluskie. (Według obrazu L. Wankeso z r. 1877.)
je serca kobiecego, jej uczucia, pragnienia i myśli. Bystry psycholog mógłby się wszystkich tajemnic z łatwością do­wiedzieć, które tam w sercu głęboko się skryły. Posiąść ko­ronkę jest życzeniem każdej kobiety i różne tam drogi pro­wadzą do tego!
Tańcowanie »białego« odbywało się już przed oczyma szerszej publiczności — w karczmie. Tańcowały same ko­biety, a główną figurą tego tańca była młoducha. Była zawstydzona i na nikogo nie śmiała oczu podnieść. Muzyka grała o »wioneczku« o zielonym i o tej dziewczynie, co go
w czystości dziewiczej nosiła i strzegła, żeby z wodą nie po­płynął. Podczas »białego« były kobiety ubrane w najbogat­sze swoje stroje i w pas srebrny i srebrne łańcuszki. Kobieta wszystkich czasów i wszystkich narodów lubi się stroić. Ale jeżeli w uroczystej chwili stroi się Panu, to przed Panem sta­nie i tym strojem uczci Go jako wierna służebnica Pańska.
IV.
Ogniskiem życia umysłowego gminy była przedewszyst- kiem szkoła. Nowy sposób nauczania przedostał się przez uczniów do domów, gdzie go jaśniejsze umysły uzupełniały i wchłaniały w siebie; nowe książki szkolne czytali starsi, a pieśni, których się dzieci na godzinach śpiewu nauczyfy, śpiewano przy prządkach. W taki sposób ogarniała szkoła ca­łą gminę i usposabiała ją nadzwyczaj przychylnie dla sie­bie. Wpływ dalszy szkoły nie ograniczał się tylko na naukę samą. Działalność nauczyciela rozciągała się i na inne spra­wy. Prowadzenie pogrzebów i odprawianie nabożeństw do­mowych przy tej sposobności należało do jego obowiąz­ków. Zbór był rozległy i pastorowie nie mogli zaopatrzyć zborowników w tym kierunku; zaledwie przy pogrzebach zamożniejszych osób mogli spełniać swoje pasterskie po­winności. Więc ta praca przypadała przeważnie nauczycie­lowi. Spełniał on ją nietylko sumiennie, lecz i odpowiednio, bo znał swoją gminę i wiedział, jak trafi do serca w tej smutnej godzinie. Dalszą pracą nauczyciela — niemniej ważną, by­ło sekretarzowanie w gminie. Wszystka pisarka w gminie, cały zarząd gminy, słowem całe wójtowanie spoczywało w jego rękach. Kancelarja gminna była pomieszkaniem na­uczyciela. Strony ustawicznie prawie przychodziły. Wójt
zjawiał się tylko, by swój koślawy podpis na aktach poło­żyć. Może, że w innych gminach było inaczej, ale u nas tak było. Nauczyciele jednakże byli wszędzie pisarzami i wielki wpływ na gminę wywierali. To też, gdy nauczyciel chodził w Gody z opłatkami i po kolędzie po gminie, przyjmowano go wszędzie z wielką czcią i radością i nie uważano tego »wokacją objętego obowiązku« za rodzaj żebraniny; prze­ciwnie, czułby się ten dom, do któregoby nie wstąpił, niemile
Jerzy Mrowieć z Lesznej. Jan Szymit i 1’uiicowa.
dotknięty i nieledwie obrażony. Ludzie chcieli się odwdzię­czyć nauczycielowi darami, które wtenczas dla niego przy­gotowali, również byli spragnieni życzeń, które im przy tej sposobności nauczyciel składał. Uważano go i to całkiem słusznie, nietylko za ojca dziatwy szkolnej, ale i za ojca gmi­ny całej i za jej przewodnika. Widzę jeszcze te poważne po­stacie: Jońca z Pruchnej, Grzesia z Drogomyśla, Szarca z Ustronia, Łamacza z Dębowca, Śniegonia z Wisły, Mrow­ca z Lesznej, Szyguta z Puńcowa, Pinkasa z Końskiej, Bro­dę z Nieborów, Kolarczyka z Żukowa, Drozda z Grodzi­
szcza, Cholewę z Mistrzowie, Wałacha i Kłusa z Cieszyna i in., postacie, które zrzeszone w »Towarzystwo nauczycieli ewangelickich« pod wodzą Śliwki, jak hufiec żelazny kroczy­ły w pomoc niewielu jeszcze wtenczas bojownikom za spra­wę narodową, kroczyły jak apostolstwo idei narodowych i religijnych i budziły lud uśpiony do nowego życia. A pó­źniej, kiedy się Niemcy oba czy li i kiedy Haase, w Cieszynie obrany, zaczął nową kampanię przeciwnarodową, wskutek
namów i wpływów z jego strony, wielu z tych nauczycieli przeszło do jego obozu — to nic: wyłom był już zrobiony i nowa falanga: "Towarzystwo Pedagogiczne« rzuciło się weń i zrobiło swoje.
Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Środowiskiem życia publicznego była także — karczma, harenda*. Zdawałoby się, że to jest twierdzenie niepraw­dziwe, bo ubliżające powadze szkoły, z którą się ja pod względem znaczenia na równi stawia. By najmniej! Na ś wie­cie wszystko jest względne. Nóż, którym krajesz clileb, pod­
.lan Kolarczyk z Żukowa.
Jerzy Cholewa z Mistrzowie.
trzymujący żywot ludzki, może być także narzędziem, które cię tego żywota pozbawia. Jeżeli w karczmie żyd arendarz, albo jeszcze gorszy, niż żyd, chrześcijanin siedzi w szynk- fasie jak pająk w swej sieci i na upatrzone ofiary cza­tuje i w stosownej chwili na nie się rzuca, zatruwa je swym jadem, dusi i sok im wypija, to karczma sta­je się nieszczęściem i miejscem zepsucia moralnego, z któ­rego trujące wyziewy rozchodzą się na całą wioskę.
staje się poprostu jaskinią zbójców. Lecz kiedy w niej stanic człowiek, który nie tyle zarabia, ile służy, służy Bogu i lu­dziom, z karczmy staje się gospoda, w której strudzony wę­drowiec odpocznie, a gromada wioskowa znajdzie tu miej­sce zebrań przyjemnych i pożytecznych. Bo człowiek jest »zwierzęciem towarzyskiemu, a ludzkość cała jest ulem pszczelim; pod rządami zdrowej matki wydziela z siebie no­we roje, co gromadą całą na miodonośne lecą zioła i znoszą do wspólnej spiżarni zapasy obfite. A szczęście całe, jeżeli takie ule przygotowane znajdzie.
Gospodę pańska dzierżawił wtedy poważany bardzo i łubiany — Unucka. Był on później werkowym stolarzem i posiadaczem małego gospodarstwa na »Podlesiu«. Zapew­ne w młodości swej jako czeladnik nie siedział w domu, ale poszedł na »wander«. Takie wędrówki po cudzych kra­jach były niejako szkołą zawodową i wtedy czeladnicy wracali po pewnym czasie do domu, wyćwiczeni w swein rzemiośle i poniekąd bardzo inteligentni. Unucka do nich należał i jako gospodzki wywierał dodatni wpływ na swoich gości, wpływ, który poparty ciepłem szczerego serca, był wprost zbawienny. U niego nie było pijatyk ani bijatyk i w dni zwykłe i przy zabawach tanecznych był pewien ład i porządek, wypływający z poczucia godności człowieczej; ludzie się ubawili i na drugi dzień nic czuli znużenia, ckli- wości i przesytu. Trzymał on »Gwiazdkę« Stalmachową dla gości, którą chciwie czytali, szczególnie »Jurę i Jónka«. Je­dno ciekawe urządzenie, szczególnie na te czasy, było to, że w pewien dzień w tygodniu w czasie zimowym zbierali się poważniejsi obywatele gminy na pogadankę w sprawach nie tyle gospodarczych, społecznych, ile politycznych. Był to pewien jour fixe w swoim rodzaju, na który prawie wszy­scy przychodzili. A więc był -rechtór« Pinkas, wójt Matu- sznik, »radni« Granica i Bartek, Fabon, Trombik z Kub-m- kowic, Trombik lionys, Niemiec i Kaszper z Zakościelca, Płoszek ze Stówek, Hławiczka, Zabystrzan, Trombik Kowo- liczek z Podlesia, Kozieł, Wymysło z Zoducha, Myrdacz i Gabryś z Mądrego Potoka, był »kontrol« Brnatik, Czech, ale że już tu długo służył, mówił dobrze po polsku, był tak­że gajowy lieczko, którego myśliwcem nazywano, byli i in­ni, których już nie pamiętam. Nie przychodzili tu oni dla trunku, ale w szczerej chęci, aby się czegoś dowiedzieć, cze­goś się nauczyć i w uczciwej kompanji mile wieczór długi przepędzić. Niektórzy z nich tak mi utkwili w pamięci, że ich jak wyciosanych z granitu zawsze oglądać mogę. Umiałem historję biblijną ks. Koczego całą na pamięć i starałem się niektóre szczególne postacie biblijne przenieść na odpowie­dnie osoby mej wioski. Kiedy spotkałem Kozła w guni, bo się tam nie stroił, w koszuli na piersiach otwartej, z szero-
kiemi rękawami, tak, że mu było widać grube, żylaste ręce i pięści, jak chleba bochenki, z włosem, spadającym na barki, z obliczem groźnem, to sobie myślałem, że to Samson i z trwogą uchylałem się z drogi. A kiedy zaś ujrzałem, jak Wymysło w niedzielę koło naszej sieni w płaszczu fałdzi- stym przechodził, to sobie myślałem: To Samuel idzie!
Tak tam oni siedzieli w powadze wielkiej, że ludzie, co do karczmy przychodzili, w cichości wtedy z daleka stanęli, aby im nie przeszkadzać, aby im toku rozpraw nie prze­rywać.
Ale nie chcę brać samych tylko jasnych barw do mo­jego obrazu, muszę rzucić i cienie, ale takie, które harmonji nie psują. Chodzili też do karczmy i tacy, którychby można
o pijaństwo pomówić, ale gospodzki nie pozwolił im się upijać i długo wysiadywać, brali z sobą trochę »kapiny« i szli »pewnym« krokiem do domu. Był tedy Czapczuch, zwany też Pikerlajdy, bo takie miał przysłowie. Był to go­spodarz zamożny, a gdy był »krzyśby«, był bardzo uprzej­my i spokojny, ale po dwóch lub trzech kieliszkach »już go mioł«, a wtedy był dokuczliwy i nieznośny. Lecz nie trwało to zazwyczaj długo, bo prędko usnął snem sprawiedliwego za »sztokiem«. Dotrzymywał mu zwykle towarzystwa sta­ry Jura od Fabona, szewc, czyli raczej łatacz obuwia £ za­wodu. Przez dzień cały siedział nad nudną pracą, a wieczór zachodził do karczmy, aby w kieliszku znaleźć zapomnienie trosk kawalerskiego żywota. Mówił mało, a często, gdy chciał co powiedzieć, stukał palcem w czoło. Czapczuch go poił i tak siedzieli razem. Stary Jura był naszym szewcem nadwornym. Umiał on nam ze świńskiej skóry uszyć tak pa­radne »jańczary«, że z wielkiego uszanowania nie chcieli­śmy ich obuwać i cały rok uschnięte na kość chowaliśmy pod ławą. Chodziliśmy raczej w zimie boso na ślizgawkę, na sankowanie, do szkoły i do sąsiada. Nikt się tam nie prze­ziębił, ani chorował i dziś jeszcze bierze człowiek z tego skarbu zdrowia, zahartowanego w młodości, aby »obłudną« starość zasilić.
Do kompanji należeli jeszcze pański kowal z przezwi­skiem Sztrajch Bzuk, które to słowa w stanie pijanym wy­
krzykiwał, krawiec Glajcar, który po domach krawczył, a wieczory w karczmie spędzał i »ceglorz« jednooki Zomerlik. Oprócz Glajcara, który był sobie zwyczajnym człowiekiem, byli Bzuk i Zomerlik ludzie niezwyczajni. Bzuk miał wy­gląd chłopca prawie, ale siłę olbrzyma, niejeden, co go nic znał, a zadarł z nim, smutny zgotował kościom swoim kier­masz. Był to rzemieślnik dzielny i nadzwyczaj pilny, ale kie­dy sobie czasami głowę zanadto »zamoczył«, to stawał się zawadjaką i każdy mu z drogi schodził. A gdy do domu wra­cał, a mieszkał daleko, szedł ze śpiewem i wykrzykiwaniem: Sztrajcli bzuk, niebieskie placki mnie biją; gadał sam z sobą i narobił hałasu na całą gminę. Ludzie się śmiali, ale się nikt na niego o to nie gniewał, bo był dzielnym kowalem i rano stawał w kuźni na oznaczoną godzinę. Zomerlik był uro­dzonym humorystą. Dosadnymi żartami zabawiał zebranie i nawet samego »Miłość Pana« umiał rozśmieszyć. Słabości ludzkie chłostał niemiłosiernie i z ludzi, których nie lubił, drwił złośliwie, to też bali się go wszyscy, choć lubili iego towarzystwo. Do zwykłych gości, którzy jednakże nie na­leżeli do żadnej partji, należał ogrodnik pański, Czech, Ocne- mark, zawołany muzykant. Miał swoją kapelę, do której jego dwaj synowie należeli. Byli oni tak strasznie »świdra- ci<s że kiedy na jakiem weselu wyskoczyli witać gości, śmie­szyli tychże swym okropnym zyzem. Zachodził on z nimi wieczorem do karczmy i z swojego miejsca odzywał się czasami, lecz zawsze na temat swej muzyki, obiecując, że znów >zahrą nejnowszu poleczku«.
Tak się to oni bawili ci nasi ojcowie, ale była to zaba­wa w miarę i rzeczywiście nie słyszano wówczas, aby kto grunt swój przepił: Przechodziły one zawsze z ojca na sy­na. .leżeli trochę obszerniej się przy opisie tej części mego pamiętnika zabawiłem, to dlatego, ponieważ mi się zdaje, że się dziś inaczej bawimy.
I nam, dzieciom, również urzadzała karczma zabawę, na pozór niewinną i przez szkołę dozwoloną — komedje z lalkami! Był to teatr marjonetek, ale w bardzo prymityw­nej postaci. Urządzał go u nas dwa razy do roku, wiosną i
jesionią, niby oficjalnie komedjant Czech. Czuł się tu on u nas jak u siebie, boć przecież cały zarząd folwarku i pra­wie cała służba, jak również nauczyciel i ksiądz katolicki byli Czechami. Więc mu tu było dobrze. My dzieci cieszy­liśmy się niezmiernie na te komedje, ale nasze matki nie były zbytnio zachwycone jego odwiedzinami. Przyjeżdża! bo­wiem z całą rodziną, a gmina musiała go i jego zwierzę żywić. Rozlecieli się tedy wszyscy komedjanci po gminie za sianem, owsem, ziemniakami, jajami, masłem i t. p. rze­czami. Nie płacili, ale żebrali i brali. Były krzyki i klątwy, ale komedjant wkońcu osiągnął swoje: Młodzież zdemora­lizował, a gminę ograbił. Uchodziło mu to wszystko, bo miał, jak już powiedziałem, możnych protektorów.
A kiedy później na posadzie, w gonitwie za wspomnie­niami, zawadziłem o te komedje, pytałem się sam siebie: Dlaczego my takich przedstawień dla młodzieży nie urzą­dzamy? Dlaczego my z niemi nie objeżdżamy całej naszej krainy wszerz i wzdłuż? Wyrugowalibyśmy przedstawie­nia, dawane w cudzym języku, o banalnych, a często krwa­wych tematach, a więc demoralizujące dziatwę w najwyż­szym stopniu i zastąpilibyśmy je utworami swojskicmi, przedstawionemi w ojczystej mowie. Utworzylibyśmy lek­kie sztuczki do tych przedstawień, a obrazów do tych utworów dostarczyłaby nam historja polska, lub też histo- rja biblijna. Wypadki z wieków dawnych, czyny naszych kró­lów, hetmanów i rycerzy, postacie naszych legend, gadek, opowiadań, cudownie snułyby się na scenie przed oczami za­chwyconej naszej dziatwy. A jakie skutki tych przedstawień? Oto wysoce umoralniające i unaradawiające! Gdybyśmy to byli zrobili, wyglądałoby dziś inaczej koło nas! ] snując takie myśli, brała mię chętka sprawić sobie wóz komedjancki, urządzić scenę marjonetek i objeżdżać nasze wioski i da­wać przedstawienia. Ale człowiek nie robi tego, co sobie wymarzy i czego chce, lecz robi to, co musi. Może do tej pracy przeznaczony jest kto inny, a że na dobrą rzecz nie jest nigdy za późno, mam nadzieję, że tę myśl podejmie który z młodszych kolegów i wprowadzi ja w czyn.
W roku 1858 pokazała się na niebie ogromna kometa*), jakiej świat nieczęsto ma szczęście oglądać. Świeciła pra­wie przez cała jesień, która była w tym roku nadżwyczaj pogodna. Każdy wieczór mieliśmy widno, większe niż od księżyca w pełni. Zajmowała ona swoim ogromnym ogonem prawie cały zachód nieba. Z początku straszno było patrzeć na to martwe, przeraźliwe światło, na tę potworną miotłę, którą chciał ktoś niebo zamiatać. No, gdyby to był zrobił, kulałyby się gwiazdy po niebie, jak groch po podłodze. Po­tem się ludzie przyzwyczaili do tego zjawiska z obojętnością ludzi niernyślących; inni wróżyli z tego mór, wojnę lub inne nieszczęście; mój ojciec zaś rzekł: "Niebiosa opowiadają chwałę Bożą, a dzieło rąk Pańskich rozpostarcie oznaj­mił je«.
Na taki czas przyjechał do nas komedjant. Wieść o tem zdarzeniu przeleciała lotem błyskawicy całą wioskę. Przy­gotowała się wszystka młodzież do wzięcia udziału w tem przedstawieniu. Po południu tego dnia komedjanci, ubrani w pstre szaty koinedjanckie, bębnili i trąbili po wszystkich drogach, że »bude welmi krasne dziwadlo z lalkama«. Kome­diantki z dziećmi rozbiegły się po gminie za prowiantem, za­praszając równocześnie na przedstawienie. Wieczorem tedy wszystko, co młode, śpieszyło do harendy, a w domu zostali tylko starzy. My dzieci śpieszyliśmy pierwsi, a kometa świeciła nam na drodze, ogromna, straszna, jakby chciała wywróżyć nieszczęście. Że jeszcze nic była sala otwarta, tłoczyliśmy się pod sienią i w sieni, ciekawi na te rzeczy, które przyjść miały. W izbie słychać było jakieś kłótnie i sprzeczki, nie mogliśmy jednak wyrozumieć, co to było. Nareszcie otwarły się drzwi i wstępowaliśmy po jednemu za zapłaceniem 2 krajcarów na komedję. Ach, jakie to były cza­sy! Zapłaciło się 2 krajcary, a jakie cudne rzeczy się widzia­ło! Dziś musisz płacić 4, 6, 10 Kcz, a cóż widzisz? Ech, le- _ •
*) Kometa Donatiego, jedno z najwspanialszych zjawisk na niebie w ostatnich 100 lat. Długość jej wynosiła 35 stopni, ogon w najszerszem miejscu mierzył 12 średnic księżyca, największy blask osiągnęła w począ- kach października 1858. Obrót dookoła słońca mniej więcej 1900 lat, wypo­wiadano przeto przypuszczenie, iż to jest ona gwiazda, która wiodła biblij­nych mędrców do Betlehem.
CO
Ujście Rystiego do Olzy. Fo1, Tad’ Kubisz'
Brzegi mają tutaj wysokość 15—20 m. nad poziomem dna rzeki.
piej dawniej było, lepiej. Wstąpiliśmy i w rogu zobaczyli­śmy ustawioną budkę, zakrytą z przodu czerwoną zasłona, przed budką ustawiono rzędem krzesła, przeznaczone dla służby dworskiej. Myśmy stanęli za krzesłami w gromadzie przy murze, niektórzy wyleźli na piec, jako na miejsce bez­pieczne bardzo. Staliśmy tak wpatrzeni w tę czerwoną za­słonę, jakbyśmy chcieli odgadnąć jej tajemnicę. Dopiero po­tem obejrzyliśmy się po izbie, by obaczyć, kto już tu jest. udzielając sobie wzajemnie cichym szeptem swych spostrze­żeń. Za sztokiem przy szynkfasie siedział Czapczuch, Stary Jura, Bzuk, Glajcar i Zomerlik. Mówili między sobą dosyć głośno, wykrzykiwali, rzucali pojedyńcze wyrazy gwałto­wnie, znać było jakieś wzburzenie umysłów, złość ukrywaną jeszcze, ale co chwila wybuchnąć gotową. Po chwili przy­szli: Młody Czapczuch i Kozieł, chłopy silne i rosłe i De- nemark z synami. Czapczuszek z Koziełkiem siedli przy Czap- czuchu, a Denemark z synami w kącie osobno. Izba napełnia­ła się powoli i widać było, że przedstawienie nieprędko się zacznie. A ponieważ mamy czas, więc siądźcie sobie obok, moje chłopczyki, co to lubicie kwiatki i rybki, motyle i pta­szki, lasy i wody, a ja wam skrócę nudy oczekiwania i opo­wiem wam o chłopczyku, moim rówieśniku, którego lubi­łem bardzo i opowiem wam, cośmy to jako chłopcy robili i jakośmy się bawili.
Nazywał się Piętok. Mieszkał nad Olzą w tem miejscu, gdzie Bystry do Olzy wpada, niby w klinie, którego boki obie tworzyły rzeki. Było to miejsce cudowne. Z okna mie­szkania swego widział Olzę i widział ją, jak czyste sączyła wody, ale ją też widział rozlaną, wzburzoną, mętne toczą­cą fale. Kochał on tę Olzę, te rybki w jej łonie, te kwiaty na jej brzegu, te ptaszki, co po gajach nadbrzeżnych latały. Olza wychowała go takim, jakim był, ona go nauczyła ko­chać chatę ojcowską i swych sąsiadów chaty i te pola, co je otaczały. Mówił, że nigdy z domu nie pójdzie.
Razu jednego przyszedłem do niego w odwiedziny. Chodziłem tam często, bo on najładniejsze robił klatki, miał najpiękniejszego drozda, najśpiewniejszą raszkę, miał gołę­bie i króliki i wszystko to kochał bardzo, hodował i pieścił.
Miałem u niego co oglądać, mogliśmy bawić się razem i biegać dowoli. Poszliśmy tym razem siąść sobie na brzegu, tam prawie, gdzie Bystry wpada do Olzy. Na samej krawędzi brzegu rosły sosny, których połowa korzeni tkwiła w ziemi, a połowa wisiała nad wodą, splecione niby w siatkę. Usie­dliśmy sobie w tej siatce, a że był brzeg bardzo wysoki, mieliśmy to uczucie, że wisimy w powietrzu, a ktoby nas był zdała obaczył, byłby przysiągł, że dwóch »utopców« wi­dział. Było to siedzenie niebezpieczne trochę, ale cóż, gdy­byśmy byli w wodę spadli, co tonią głęboką pod nami się toczyła? Pływaliśmy jak kaczki i w najgorszym razie byli­byśmy nasze skromniutkie ubrania zmoczyli. Siedzimy tedy śmiali i bezpieczni w tej śmiałości i patrzymy w dół na ry­by. Kręcą się powoli »lalce« srebrzyste, większe i mniejsze, a między niemi okonie, w paski znaczone. Na dnie głębiny łyskały »podustwy«, co wyglądało, jak gdy w ciemnej chmurze błyskawice się migocą. Cieszyło nas to niezmiernie, a Piętok zapytał, czy też ryby mówią? — Byłoby trzeba wstąpić w głębinę tej wody, aby się o tem przekonać, ale słyszeliśmy w szkole, że wszystkie zwierzęta, jakie są na ziemi, mogą się z sobą porozumiewać, mają jakąś mowę. Jedne czynią to zapomocą dotykania, inne znów zapomocą różnych głosów. Uważaj, a usłyszysz i zrozumiesz. Ojciec nam opowiadał, że w noc wigilijną zwierzęta domowe ludz­kim głosem mówią, ale podsłuchiwać jest bardzo niebez­piecznie, bo taki podsłuchiwacz nie dożyje rana. Ale jak bądź jest, jest rzeczą pewną, że i zwierzęta mają swoją własną mowę. Z wszystkiego podoba mi się najlepiej mowa ptaków
to wabienie i ten śpiew cudowny. Nie prawda? —
Prawda, ale opowiadaj dalej!
Słyszałeś słowika? Niekiedy czuć w tym śpiewie jakby radość, jakby wesele jakieś, a niekiedy dźwięczy to tak smu­tno, jakby go coś bolało, słuchałbyś go i słuchał bez końca i śmiał się i płakał z nim razem. Czy to nie jest mowa cudna, śliczna mowa?
Czasem rozmawiają ptaszki między sobą. Raz słysza­łem, jak trznadel śpiewał: Czem się dzieweczka żywi? — A sikora z gałęzi, po której się uwija, odpowiada: Pszenicą,
pszenicą, pszenicą! — Innym znów razem sikora woła: Wisi pon! wisi pon! wisi pon! — A trznadel: A cóż 011 takiego zrobił? — Na to odpowiada wrona: Kradł! kradł! kradł! —
Znasz wilgę, to złoto, migocące się w konarach drzew? Donośnem gwizdaniem woła: Hej, łiej! pogoniczu, konie w obi Iu! —
Piętok prosi, abym opowiadał jeszcze — i opowiadam.
Raz »wiedziałem drozdowi« w Zoduchu i poszedłem tam. Zdaleka już widzę samca. Siedział na wierzchołku jodły i śpiewał. Musiał się z kimś kłócić, bo jego śpiew był urywany i cięty. Może z kosem, co marudził, bo on czasem śpiewa, jakby mu się nic cłiciało. Przychodzę bliżej i słyszę wyraźnie: '
Cztery dziewki, cztery dziewki!
1’iílto baba, piąto baba!
Widzisz, widzisz, jo ci prawił.
Cztery są. cztery są! cztery są! -
Uśmiałem się -»tej pokusie«, zajrzałem do gniazdka i śpieszę z powrotem. Tu leci stado szczygłów, niby aniołków rzesza, co srcbrnemi dzwoni dzwonkami. Rozprysły się na modre cłiabry, co w zbożu bujnie zakwitły i cudem barw te proste kwiateczki upstrzyły. Stoję zachwycony tern miłem dzwonieniem i tym blaskiem barw rozlicznych. Po małej chwilce znów dalej leci to stado ptasie i dzwoni i skrzydełek światełkami zachwyca.
Śmialiśmy się szczęśliwi i weseli i Piętok prosi znowu, bym jeszcze opowiadał. — Opowiem ci coś zabawnego — rzekłem mu.
W cierniu na brzegu kłóciły się wróble: Hałasowały tak straszliwie, jak my przy zabawacłi szkolnych. Wtem uderza krogulec na niebaczne i cłiwyta jednego z nich. Stała się nagle cisza, bo wszystkie wróble spadły kamieniem w trawę
i zaszyły się w niej głęboko. Po dosyć długiej chwili za- ćwierkał stary wróbel, wychodzi ostrożnie i bada uważnie okolicę. Zaćwierkał znowu, jakby tę próżniaczą rzeszę zwo-
ływał, aby się przekonać, kogo braknie. Po długiem liczeniu, bo wróbel nie tęgi rachmistrz, zaćwierkał żałośnie:
»Filip! Filip! Szymka niema, Szymka niema!« Biedny Szymek, stanowił on w tej chwili smaczny kąsek na stole krogulczym. A krogulec lubi smaczne kąski. Czasem rzuci się za gołębiem, ale i wróblem nie gardzi! Ej! i my lubimy sma­czne kąski. Kłócimy się nawet o największy. Raz zastała nas przy tej kłótni jaskółka, usiadła na suchej gałęzi i szczebioce, jak gdyby nas łajała:
»Większemu większy, mniejszemu mniejszy.
A kto nie chce wziąć, tego kijem ciąć,
Aż się zej...!«
Wtem odezwał się dzwonek, zasłona się podniosła i uciszyło się na izbie.
Ale od stołu Gzapczucha szedł pomruk głuchy, jak pomruk dalekiej burzy, która nadciągała. Komedjant bo­wiem zażądał przed otwarciem kasy od Czapczucha i jego kompanji wstępnego. Czapczuch się wzbraniał, mówiąc, że mu już dosyć dał, bo mu dał siana, owsa i ziemniaków. Co chce więcej? Zresztą — mówił Czapczuch — nic przysze­dłem na komedję, jabym tę waszą'komedję »osmolił«. Tak się wadzili i kłócili i gdyby nie gospodzki, byłoby przyszło do gorszych rzeczy. Gospodzki jednakże tej zwady nie uśmierzył, on tylko złe, które przyjść miało, na chwilę od­dalił. Na izbie odzywały się głosy: »Cicho tam, cicho! I była cisza.
Na scenę wypadł malutki wesołek: Pimperlik, czy Kasperlik. Biegał po scenie, wymachiwał malutkim, okrą­głym kapelusikiem, kłaniał się na wszystkie strony, wreszcie stanął na środku sceny i tak zaczął: »Velecteny Pantatove
i panimamy, velecteny« — >Pikerlajdy!« — zakrzyknał Czapczuch, »to ja niby pan, to stara Czapczuszka — pani! »Miłość Pan« jest pan, a nie Czapczuch, Czapczuch jest chłop, a Czapczuszka — baba! Pikerlajdy!« Cała izba wybu- chnęła śmiechem, śród którego słyszano nieliczne głosy: Ci­cho! — Ale kiedy Zomerlik wyskoczył i zawołał: »Że Czapczuch pon, niedziwno mi, bo mo bryczkę i konie i jedzie
jak pon; ale że Stary Jura tata —- nad tem się dziwię. Na zdrowie, stary tato, na twoje i twoich dzieci!« — to już taki śmiech i hałas powstał, że o dalszem przedstawieniu mowy być nie mogło. Komedjantka postawiła przed Czap- czuchem i Zomerlikiem po kwaterce tej »lepszej za trzy krajcary«, aby ich uspokoić, komedjant przypadł, aby łago­dzić, lecz nadaremnie: Czapczuch wykrzykiwał. Zomerlik drwił ze starego Jury, który się kręcił i mruczał, a publicz­ność śmiała się do rozpuku. Nareszcie uspokoiło się trochę, a pimperlik ciągnie dalej: »velecteny mladincí i holky«. — »Pikerlajdy, holki mu się chce, ty czechmanie zatracony!«
Tego już było komedjantowi za dużo, to ciągłe umyślne przeszkadzanie w jego czynności, na którą miał urzędowe pozwolenie, a wobec czego był w swojem prawie; rozgnie­wał się, wyskoczył z budy i trzasnął Czapczucha w twarz
i wskoczył znów do budy. Czapczuch, który jeszcze nie był zupełnie pijany, zerwał się z miejsca, porwał za szklankę i rzucił całą siłą za komedjantem. Nie trafił go jednakże, ale zato trafił lalki na scenie. Teraz powstała walka formalna. Komedjant, obrażony tem wyzywającem postępowaniem Czapczucha, dotknięty do żywego wyrządzoną szkodą, rzu­cił się na niego, dusił go i bił i byłby go pobił dotkliwie, ale Czapczuszek porwał komedjanta w sam raz, rzucił o ziemię
i zaczął pięściami okładać. Na pomoc komedjantowi przy­skoczyli młodzi Denemarkowie, a Czapczuszkowi Koziełek. Rozpoczęła się bójka, jakiej już dawno tutaj nie było, bójka gwałtowna i zażarta. Koziełek, silny i krzepki chłopak, wziął sobie »ogrodniczków«, a Czapczuszek komedjanta. Publicz­ność otoczyła ich kołem i z rożnem uczuciem śledziła tok walki. Nasi życzyli Czapczuszkowi zwycięstwa, a dworscy komedjantowi. My, dzieci strwożone i wylękłe, zbiłyśmy się w jedną kupkę, koło pieca, płacząc i krzycząc w niebogłosy. Płakaliśmy, bo żal nam było komedji i komedjanta, bo ba­liśmy się, że i my coś oberwiemy. Walka zdawała się koń­czyć zwycięstwem Czapczuszka i Koziełka, gdy nagle rzu­cił się na nich w obronie komedjanta woźnica Grzybek, a raczej Grzyb, bo był chłop tęgi i rosły. Byłby ich niemiło­siernie pobił, gdyby się nie był wmieszał w bójkę Sztrajch
Bzuk, siedzący dotąd cicho za »sztokiem« i obserwujący z uwagą walczących. Myślał sobie, niechże Czapczuszek
i Koziełek sobie użyją, wszak im poradzą. Ale teraz nie wy­trzymał. Z okrzykiem: »Niebieskie placki mnie biją«, wysko­czył z za »sztoka« i jak chłopak tęgi podnosi gruby snop ży­tniej słomy i rzuci nim zgrabnie do sąsieka, tak on ułapił Grzybka w pół, podniósł i grzmotnął nim w drzwi, które się z trzaskiem otwarły i rzucił go na kamienną posadzkę sieni. Za nim wyleciał w podobny sposób komedjant, a De- nemarkowie skrwawieni i w podartej na strzępy odzieży, w największej trwodze wybiegli sami. Za nimi rzucili się skwapliwie Czapczuszek i Koziełek, podjęli ich z ziemi i ze znaną w takim razie czułością wypchnęli wszystkich na , dwór. Wróciwszy do izby, zziajani i zdyszani, w zapale przebyłej walki rzucili się na budę i rozebrali ją w mgnieniu oka i z skrzyniami, lalkami, komedjantką i z całą komedjanc- ką zgrają wyrzucili również na dwór i drzwi za nimi zatrza­snęli. Gospodzki chciał pogodzić zwaśnionych, ale kiedy się przekonał, że obrażoną stroną byli chłopi i że komedjant sobie impertynencko postąpił, usunął się na bok i czekał, aż się sprawa sama rozwiąże. Teraz, kiedy widział, jak się skończyła, był kontent, ale żeby okazać bezstronność, rzekł: Może być źle, jak komedjant zaskarży, bo ma pozwolenie na urządzanie przedstawień i postawi sprawę tak, żeście wv mu gwałt uczynili i zażąda odszkodowania«. Na to odpo­wiedział Zomerlik: »Przyczyną tego zajścia jest jedynie ko­medjant. Daliśmy mu wszyscy wstępne, prócz Czapczucha, który twierdził, że mu dosyć dał, kiedy dał siana i owsa. Ko­medjant powinien był być kontent i zostawić go w spokoju, ale on go chciał z izby wyrzucić i stąd gniew na niego i zu­pełnie słusznie. My tu przecież tutejsi, a on obcy, a poczyna sobie, jakby on tu panem był, a my jego sługami. Czy my chcemy jego komedji? On tu przyjeżdża z takiemi głupstwa­mi, za to żąda zapłaty, a nie dość na tern, jeszcze po wsi lata, żebrze i bierze, co się da.«
»Nom ukradła komedjantka kurę« — odezwał się głos z gromady, — »nam zaś jabłka otrząsł«, woła inny i takich głosów było więcej. »Słyszycie, co mówią, ale to jeszcze nie
wszystko złe, które nam wyrządza. Mówicie, że komedja jest dla dzieci, a nie pytacie się, czy ona tym dzieciom jaką korzyść przynosi. Ja wątpię o tem bardzo i dziwię się, że na takie zabawy dzieci puszczacie. Ani to nasze, ani to pięk­ne! Jabym takich rzeczy poprostu zakazał. Czapczuch do­brze zrobił.« — Stary Jura stukał palcem w czoło, co miało oznaczać: »Dobrze zrobił Czapczuch!«
Starsi przyznali słuszność wywodom Zomerlika, ale my dzieci czuliśmy żal do Czapczucha, że nam zepsuł za­bawę. A gdy nas gospodzki wezwał, byśmy szli do domów, szliśmy z płaczem.
Na dworze było cicho i pusto. Drogą na kopiec słychać było turkot wózka, to komedjant jechał w stronę Frydku.
Za Buzkową »goicą« zachodziła kometa, włócząc zło­cisty ogon po ziemi. Tak mocarz wielki i potężny, skoii-r czywszy sądy nad przeciwnikiem, wstępuje w złocistej sza­cie do pałacu swego.
I tak skończyły się komedje w naszej wsi.
V.
Ta nasza Olza jest jednak piękną rzeką! Nagłym skrę­tem wpada koło Zoducha na terytorjum końszczyńskie, rzu­ca się na wystającą w wodę nadbrzeżną wysoką skałę, po­rywa ją wpół jak młoda dziewczyna starego dziada do tań­ca, toczy się koło niego, wirem głębokim podrywa mu stopy i znów dalej leci, aż koło młyna ponownym rzutem skręca się i prosto już teraz po stopniach maleńkich kataraktów, jakie każda rzeka, płynąca z gór, tworzy, zeskakuje wśród szpaleru wysokich brzegów, chichocze srebrnemi falami, aż za Cieszynem ustatkuje się i jak dobrze wychowana cór­ka łączy się przy Boguminie ze swoją matką, Odrą,
Brzegi Olzy są prawie wszędzie wysokie, podmuro­wane zwykle skałą, są albo pochyłe, a wtedy porosłe drze­wami i krzewinami, albo prostopadłe, a wtedy poszarpane i u górnej krawędzi drzewami obramowane, których korze­nie ogołocone plączą się, albo spadają, iak warkocze do wo­dy i muskają jej fale. Nie ciągną się jednym szeregiem, ale idą w przerwach zygzakiem i tworzą, jak się już rzekło, szpaler. Naprzeciw każdego brzegu odkrywa się szeroki ka­mieniec, zarosły wierzbiną lub biała, olchą, gdzie się woda podczas powodzi dowolnie rozlewa. Najpiękniejszem atoli miejscem nad Olzą była >sigoć«, której już teraz darmo szukać, bo ja woda zerwała i uniosła. Był to przy wysokim, spadzistym brzegu szeroki, długi szmat ziemi, niby ławica dosyć wysoka, że jej powódź nie dosięgała, porosła wyso- kiemi drzewami. Ciągnęła się pod naszą chałupą dosyć da­leko; pod samą chatą była wielka »zagroda«, a dalej dęby, lipy, jawory, podszyte różną krzewiną, a brzeg okolony za­gajnikiem białej, młodej olchy. Ażeby piękność tego miejsca należycie ocenić i nią duszę swa nasycić, trzeba było tam pójść w poranek majowy. Skąpane w blaskach słonecz­nych jeszcze nieobeschłe z wilgoci drzewa błyszczały ko­lorami tęczy, a na trawie świeżej perliła się rosa; koło ol- szynki brzęczały »krówki" takim rojem, żeś je mógł chwytać garściami prawie i rzucać rybom na pokarm, co korowodem w sinej płynęły toni; nad wody zwierciadłem widziałeś
Zakręt Olzy pod "Zoduchem«
Fot. Tad. Kubisz.
smugę błękitną i słyszałeś pisk przeciągły: To zimorodek tym cudnym blaskiem tumanił rybki i przestraszał piskiem, aby je tem łatwiej pochwycić i pożreć. A nad tem wszyst- kiem spływały głosy ptasie: Z niebiosów skowrończy śpiew, z gałęzi drzew gwizd kosów i wołanie wilg, cięty akord zięb, długie, przeciągłe śpiewanie »kołowrotka*, tego mistrza zawołanego naszych sadów, a w dalszych krzakach »pieśń nad pieśniami« króla śpiewaków — słowika. Toś stał wpa­trzony w ten blask cudnego poranka, toś stał wsłuchany w tę melodję młodego dnia i nie mogłeś odejść.
Chciałem się czasem dowiedzieć, coby ta nazwa »si- goć« oznaczać miała, ale nijak nie mogłem. Dopiero, kiedy przed kilkunastu laty w celach kuracyjnych byłem w Tren- czynie i z nieboszczykiem Adamem Sikorą, który w tymże celu tam bawił, zwiedzaliśmy okolice tych sławnych cieplic, usłyszałem z ust Słowaka z nad Wagu, gdzie wtedy docho- liśmy, ten wyraz. Pytam rozradowany i uderzony wspól­notą językową, coby on oznaczał i chłop wskazał na wiel­ki gaj nad tą potężną rzeką, a raczej las o grubym i obfitym drzewostanie i rzekł: »To nazywa się sigocią«. Uderza rze­czywiście ta wspólnota językowa i nie dziw, mieszkamy przecie o miedzę z nimi, a język słowacki jest ze wszystkich słowiańskich języków najbardziej do naszego zbliżony. Lud nasz, kiedy chce coś dosadnie i groźnie powiedzieć, używa te­go języka, naprzykład »mikołaje«, kiedy chodzą po chału­pach, biją dzieci i mówią: »rykaj, rykaj!« I tak w wielu in­nych rzeczach.
Tóż »sigoć«, to gaj nadbrzeżny. I rzeczywiście nasza sigoć była taka. Ojciec mój opowiadał, że ona była o wiele większa. Ciągnęła się na stronę sąsiada i szła aż na »stara ławkę«, gdzie był zjazd do rzeki. Podobno jest 011 jeszcze teraz widny, ale brzeg jest wysoki i nie można już zjechać. Jednej nocy przyszła wielka powódź i rano stroskany Macu- chowski już nie miał swej sigoci, — zostały tylko przepaści­ste brzegi. Płakał nieborak i mówił, że wie, kto mu to zro­bił, ale powiedzieć nie chciał. Podobno »utopiec«, z którym miewał częste zatargi...
Wskutek tego nasza strona sigoci wiele cierpiała od każdorazowej powodzi; rwało się, rwało powoli, spadały drzewa do wzburzonej fali, aż został brzeg urwisty, z roz- wianemi korzeniami drzew, co się jeszcze na krawędzi utrzymały.
Stan wody w rzece, powiedzieć można, był mierny. Tu i tam znajdowały się wprawdzie głębokie miejsca, które nie umiejący pływać trwożliwie omijali i które nazywano plosatni«, ale naogół była to rzeka bezpieczna i bardzo miła. To też letnią porą była ona bardzo ożywiona. Dzieci prawie dzień cały kąpały się w niej, bawiły się na brzegu, kobiety prały bieliznę, poiły bydło, a w niedzielę, szcze­gólnie po południu, to już cała wioska prawie tu się zaba­wiała kąpielą, pławieniem koni, a starsi miłą pogadanką, w »plosach« kąpali się tylko umiejący pływać i dobrzy nurkowie. Takie plosa były w Zoduchu. pod Bystrym, pod kościołem, pod ławą i pod Łabudą. Gwar i krzyki radosne ustawały z zachodzącym dniem, niekiedy starsi wieczorem się kąpali jeszcze, ale gdy noc nastała, ucichło zupełnie i nikt nie odważył się iść do rzeki, bo straszno tam było.
Opary włóczyły się tylko po rzece i huczały fale.
Olza jest dość rybną rzeką. Do najpospolitszych ryb należą >lalce«, »podustwy« i okonie. Pstrąg jest tu go­ściem tylko, który z powodzią schodzi w dół, ale że ma tu zbyt ciepło, prędko do zimnych górskich potoków powraca. A trzeba mu się śpieszyć, by się nie stać łatwym łupem tych, co na niego czatować umieją. »Lalec« jest nazwą lo­kalną, naukowo brzmi płoć lub białoryb, tpodustwa« nazwą przekręconą, bo ma być podust. -Lalec« jest bardzo miłą, piękną rybą: srebrzysty z czerwonemi płetwami. Pływa ko­rowodem po powierzchni wody i nadzwyczaj ożywia rzekę. Podusty idą znów po dnie rzeki, łyskają prawie ciągle, jakby chciały tę mroczną głębię oświecić i zdobycz mieć łatwiej­szą. Okonie zaś sa rzadsze i lubią w głębokiej wodzie swoje kręgi zataczać.
Oznaką obfitości ryb było mnóstwo mew, »rybiorek«, które ciągle niby białe gołębie nad rzeką latały lub w wo­dzie za łupem brodziły. Widziałeś też często zimorodka, co.
siedząc nieruchomie na gałqzce, wiszącej nad woda, na nie­baczne rybki czatował. Po kamieńcu zaś wartkim rzutem biegały kuligi, a nocą i wydry rzucały się w wodę, co nie­raz do dziwnych powieści za temat służyło. Wszystko tu się sprzęgło i ludzie i zwierzęta, aby te biedne rybki pożreć i wyniszczyć.
Rybołostwo zagarnęła sobie większa posiadłość, nie wiem, jakiem prawem. Ale tam na to nikt nie zważał i każdy łapał, co się dało i łapał, jak mógł.
Najpospolitszym sposobem było trucie ryb »kulifan- tem«, t. j. trutką. Był to sposób nietylko barbarzyński, ale i bardzo szkodliwy, bo się truły wszystkie ryby, małe i wiel­kie. Podusty nie szły na trutkę, ale zato »lalce« masami się truły. Tego niedozwolonego sposobu używano potajemnie i ukradkiem tylko. Połów ryb jawny na większą skalę urza- dzali dworscy raz lub dwa razy do roku, a to zwykle w nie­dzielę po południu. Było to ucieszne zdarzenie, na które prawie cała wieś przybiegła i licznym orszakiem towarzy­szyła »rybiorzom« podczas łowienia wzdłuż rzeki.
Dowódcą wyprawy bywał Stary Jura, który sobie po­dług upodobania obrał stałą kompanję. Należeli do niej: olbrzymi Bohucki od Honysa, Matys Hławiczka z Pańskiej Góry, Zomerlik i Glajcar; naganiaczami zaś byli: Sztrajch Bzuk, i Pszczółka, sąsiad Starego Jury, zwany Pciółka. Ty­dzień przed wyprawą Stary Jura zmieniał się bardzo. W kat rzucił kopyta i szydła, chodził nad rzeką, oglądał każde >ploso«, każde miejsce znaczniejsze, badał stan brzegu i każde zwalone do wody drzewo i tak przechodził całą jemu w obecnej chwili poddaną przestrzeń, rozmyślał, rozumo­wał, w czoło stukał, to zaś naprawiał sieci, łatał tajstry, przyrządzał wszystko, co było trzeba, naradzał się z kom- panją, obmyślał z niemi plan całej wypracy. Czuł się dumny w tej chwili i szczęśliwy, bo też to były najweselsze chwile w jego życiu, a takich miał mało.
W niedzielę zaraz po południu stali »rybiorzc« przed harendą. Byli wszyscy oprócz Pciółki; on miał swój czas. Stali oparci o drągi swoich sieci. Mieli trzy »czcrzyńce« i dwa »saki«. »Czerzyniec« była to wielka sieć w kostkę«
z małem zagłębieniem, do której rogów były przymocowa­ne dwa obłąki, kołyszące się na długiej żerdzi. »Saki« miały postać worka z szeroką gardzielą, zwężającego się ku końcowi. Gardło sieci nawleczone było na obłąk, do które­go był widełkowaty trzonek przytwierdzony, a końce wideł podtrzymywały spodnią część sieci. Czerzyńców używano na środku rzeki, w miejscach głębokich, saków po krajach, przy brzegu lub przy powalonych w wodę drzewach. Do naganiania ryb używano drągów, okutych na jednym końcu, opatrzonych w dwa z sobą spojone ogniwa.
Tak stali i czekali, a publiczność wielka i mała otaczała ich kołem i niecierpliwiła się również jak Stary Jura, co wciąż patrzał w stronę Pciółki i ręką wymachiwał i gro­ził. A zanim Pciółka przyjdzie, opowiem wam o nim cieka­wą historję. Jedni mówili, że nie jest mądry, drudzy, że nie jest głupi. Z jego niezwyczajnych mów i poczynań widać jednak było, że mu piątej klepki brakuje. Ale dziwne było, że Zomerlik nie drwi sobie z niego, ale owszem z nim prze­siaduje i lubi go. Czyżby jednak Pciółka był mądry?
Na wiosnę, skoro spłyną lody i rzeka jest pełna, odby­wa się u nas spław drzewa. Jakżeż wesoło, kiedy wołają: drzewo idzie! Każdy śpieszy nad Olzę i z radością patrzy, jak jedno drzewo za drugiem w zbitej masie lub pojedyńczo po siwej skacze fali. Po kamieńcu uwija się mnóstwo ludzi z długiemi żerdziami, co zatrzymujące się u brzegu drewna spychają napowrót w wodę, po brzegu chodzą »wachta- ize«, co pilnują, żeby nikt i jednego nie wziął, a u Fabona mieszka »feszter«, co nad wszystkiem czuwa i wszystkiem rządzi. Wesoło wtedy, wesoło! Ażeby też ludzie coś z te­go spławu mieli, dozwolono im wybrać sobie co piękniejsze drewna, czy na »szczypy«, czy na »szyndziol« i ustawić w sągi na kamieńcu, które sobie po ukończonym spławie za mierną zapłata zabrali. Otóż i Pciółka z tego prawa sko­rzystał, ale kiedy »feszter« zażądał od niego zapłaty, nie chciał dać, utrzymując, że nimożne«, aby jeden człowiek*) tyle drzewa potrzebował, co go ma w tych całych górach.
*) Arcyksiążę.
kiedy on, Pciółka, nie ma ani jednego na »szyndziół«, żeby sobie nim dziurawy dach załatać. To jest nierówność stanu posiadania, zatem rzecz niesprawiedliwa. Ale te argumenty nie trafiły do przekonania »fesztera« i kazał drzewo robo­tnikom do wody wrzucić. No, mieliście go widzieć, co wy­prawiał Pciółka potem: skakał, krzyczał, złorzeczył. Ludzie się śmiali i drwili sobie, ale Zomerlik uspokajał go i łagodził.
Raz przeskrobał coś w gminie. Miał się stawić przed wójtem, ale nie przyszedł. Wójt posyła po niego żandarma.
Dawny trzeci jaz w Błogocicdci]. Od jednego brzegu do drugiego powyżej jazu ciasna! się »ostróg«, służący do zatrzymywania drzewa, spławianego
z gór do Cieszyna.
który go natrafił kopiącego podorówkę«. — Macie iść ze mną do wójta — tnówi żandarm. Pciółka nic! tylko kopie. — Chodźcie zaraz, bo czasu nie mam czekać! — Pciółka, jakby był głuchy — kopie dalej. Żandarm wyrywa mu motykę z ręki i rzuca na bok. Pciółka klęka i pięściami tłucze bryły. Żandarm go chce podnieść i powlec z sobą, ale on legł na ziemię i pięściami tłucze bryły. Nic pomogły rozkazy i wo­łanie żandarma, Pciółka był głuchy na wszystko i dalej bez przerwy tłukł bryły pięściami. Żandarm wreszcie od­szedł, grożąc: Przyjdzie nas tu więcej, a wtedy pójdziesz.
Po niejakiej chwili przyszli: wójt z jednym »z prawa« i dwaj żandarmi, na widok których Pciółka prędko skoczył do izby, porwał kancjonał, wylazł na gruszę, usadowił się w najwyższych gałęziach i w tej pozycji oczekiwał naja­zdu. Przyszli, czyli raczej przybiegli i patrzą na Pciółkę. niby psy na kota, który w ucieczce przed nimi wydrapał się na wierzchołek drzewa. Wójt z powagą, pod którą nur­tował uśmiech, każdej chwili wybuchnąć gotowy, woła: Pciółko, złaź i chodź z nami po dobroci, bo inaczej każę drzewo ściąć, albo cię zastrzelić! — A Pciółka nic, tylko przewraca pośpiesznie karty w kancjonale — wreszcie zna­lazł! i grzmotnym, chrypliwym głosem zaśpiewał:
»Choćby wojsko stało,
Na mnie uderzało:
Nie boję się jego.
Na mnie to wszystkiego
Za mało!« (Kanc. Nr. 539, w. 3.)
Był<*) ich za mało, tej władzy świeckiej na jedną pszczółkę mizerną, która pragnęła latać swobodnie i do wspólnego ula znosić słodycze na wspólny użytek. Poszli, nic nie wskórawszy, z uczuciem gniewu pomięszanego z ta­jonym śmiechem z figla, który im Pszczółka wyprawił.
Za nimi długo leciała pieśń z wysokiej gruszy. Nie tak prędko bowiem zlezie kot z drzewa, choć psy już dawno po bezskutecznem szczekaniu odeszły.
Natomiast mniej gładko poszło mu w sądzie, przed któ­rym stanął. W tym czasie kierownikiem sądu, którego »krajs- ratem« nazywano, był niejaki Żebro, Morawianin, a po­dług wyznania reformowany. Ten pan obchodził się z ludź­mi poprostu grubiańsko: wrzeszczał, przezywał, a naj~ zwyklejszem jego przezwiskiem było: ty pohane! Tem sło­wem chciał niby okazać swą wyższość nad tą hołotą, która się przed jego sędziowskie oblicze jawiła. Ludzie znosili to w pokorze, ot jak zwykle nasi ludzie. Teraz jednak trafił na swego. Pciółka stanął śmiało, ale grzecznie przed »prze­świetnym sądem«. Z uczynionych mu zarzutów tłumaczył się jasno i bronił się, jak chłop, co ma zdrowy chłopski ro-
5
zum. Wtedy niecierpliwy sędzia uznał to za niegrzeczność i upór, zaczął wrzeszczeć swym zwyczajem, a wkońcu obda­rzyć 8° swem ulubionem: ty pohane! To postępowanie sę­dziego, który podług jego pojęć miał być bezstronnym i sprawiedliwym, oburzyło Pciółkę do żywego i nazwał go nawzajem bardzo brzydko, tak brzydko, że atrament nie chce spłynąć z pióra, aby ten wyraz napisać.
Sędzia zdębiał, potem wpadł w gniew srogi, wydał wy­rok, zasądzający i w dodatku za obrazę sądu ukarał Pciółkę 14-dniowym aresztem. Wzięto go i osadzono za kratą. A kiedy karę odsiedział, cóż zrobił? Kupił świecę, zapalił i jak drugi Diogenes chodzi po rynku i świeci. Przychodzi "poli- caj« Kurdziel i pyta: A ty, co tu świecisz, kiedy widzisz, że słońce na niebie! — Sprawiedliwości szukam! — odpowiada Pciółka. Ludzie się śmiali, co się kupą zeszli, a on im opo­wiadał z żalem dzieje swojego męczeństwa...
Czy Pciółka był głupim? Ja sądzę, że nie. Był to ra­czej umysł nietylko wrażliwy, ale wysoce krytyczny. Nie­dawno przeżywał jeszcze podłe chwile pańszczyzny, która to instytucja na jego skórze niejedno napisała pro memoria. Teraz jest wolnym na swojskim zagonie. Ale widzi, że twór tej wolności bardzo jakiś niedołężny i to go niecierpliwi, do różnych napozór niedorzecznych czynów porywa, które z je­go spółczesnych jedyny Zomerlik pojmuje. W jego głowie przebłyskuje idea socjalizmu, kolektywizmu. Socjaliści po­winni mu postawić pomnik nad Olzą.
Biedny Pciółka, albowiem biedna ludzkość cała. Po­siew ręką Kaina rzucony wydał czerwony plon i całą za­chwaścił ziemię, nie zostawiwszy ziarnu Bożemu miejsca do wzrostu. »Człowiek człowiekowi stał się wilkiem«, a moc­niejszy naród ujarzmiał słabsze, czyniąc je sobie niewolni­kami. Idea Chrystusowa: »Jeden jest mistrz wasz, a wyście wszyscy bracia«, nie rozkrzewiła się jeszcze. Egoizm świę­ci triumfy. -'Każdy sobie rzepkę skrobie.« By uzasadnić swe prawo ciemiężenia słabszych, obwiniał jeden drugiego
o to, co najbrzydsze w piersi jego było. Brutalny egoizm, czy pojedyńczego człowieka, czy klas społecznych, czy wreszcie całych narodów był i jest jedną z głównych przy­
czyn tych wszystkich nieszczęść, które ludzkość nawiedziły. Celem obrony własnej zaczęto tworzyć związki, zrzeszać się; wszelakoż jest to zawsze mobilizacja jednych przeciw drugim. W budującej się Polsce jest tych stronnictw, tych partyj co niemiara, a na czele ich stoi aż nazbyt często jakiś Tugut, — z którego wykluwa się zczasem zawsze Tu- schlecht! — jakby ludzie byli stadem owiec tylko, któremu czarny baran przewodniczy. Czyż ma się budować gmach ojczyzny w ten sposób, jak niegdyś mury jeruzalem- skie? Nehemiasz i jego wierna drużyna z kielnią w jednej a z mieczem w drugiej dłoni pracują bez wytchnienia i mo­dlą się »za braci, za synów, za córki, za żony, za domy ojczyste«, podczas gdy drudzy, jak Sanballat, wstręt czy­nią tej świętej budowie! Nie walka jednych przeciwko dru­gim ma być hasłem dnia dzisiejszego, nie pytać się: Jak osiągnę największe korzyści dla siebie i dla mego stron­nictwa, bez względu na to, czy to będzie z krzywdą innych, czy nie, — lecz: Jak dopomóc drugiemu, by się położenie jego stało znośnem. Choćby było trzeba nawzajem ofiary ponosić!... Jeżeli kiedy, to w obecnej chwili nie pora na stronnictwa, wzajemnie się żrące: Dziś jedno stronnictwo być winno: Polska, a członkiem jego: każdy Polak! Nad bramą sejmową winno jaśnieć złote godło: Ul pszczeli, a napis: Bóg i Ojczyzna. *)
Takie refleksje wzbudził w mej duszy Pciółka. Ale otóż i on.
- Gdzie siedzisz tak długo? — huknął na niego Bo-
hucki.
Czytałem kazanie z »Dąbrówki«. Dyć dość jeszcze czasu mamy na ryby — rzekł prawie cicho Pciółka.
Chwycił za drąg i szli — ryb przygotować na pański stół... Kiedyż człowiek przestanie być panem człowieka...?! A jednak jak brat bratu niech zawsze służy człowiek czło­wiekowi!
Szli brzegiem Olzy koło Honysa, Nicielnego, Jadasia do Łęgu na granicę ropicką. Tam się ustaw'ili: Bohucki zaiął
*) Pisane w styczniu 1920 r.
środek ze swoim olbrzymim czerzyńcem, stary Jura stanął po jednej, a Hławiczka po drugiej stronie, a sakowicze, jako mniej ważni, szli oboma brzegami. Na kamieńcu publicz­ność, rozbawiona i ciekawości pełna, trzymała się cokol­wiek w tyle, aby ryb nie straszyć. Z góry, z olbrzymiego brzegu patrzali na dół ludzie, ciekawi, co ta gromada krzy­kliwych dzieci tam w wodzie wyprawia, aż spostrzegli, iż to »rybiorze« i zbiegli w dół, by się przyłączyć do gromady widzów. A brzeg sam szumiał rozmachem kołysanych drzew: cudny, o cudny był to obraz i cudne widowisko.
Stary Jura »dźwignął« czapkę, przeżegnał rzekę, rurkę od fajki włożył grubszym końcem do bezzębnych ust, wskazał naganiaczom, w którem miejscu w wodę wkroczyć mają i — zaczęli. Ciekawość ogarnęła wszystkich i skiero­wała wzrok na rybiorzy, co krzepką dłonią trzymają sieci, na naganiaczy, co drągami hałaśliwy szczęk w wodzie czy­nią i skupiła myśli wszystkich na ten moment, kiedy pod­niosą z wody sieci. Podnieśli: kilka mniejszych ryb rzucało się w każdej! Wzięli je, do tajstr włożyli, bo rybacki zwyczaj każe, każdą na początku rybkę, choćby małą, wyjąć z sieci, ażeby szczęście służyło, aby połów był obfity. To też ten początek nie zaraził rybaków wcale. Nie tak to łatwo chwy­tać ryby. Nie myślcie sobie, że to tylko trzeba zapuścić sie­ci, podnieść, aby wyciągnąć - — wieloryba!
Trzeba tu dobrze wzrok wytężać, aby widzieć, jak ryby idą, trzeba dużo sprytu, aby wiedzieć, kiedy i jak sieci podnieść, a mimo to niejeden gruby lalec, stary bywalec na­szych wód, umie zadrwić sobie wspaniale z rybiorzy: Przy­czai się w krytycznej chwili przed samą siecią, przytuli się do kamienia, a przy podniesieniu sieci buchnie do nogi, jakby chciał rzec: Całujcie mię w ogon wszyscy i sunie gwałtem wodą, że zostanie »piska« za nim. Stary Jura się rzuca, stuka palcami w czoło a rurką od fajki za zbiegiem wskazu­je; publiczność się śmieje, albo rzetelnie ze starym współ­czuje. Takie to są wszystkie nasze łowy: niepewne i często na śmiech ludzki wystawiające!... * '
Szli rzeką coraz dalej, zajmując wymierzone przestrze­nie ze zmiennem szczęściem, ale naogół z dobrym wyni­
kiem. Napełniały się tajstry co chwila, że co chwila było trzeba wypróżniać je w naczynia, które służba dworska przyniosła. A za nimi posuwała się liczna rzesza widzów mocno zainteresowana, rozbawiona i ciekawa. Nie uszedł jej żaden szczegół połowu, ani śmieszne na pozór ruchy »ry- biorzy«, ani gwałtowne uderzenia drągami naganiaczy, ani rzucanie się złowionych ryb w sieci, na co szczególnie wszy­scy bardzo byli ciekawi. A gdyby tak zdała stanął ktoś, co
Połów ryb w Olzie. Rvs- Ta<J- Kubi«.
ma serce czułe, to chociaż zapatrzony w przedmioty tego świata, widziałby okiem swej duszy, jakby ona rzeszę, co szła za Chrystusem i tych rybaków, do których On rzekł: »Pójdźcie za Mną, uczynię was rybitwami ludzi«.
O, blisko jest niekiedy Pan pobożnej duszy, tak, że ona już tu zakosztuje częściowo szczęścia, które z pełnej czaszy zbawieni w niebiesiech piją.
Pod Honysem czekał na »rybiorzy« Miłość Pan z ro­dziną w towarzystwie »folwartera« i kilku z dworskiej służby. Przywitali go uniżenie, na co on uprzejmie odpo­wiedział i szczęścia życzył. A szczęściło się im też prawie
bardzo. Grube lalce i szerokie podustwy rzucały się w sie­ciach, co u patrzących wzbudzało radość i okrzyki wesołe. Przyszli pod ławę, tam, gdzie Lesznica do Olzy wpada. W ruchach i całem zachowaniu się »rybiorzy« było znać, że coś nadzwyczajnego jest w toku. Stary Jura ustawił ich 7 wszelką akuratnością tak, żeby nic ujść nie mogło. Kur­czowo trzymał każdy swą sieć, a naganiacze czekali znaku, by zacząć. — Musi tam coś być — mówili widzę — i cie­kawi i niecierpliwi czekali, co będzie. Stary Jura rzeczywi­ście przygotował niespodziankę, którą chciał uczcić Miłość Pana. Wyśledził on bowiem przy ujściu Lesznicy ślicznego pstrąga, co się chłodził zimniejszą wodą po­tokową i ciągle tu przesiadywał, a dalej nad lawą ogromnego szczupaka: dwóch bandytów, którzy tu pra­wie całą rybią osadę wyjedli. Do odkrycia tych zbójów po­służyła mu właśnie ta okoliczność, że pod ławą żadnych prawie ryb nie było, co on, przechodząc tu często, ze smutkiem zauważył i postanowił zbadać, jaka jest przyczy­na tego stanu rzeczy. Aż zbadał i postanowił na wszelki wy­padek pomścić niewinne ofiary. Dał znak: szczęknęły drągi po kamiennem dnie rzeki, podnieśli sieci i — w sieci Starego Jury rzuca się pstrąg ogromny, śliczny! Sieć, po­dniesiona w górę, obficie ociekała wodą wskutek rzucania się ryby — co w słońca promieniach wyglądało tak, jako­by cała sieć zrobiona była z srebra i pereł, w której się ry­ba, sama z siebie cudowna, jak z tęczy wykrojona, przed okiem widzów mieniła. I na tej srebrnej tacy sprezentował Stary Jura rybę Miłość Panu, za którą tenże w szczegól- nem uznaniu rzucił worek z »reńszczokami« na sieć opróżnioną.
Radość z takiego wyniku była wielka, nie dlatego, że tak hojny otrzymali dar, ale jedynie dlatego, że tak piękną ułowili rybę. A teraz jeszcze jeden taki połów, a szczę­ście byłoby zupełne. Ustawili sic w stosownem miejscu z większą jeszcze dokładnością, sieci trzymali mocno, bo wiedzieli, że uderzenie będzie gwałtowne i przy najmniej- szem zaniedbaniu mogłaby spodziewana zdobycz z łatwo­ścią ujść. A ledwie naganiacze weszli w wodę i zaczęli,
krzyknął Pciółka: Idzie, idzie! Pybiorze« jeszcze mocniej, prawie kurczowo trzymają sieci i z natężeniem wszyst­kich sił patrzą w wodę, gdy Glajcarowi, stojącemu przy sa­mym brzegu w dość głębokiej wodzie i opierającemu się mo­cno o śliskie kamienie, w stanowczej chwili powinęła się noga, a on jak pijany zatoczył się i siecią ruszył, że się wskutek tego otwór zrobił, w który idąca ryba całą siłą się rzuciła i uszła. Stary Jura, którego bystre oko baczyło na wszystko, spostrzegł to zaraz i w największej rozpaczy krzyknął: O, jej! O, jej1 i rurką od fajki za zbiegiem wska­zuje. Szczupak z błyskawiczną szybkością płynął tuż pod powierzchnią, gdzie opór wody był mniejszy, ^wałtownem poruszeniem czynił w spokojnej fali jasną briudę, co się wydawało, jak gdyby ją jaka niewidzialna ręka wyorała. Było coś pięknego w tej ucieczce. Zebrani na ławie widzę wskazywali na tę bruzdę, podziwiali bieg ognisty potężne­go szczupaka, śmiali się i wykrzykiwali radośnie. Ale Jura był w rozpaczy. Uczucie wstydu, zawodu i gniewu targało nim, rzucił siecią do wody, łajał Glajcara, który, co prawda, niewiele był temu winien. Jura, którego jedyną przyjemno­ścią życia było łowienie ryb, który cały prawie tydzień obmyślał plan dzisiejszego połowu i radował >ię w duszy fia szczęśliwy jego wynik — musiał ze wstydem doznać, iak jedyna chwila zawistna całą jego radość zniweczyła. Więc desperował, jak gdyby go największe nieszczęście spotkało i musieli go towarzysze w tych wybuchach hamo­wać. — »Bych tam gwoli głupiej ryby dziwy robił!« — rzekł mu Pszczółka. »Nie chyciłeś ji dzisio, chycisz ją ju­tro, abo chyci ją gdo jiny, to bedzie lepi, bo czv jeny pano­wie mają szczuki jadać? Idź jutro pod Łabudę tam ją noj- dziesz. — Bier sak a pódźmy dali, a nie stójmy ti po darmu.«
Machinalnie wziął sieć i zajęto nowe stanowisko, ale Jura był do niczego i Hławiczka musiał wzi ić komendę. Wpadał często do sieci »lalec jak cholewa«, albi »podustwa jak szyndzioł«, które to słowa, oznaczająa przymioty, z bogactwa naszej mowy chłopskiej wzięte, był v ulubionym okrzykiem, gdy się w sieci rzucała potężna ryba. Ale go to obecnie nic cieszyło: rozmyślał o szczupaku tylko.
Nazajutrz wcześnie wybrał się pod Łabudę. Przecho­dzi przez plac Buzków, pyta go Jonek, jak się wczoraj da­rzyło, on machnął ręką tylko i szedł dalej, ba, biegł prawie. Przyszedł na miejsce i z zapartym oddechem zbliża się ostrożnie ku rzece: w najgłębszej wodzie przy samym brze­gu, stoi nieruchomie szczupak. Ani drgnął płetwą, gdy ujrzał Jurę. Dwaj nieprzyjaciele stoją sobie oko w oko. Oko Jury mówi: »A tuś mi, brachu, nie ujdziesz mi więcej!«, a straszne oko szczupaka wyraża: »Gdybym cię tu czekał!«
1 w tejże chwili błyskawicznym rzutem wpada na środek rzeki i szalonym pędem pruje w górę. A za nim ciągnie się ta sama bruzda, co wczoraj aż na to miejsce, gdzie goniony okrutnie, w strachu i grozie uniknął szczęśliwie zdradliwej sieci. Więc nie bawi długo w tem strasznem miejscu; na prąd się rzuca i dopiero nad prądem staje i baczy uważni j, czy znów kogo »inaczej myślącego« nie spotka. Nie spo­strzegł nic, tylko na brzegu stoi Barteczek i patrzy na szczupaka takim wzrokiem, jak gdyby go był od Starego Jury pożyczył; ale głupia ryba zlekceważyła sobie ten wzrok, wypłynęła spokojnie na pełną wodę i szybuje w wo!- nem tempie w górę rzeki — na swoją zgubę. Myślała so­bie: co mi szkodzić może małe chłopię? A chłopiec biegi z nią razem : skotnią, starą ławką, koło Macochowic, koło szkoły, a w podwórku swojej chaty zawołał na drugiego chłopca: »Ryba idzie ogromna. Bierz sak i drąg jaki a pójdź prędko!« Bieży co tchu za rybą i widzi, jak na końcu sigoci wpada przy brzegu pod zwaloną w wodę wierzbę.
Clhłopcy ostrożnie weszli w wodę, nastawili sieć nale­życie, jedno uderzenie drąga i szczupak plącze się w saku. Z trudem wydostali go na brzeg i zanieśli do domu. Gdy się o tem Stary Jura dowiedział, uśmiechnął się, stuknął palcem w czoło, co znaczy: Dobrze zrobili! T uspokoił się stary, bo już szczupaka w Olzie nie było.
»Rybiorze« tymczasem przyszli pod kościół i przestali. Wyszli z wody, oczyścili sieci, wykręcili zmoczone ubranie z wody, z dziurawych butów wodę wylali i usiedli na tra­wniku, by po żmudnej pracy zażyć upragnionego spo­czynku.
Między tem obdzielił pan ^ pi; orz« wszystkich przy łowieniu obecnych gości, wielkich i małych, co się z uciechy przypatrywać przyszli, rybami, a'/y i oni mieli dział z ko­rzyści połowu dnia tego. Ucieszyli się wszyscy, szczególnie dzieci i uradowani śpieszyli do domów. Poszli i »rybiorze« i uciszyła się i opustoszała rzeka. W wodzie nie widziano ani jednej rybki: jedne poszły na pański stół, a drugie tuliły się ze strachem do kamieni i do skał podwodnych.
A nad wodą unosiły się opary i szumiały fale.
Ale opary nie kłębiły się, nie wznosiły się w górę, nie otulały brzegów i nadbrzeżnych chat, ale rozścielały się po wodzie, jak gdyby kJo na blichu płótno rozpościerał. A księżyc, co w pełni po niebie szedł, rzucał na nie blaski srebrzyste, tak, że były łudząco do prawdziwych płócien podobne. Kto szedł w tej chwili po brzegu, patrzał zdumio­ny i zapytywał siebie: co to jest? A bojaźliwy zmykał co tchu do domu i drzwi w trwodze za sobą zatrzasnął. A więc cóż to było? Trzebaby się zapytać Kubka, co u Buzka na Roli komorą siedział. Staiy, pensjonowany »gojny«, uchodził za największą powagę w tych rzeczach; był on niejako chodzącą bajką, powiastką, gadką, prawdziwą i nie­prawdziwą wiadomością, wiedział wszystko i umiał o wszystkiem rozmawiać. Na wiosnę łapał raki, w lecie łowił ryby, w jesieni chwytał drozdy, kwiczoły i »sznepy« do sideł, w zimie kuny, tchórze i wydry do »paści« i sprze­dawał w mieście. W wolne od zajęć chwile robił sidła, na­prawiał sieci i różne przyrządy łowieckie, których miał pełno w mieszkaniu. Chodziliśmy do niego, bo miał zawsze jakiegoś ptaka, bo nas uczył swych sposobów na nie, lub opowiadał o stworzonych i niestworzonych i zeczach. Przy­chodzę tedy do niego i mówię: Gdzieście byli wczoraj, Kub­ku? — »A w mieście.« A byliście wczoraj nad Olzą? »Nie; no cóż?« Na wodzie leżała mgła, a w świetle miesiączka świeciła się jakby wielkie, rozpostarte prześcieradło. — »To utopcy bielili bieliznę« — rzekł z tajemniczą miną. Wczoraj była pełnia i oni to w taką noc robią. Schodzić wtenczas do wody jest bardzo niebezpiecznie.« A czy to prawda, Kubku? — rzekłem prawie cicho i uczułem nagle
zimno po całem ciele. »Prawda, widziałem już to nieraz, a o północy zwijają tę bieliznę i chowają do swoich skrzyń podwodnych.« —■ A widzieliście już kiedy utopca? »Kilka razy; oto niedawno pod Wilczą Górą siedział mały chło­piec na wierzbie i suszył na gałęziach chusty i chusteczki. Miał on sobie czerwone »gala ty«, zielony »kabot« i czer­woną czapkę, a kiedy się przybliżyłem, buchnął do wody.«
A czy wszystkie utopce są małe? »Są i wielcy. Raz idę koło Łabudy, a tu spotkam czarnego »panoczka«. Pozdro­wiłem go, ale on mi nic nie odpowiedział. Obejrzałem się za nim i widzę, że mu z lewego »szostu« woda kapie. Oho, pomyślałem, to ten »niedobry« i zląkłem się. Po chwili się znów obejrzałem, ale już nie było nikogo widać.« — A nic wam nie zrobił? »Nic, bo on tylko ma we wodzie swoją moc i swoje prawo, ale tylko w południe i o północy. Wtenczas nie trzeba do wody chodzić.«
Tak Kubek opowiadał. Mój ojciec zaś mówił, że on utopca nie widział i nie może też powiedzieć, czy wogóle jacy są, ale matka jego, moja »starka«, była o ich istnieniu najmocniej przekonana i często ich w różnych postaciach widywać miała. Raz przybiega pasterz przestraszony i mó­wi: »Pójdźcie, gaździnko, przy cielęciu w sigoci leży wielki czarny pies«. »No, no, zostaw go tam, ja wiem, co to jest.« Miał się on też tam pokazywać w postaci czarnej, czubatej kury, która, gdy kto na nią natrafił, miała, kwokając, skoczyć do wody i zniknąć. Albo też w postaci w obręcz zgiętego pręta, co leżał na kopce trawy, a gdy chciała dziewka trawę brać, śmignął jej przed nosem do »głęboczyny-. Dziewki też nigdy nie chciały chodzić po trawę do sigoci w południe lub wieczór, W sigoci oprócz utopców były jeszcze czarne dziewy, tak zwane »Ksebe«. Przyszły one podobno od Słowaków, bo ksebe, znaczy ksobie. Ciągnęły ku sobie każdego złego człowieka i w wodzie go zanurzały, że wyszedł nieborak do nitki przemoknięty. Był u Czapczu- cha komornik, co sobie z nich drwił, mówiąc, że on w takie głupstwa nie wierzy. Raz idzie w nocy z harendy... na siu- rei ławce chwyciły go dwie czarne, niewieście postacie i w potoczku pod mostkiem długo go na wszystkie strony
obracały, że wyszedł, nie przymierzając, jak Świnia z kałuży. 1 ak się tem przeraził, że od tego czasu pod kościołem przez wodę do domu powracał. Na Macuchowicc chodził utopicc każdy dzień w południe po mleko. Pewnego razu podczas wielkiej powodzi utopiły się Macuchowskiemu konie wraz z pachołkiem. Macuchowski wyrzucał utopcowi jego niecny uczynek, na co mu tenże odpowiedział: »Cóż miałem ro­bić? W niedzielę w południe, kąpiąc konie, wjechał parobek / nimi na stół, kiedyśmy obiad jedli i zabił mi dziecko.* Ma­cuchowski miał z nim często jakieś zatargi, wyrzucał mu, że on mu to całą sigoć podczas owej powodzi zerwał; ale mimo wszystko utopiec zawsze po mleko przychodził.
Kiedy utopcy do naszej Olzy przyszli, a wogóle skąd przyszli, różnie mówiono. Najprawdopodobniej z Kozłem, wracającym ze Lwowa. Za Krakowem miał się przysiąść do niego jakiś pan w czarncm ubraniu, siadł sobie w tyle wozu i tyłem do Kozła. Kozieł go zostawił i tak jechał aż do domu. Pod Niemcem było trzeba przez Olzę przejeżdżać, a tu Olza prawie powodzią wezbrała. Kozieł, zmęczony długą furmanką i stęskniony za domem, nie zważając n;i niebezpieczeństwo, jakie mu ze strony wysokiego stanu wody groziło, wjechał bez namysłu we wzburzoną rzekę. 1 dziwna rzecz, choć fale szły wysoko, choć konie po szyję w wodę wpadły, szły jednak łatwo, wóz się nie przewrócił i Kozieł bez szwanku na drugą stronę przejechał. Tedy mu rzekł ów obcy: »Żeś mię wziął uprzejmie, pomogłem ci przejechać, inaczej byłbyś się utopił. Po drugi nie jedź w wzburzoną rzekę!« To rzekłszy, skoczył w wodę i zniknął. Na Kozła padł strach, że wylękniony, przyjechawszy do do­mu, nie mógł i słowa przemówić.
Utopiec pewno, bo to był on, osiadł w Zoduchu i stam­tąd swoją rodzinę w innych »plosach« osadzał. Toż pod Bystrym, kościołem, w sigoci, pod ławą i pod Labudą. Z ludźmi żyli oni, o ile im w drogę nie wchodzili, w wzglę­dnej zgodzie. Ja pamiętam tylko dwa wypadki utonięcia. Raz utonął podczas powodzi Jura od Hławiczki, zdaje się, z ko inni razem. Potem pewien gazda, co mieszkał nad By­strym, a za młodu służył przy marynarce. Kąpał się w Zo-
duchu w niedzielę w południe i utonął. Ludziom to dziwno było, że się on, co umiał tak dobrze pływać, utopił. »Inaczej ni, jyny go utopiec do głęboczyny wciągnął.« Jako chłopiec szkolny byłem z nauczycielem na jego pogrzebie. Prowa­dziliśmy go w gorący, letni dzień, do miasta i pochowali przy kościele na »Wysznij Bronie«.
Niekiedy urządzają utopcy miłą dla siebie zabawę: powódź. Znaczy to u nich tyle, co u nas wycieczka. Radują się na tę powódź starzy i młodzi utopcy i przygotowują się do niej. Niekiedy przychodzi powódź nagle, niespodzianie w jasny dzień. Raz pamiętam, zaskoczyła nas przy łowie­niu ryb w rzece. Bawiliśmy się, schyleni w wodę, a tu ktoś krzyczy: Chłopcy, uciekajcie! Spojrzeliśmy w tę stronę, a tu biegł człowiek jakiś ukosem brzega i krzyczy: Chłopcy, uciekajcie! Woda idzie! 1 wskazał ręką w górę rzeki. Zwró­ciliśmy się za wskazaniem ręki i zobaczyliśmy ogromną falę mętnej wody, podobnej do grubej beczki, toczącej się kilka kroków przed nami. Mieliśmy zaledwo czas wyskoczyć i w jednej chwili cała rzeka wezbrana z trzaskiem stra­sznym pędziła w dół; cicha i łagodna struga wodna zamie­niła się w jednej chwili w jędzę wściekłą. Gdyby nie ten człowiek, co właśnie w krytycznej chwili mało używaną drożyną, niby anioł od Boga zesłany, przechodził, nie był nas przestrzegł, byłby nas ten impet wody nie utopił, ale zabił.
Niekiedy zaś przygotowało się gruntownie na po­wódź, a wtedy była ona istotnie wielka. Kilka dni przed­tem bywało powietrze parne i tak ciche, że i. listek się nie ruszył. Jaskółki latały nisko nad wodą, że piersiami wodę muskały. Gromady »rybiorek« przelatywały nad rzeką w różnych kierunkach. Ryby łyskały się gęsto i jasno, lub pluskały nad wodą. A w dzień powodzi ciężkie chmury prze­walały się po niebie i dążyły w stronę miasta, gdzie im miej­sce zbioru naznaczono, a im więcej się ich zebrało, tem cie­mniejszą, tem straszniejszą była ta strona nieba. Naraz pierwsza błyskawica przerwała ciemne chmur łono i pierw­szy grom zabełkotał straszliwie. Ponownie rozerwało się to czarne łono i wypadł wiatr i zawył przeraźliwie, uderzył
I
Olza w górnej części „Łęgu*.
Fot. Tad. Kubifiz,
w ziemię, że wszystko zadrżało, porwał za soba. burzę z błyskawicą i gromem ustawicznym i deszczem ulewnym. I szala burza całe godziny. Wkrótce zgiełkliwe wyskoczyły potoki ze swych siedzib, wpadły z impetem w ciche wody rzeki i żółte w niej zakreśliły paski, które coraz to większe, te wody mąciły_aż i rzeka powstała, grzywą fal zatrzęsła, rosła stopniowo, aż z szumem i łoskotem, potężna, wspa­niała i groźna szerokiem korytem płynęła. Burza przewa­lała się powoli, gromy huczały gdzieś daleko nad Jabłon­kowem, ale deszcz padał ciągle, przedzierzgając się w mgłę. która nad szumiącą kłębiła się rzeką. Woda podnosiła się ciągle i rzeka, jak olbrzym ze snu zbudzony, poczuła swą siłę i wyciągała swą rękę, aby w sąsiedztwie czynić szkody dotkliwe. Tu zerwała kawał brzegu, jakby wody nie były jeszcze dosyć mętne i było je trzeba czarną ziemią lepiej jeszcze zamącić, tam przerwała tamę i zalała łan ziemnia­ków, to znowu wyrwała duże drzewo nadbrzeżne z ko­rzeniem i rzuciła za siebie i tak to broiła, aż za chwilę różne przedmioty przewalały się w jej spienionych nurtach. I było na co patrzeć i było co widzieć, szczególnie, gdy zmrok za­padł, zdawało się, że jakieś straszne postacie na wód po­wierzchni urządzają szalone harce. Kubek opowiadał, co to wszystko widział: Na jednej desce płynęło trzynastu utop- ców; skakali po niej, »wyrabiali« i jeden drugiego w wodę spychał. To znowu ogromne drzewo przewalało się w głę­bokiej wodzie, a na każdej gałęzi siedział utopiec. Śpiewali tak głośno, że przekrzyczeli swym piskliwym, wysokim gło­sem groźny huk wałów. A obok nich na wielkim, czarnym pniu płynął stary utopiec i ogromną żerdzią jakby do taktu wywijał. Mnogie rzesze utopców tańczyły w koło nich. tak prawie, jak na wycieczce tańczą i skaczą wycieczkowcy po zielonej murawie. — Ale, czy to prawda, co mówicie Kubku? — Prawda, ale nie każdy ma oczy, aby takie rze­czy oglądał. Nie widzą tacy ani anioła, co podczas powo­dzi na brzegu czuwa, aby dzieci niebaczne do wody nie wpadły.
Jak długo podnosił się stan wody, tak długo trwała za­bawa utopców. Potem zaczęli się rozchodzić, każdy do do-
Olza powyżej „Baliny“.
Fot. Tad. Kubisz,
mu swego. Powoli opadała woda i stawała się coraz czy­ściejszą. A kiedy już o tyle opadła, że płynęła właściwem korytem, ale jeszcze rwąca i głęboka, tośmy sobie tny, chłopcy, urządzali zabawę: kąpiel z rozmaitym sposobem pływania. O, byłaż to uciecha! Skakaliśmy jeden za drugim do bystrej fali, płynęli szybkim rzutem środkiem rzeki, »dokazywali« podczas pływania, skręcaliśmy do brze­gu, wyskakiwali z wody, biegli kamieńcem w górę i wśród śmiechu i wesołych wykrzykiwań zaczynaliśmy zabawę na nowo. Stary Czapczuch, co nie mógł już w domu wytrzy­mać przez słotne dni, śpieszył właśnie do harendy, stanął, gdy tę trochę ryzykowną naszą zabawę zobaczył i zakrzy­knął: »Pikerlajdy! to prowdziwi utopcy!«
Jak ludzie zwyczajni poczynali sobie też i utopcy. Wysprzedawali się i w innych okolicach zakupywali sobie posiadłości. Odbywały się tedy przeprowadzki pojedynczo lub całemi rodzinami. Jednego razu przeprowadzał się utopiec z Zoducha do Racimowa, ale nie mógł nigdzie fur­mana znaleźć, bo dziwne oprócz fury stawiał żądania, niby warunek ciężki. Żądał mianowicie, żeby woźnica przez ca­ły czas jazdy w tył się nie obejrzał, słowem, stanął zawsze z wozem tak, aby nie dojrzał, kto siada i siedzi. A na to, mimo wysokiej nagrody, jaką utopiec dawał, nie chciał się nikt zgodzić, bo niedotrzymanie warunku groziło woźnicy utratą życia. Aż nareszcie parobek Gorewoda powiedział, że on pojedzie. Miał parę czarnych koni i nowy wóz dra­biniasty, jak sobie to utopiec wymówił, i w naznaczonym dniu stanął przed »plosem« w Zoduchu, a zajechał tak, żeby wsiadających nie widział. Dano mu znak i ruszył. Jechali wodą aż pod ławę. Noc była księżycowa, a miesiąc w pełni w towarzystwie gwiazd przechadzał się pod dnie rzeki. Konie bluzgały w wodzie, ale szły tak lekko i raźno, jak po najrówniejszej drodze. Skręcili pod ławą koło Kajzarówki na kopiec i kopcem na frydecką, cesarską drogę. .Kiedy zje­żdżali z kopca na most przez Nieborówkę, dziwna rzecz, konie zaczęły parskać, a na wodzie działy się jakieś rzeczy tak nieznacznie i tak jakoś cicho, że Gorewoda nic me sły­szał, ale go jakiś lęk ogarniał, i nie tylko jego, ale i konie.
A to się tak działo, ile razy przez jaki potok przejeżdżali. Może utopcy tych wód stawali w drzwiach swych domów i na przejeżdżających wołali: Gdzie jedziecie, sąsiedzi?! Go- rewoda znajdował się nie tyle w strasznem, ile w niebezpie- cznem bardzo położeniu. Nie bał się tyle tych utopców, ile swej ciekawości, aby go nie uniosła i nie zgubiła, jak dzikie konie unieść mogą woźnicę i wtrącić w przepaść. Trzymał ją tedy na wodzy i ani chwilki nie popuścił cugli. Przytern rozmyślał ciągle nad fortelem, co go sobie już w domu obmyślił, jakby go wykonać, mianowicie, zobaczyć swoich kochanych gości, a nie obejrzeć się. A jakże to zrobił? Oto podniósł się nagle z siedzenia, stanął na »sznica*, roz­kraczył nogi i głowę wsunął między kolana i patrzy: Na każdem siedzeniu, a były trzy, ściskają się utopcy, na każ­dym szczeblu zawisają. W okamgnieniu obejrzał wszystko, wyprostował się, kocem niby od zimna się owinął, usiadł i był kontent i wesoły, bo mu już teraz nic nie groziło. Konie zaczęły parskać, znać, że na wozie się coś działo, ale on sobie z tego już nic nie robił, bo mężne serce biło mu w piersi. Zaciął konie i zaśpiewał wesoło:
Niema śród końszczynskich t-liłopców Nade urnie większego zucha:
Wiozę kochanych utopców Do Linciinowa z Z od uch a.
Hu! ha!
Wio, koniczki! a najprościej —
Ostrawicy głębie sine,
Przyjmij, chętnie zacnych gości,
Cała utopców rodzinę!...
Hu! ha!
Tak sobie śpiewał i jechał, aż zajechał na oznaczone miejsce i stanął. Kiedy mu utopiec wyniósł zapłatę dla gazdy i »trangield« dla niego, pogroził mu i rzekł: Po drugie nie igraj sobie, bo może być źle! — Gorewoda przeżegnał się i pojechał.
Czy się wszyscy utopcy wtenczas wyprowadzili, lub czy jeszcze niektóre rody ich zamieszkują głębiny naszej
6
Olzy, nie wiem. Będziecie o tem lepiej wiedzieli wy, co szczęśliwsi ode mnie po cudnych jej brzegach chodzicie. Mnie już tam iść nie wolno, odkąd brat sprzedał ojcowiznę. ‘) Zie­mię dziadów obcy orze, w domu ojcowskim obcy mieszka. Cóżeś to zrobił, mój bracie! W chorobie Twojej napadł cię sąsiad Kasperlik i umęczonego niemocą otumanił, słodkiemi
słowy niby pająka zdradliwą siecią omotał, żeś uczynił to, do czegoś nie miał wyłącznego prawa.
O, i ten, co wydarł, i ten, co sprzedał, jednako winni
przed Panem.
Ale są jeszcze bracia dalsi, co są gotowi taksamo po­stąpić. Oni chcą ziemię ojczystą **) za słodkość potrawy, za srebrników dźwięk ponętny oddać bez żalu, bo go już da­wno z chciwego wypchnęli serca. A ja się ich zapytam. Chcecie oddać ziemię? Skąd chleb weźmiecie? Chcecie od­dać domy? Gdzież mieszkać będziecie? Chcecie oddać szko­
*) Ojcowizna autora przeszła w ręce innej rodziny.
**) Pisane w roku 1920.
ły? Gdzie się dzieci wasze uczyć będą? Chcecie oddać gro­by? Gdzież złożycie kości wasze? Chcecie oddać mowę oj­czystą? Jakim językiem będziecie się modlili w skonu go­dzinie? Odpowiedźcie, proszę! Ale wy, zamiast odpowiedzi, schylacie karki wasze, aby na nich stanęła stopa waszego gnębiciela; wyciągacie ręce, aby wam nałożono kajdany nie­woli.
I ten, co podbija, i ten, co bezwstydnie w niewolę idzie, winni są przed Panem!
»Powstańże, o Boże! a sądź ziemię; albowiem Ty dziedzicznie trzymasz wszystkie narody.« (Psalm 82, 8.)
VI.
Chciałbym rozdział o domu rodzinnym zakończyć gadką i tem rzucić niby ostatnie kreski obrazu, jaki się mej duszy przedstawia. Wprawdzie będzie jeszcze trzeba w dal­szym ciągu pamiętnika niejedno o domu powiedzieć, ale będą to tylko rozżalone słowa tego, co z domu na zawsze wyszedł, będzie to niby refren pieśni, co dźwięczy tęskno za szczęściem minionem.
Powiedziałem już, że gadki były czynnikiem oświato­wym i wychowawczym, i tak było istotnie: w nie wkładał lud swoje czucie, swoje myśli, w nich jak w zwierciedle od­bijało się całe życie. Nie starano się o ten lud; instynktem samozachowawczym on starał się sam o siebie, a trzeba przyznać, że starał się o wiele, wiele lepiej, niż dziś, gdzie szkół pełno, a nauka jak światło ogromne rozlewa się po ziemi. Takich ludzi, z takiem sercem prawem, rzetelnem, tak twardo przy s wo jem stojących, tak tę ojczystą ziemię, tę ojczystą chatę, tę ojców mowę, te ojców pieśni miłujących nie znajdziesz już dziś w tej sile i w tej mocy. Ej! pokruszy­liby sobie zęby ci, którzyby byli chcieli wtenczas ten lud ukąsić! Bezwstydne twierdzenie ich, że śląska ziemia, to ich ziemia, a lud śląski, to lud ich z dziada pradziada — zbyliby nietylko wzgardliwym gicstem, ale odrzuciliby z ta­kim impetem, żeby się przybysze dopiero daleko za granicą z przerażenia ocknęli. Zniewagi nie byliby nigdy znieśli nasi ojcowie rozumni i dzielni.
Umiałem bardzo wiele gadek, zapomniałem prawie wszystkie, oprócz jednej, co mi w trwałej utkwiła pamięci. Może utkwiła dlatego, że była tak dziwnie piękna i dziwnie prosta: prawdziwy typ poezji naszej rodzimej, prawdziwe odbicie pobożnej myśli i uczucia naszego ludu. Umieli ją wszyscy i wszyscy codzień zmawiali tę gadkę, niby oj­czenasz. Jest to gadka o dwóch dziewczynach, co u Pana Boga służyły.
Ciekawem jest to, że w opowiadaniach gadek nie było zabarwienia wyznaniowego: opowiadano je wszędzie je­dnakowo. A bo też różnicy wyznaniowej prawie że nie od­czuwano wtedy. Bywało naprzykład, że kiedy przychodził katolik do ewangelika, przychodził z pozdrowieniem: »Daj Pan Bóg dobry dzień!« a zaś wzamian ewangelik u ka­tolika rzekł: »Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!« To też nie byłby się żaden ewangelik tem pozdrowieniem gorszył, gdyby je od ołtarza w kościele słyszał.*) Owszem, byliby niem wszyscy do głębi poruszeni i zbudowani. Nie byliby się niem gorszyli i nasi Niemcy, bo reformator Luter w tem imieniu nauczał i pracował i tem imieniem tak głęboko był przejęty, że gdyby kto jego krew był jak rosę na trawę rozprysnął, byłoby się w każdej kropli krwi imię Jezus lśniło, jak się błyszczy słońce ranne w każdej kropli rosy. Nie gor- szonoby się i w Bielsku, bo senjor ówczesny śląski ks. Schim- ko z Bielska obrał sobie za hasło życia: »Kto Ducha Chry­stusowego nie ma, ten nie jest Jego.« Nie gorszyły się też obecnie z nas całe zastępy, gdy owo: "Pochwalony niech bę­dzie Pan nasz Jezus Chrystus na wieki wieków. Amen« — tak potężnym głosem od ołtarza niedawno wygłoszone zo­stało. Jestem stary, wielem słyszał, wielem czuł, ale nic mię jeszcze w życiu tak potężnie nie uderzyło, jak te, sły­szane na tem właśnie miejscu, słowa. 1 myślę sobie: Czyż tylko katolicy mają wyłączne prawo, niby monopol jakiś, tego pozdrowienia używać? Owszem — to pozdrowienie powinno być własnością całego chrześcijaństwa! Boć On jest »głową węgielną«. Boć »niemasz w żadnym innym zba­wienia; albowiem niemasz żadnego imienia pod niebem, da­nego ludziom, przez którebyśmy mogli być zbawieni«. To też nasi ojcowie kościół wyższobramski imieniem Jezu- sowem nazwali, i my też przy tem imieniu stać, w niem żyć i umierać chcemy.
*) N. P. W. ks. biskup Bursche pozdrowił zbór cieszyński z okazji instalacji dwóch pastorów: Ks. senjora Kulisza i ks. dr. Wrzecionki, 6. sty­cznia 1920, słowami: Pochwalony niech bedzie Pan nasz, Jezus Chrystus. Stronnictwo niemieckie wszczęło z tesio powodu alarm, upatrując w tem pozdrowieniu niesłusznie symbol katolickości.
Lecz niektórzy zabraniają pozdrawiać zbór tem imie­niem. Na to odpowiadamy słowami Syrokomli:
Z Ojcem Przedwiecznym slolicę dzieli;
Przed Nim padają na twarz, anieli,
Na Jego imię piekło się sroży:
Oto Syn Boży!
Lecz wracajmy do gadki o dwóch dziewczynach, co u Pana Boga służyły.
Raz była jedna baba, co miała dwie córki: Hankę i Ma- rynkę. Hance była matką własną, a Marynce macochą. Miała ona święty obowiązek obie dziewczyny jednaką ota­czać miłością i jednaką opieką. Ale okrutnica tego nie czy­niła: kochała i pieściła Hankę, zaś siostry jej przyrodniej, Marynki, nienawidziła i krzywdziła ją bezlitośnie. Hanka próżnowała, leżała, jadła, to znów się ubierała w piękne szaty, chodziła na spacer, na zabawy i muzyki, jeżeli jakie były, w niedzielę każdą chodziła do kościoła, ale nie, aby się modlić i Boga chwalić, ale aby pokazać swe piękne szaty, wstążki i koronki, chustki i swe według nowej mody uczesane włosy. A matka zawsze z nią chodziła, zwracała na nią uwagę każdego, co się jej chciał przypatrzeć i mówiła. Patrz, ten fartuch kupiłam jej w sobotę, a tę chustkę jed­wabną niedawno; nieprawda, że to jest piękne i nie każda dziewucha ma takie szumne szaty, jak moja Hanka. A w kar­czmie przy muzyce — bo przy każdej muzyce być musiała
podczas tańca trącała często swą sąsiadkę łokciem i mó­wiła: Patrz, Hanka tańczy, patrz, jak się umie okręcać, jak jej to pasuje! I tak się cieszyła głupia baba, ale tej jej radości jakoś nikt nie podzielał, a to dlatego, że Hanka nie była bardzo piękna, a lewą nogę miała trochę szmatławą. Ale matka zawsze ślepa na wady swych dzieci; świat natomiast ma bystre oczy i widzi wszystko i podług tego postępuje. To też Hanka nie miała jakoś szczęścia, choć była tak ustro­jona, a matka się z nią wszędzie pokazywała.
Inaczej zaś miała się Marynka. Ona miała się źle! Wszystka bowiem praca w domu i na polu była na jej gło­
wie, bo macocha była zajęta jedynie Hanką, a Hanka leżała tylko i jadła, jeżeli się nie stroiła albo gdzie nie chodziła. A że roboty było dużo i często nie mogła jej podołać, łajano ją i bito i morzono nawet głodem. Ciężko jej było znosić los srogi, płakała często nad gorzką dolą i w rzewnych mo­dłach szukała ulgi. I Bóg pobudził litośne serca, że ten jej pomógł skopać zagony, ów ciężkie snopy zwiózł do stodoły. Ale ta litość ludzka obudziła zazdrość tylko w sercu ma­cochy i Hanki, że się jeszcze bardziej nad nią znęcały, a raz, kiedy ją znów Janek sąsiada w pracy wyręczył, wpa­dły w gniew straszny i z domu na służbę wygnały.
Idzie z płaczem wielkim z ojczystego domu. Przekleń­stwem jeszcze za nią rzucono ode drzwi, ale ono nie przy­czepiło się do niej. Za nią błogosławieństwo umierającej matki idzie jak towarzysz cichy, i jak anioł Boży na drogę szczęsną prowadzi.
Idzie z małem zawiniątkiem, w którem było trochę wytartej bielizny i szat, co ich Hanka już nosić nie chciała. Idzie i nie. wie, gdzie i nie dba, gdzie idzie; ale anioł Boży właściwą drogą ją wiedzie. Po dłuższym czasie spotyka małego chłopka, co z trudem nadmiernym po twardej wle­cze się drodze. Marynka pozdrowiła go uprzejmie i on jej uprzejmie odpowiedział i rzekł: Gdzie idziesz, dziewecz­ko? A taka zapłakana, oj, musi cię coś bardzo boleć?«
Marynka nigdy się nie skarżyła na złe obchodzenie się z nią macochy, bo skarga ludzka na gruncie rozgniewania i złości rośnie, a jej czysta dusza tego uczucia nie znała i wiedziała i to, że kto się skarży, współwinnym się czuje, więc nigdy się przed nikim na macochę i Hankę nie skarżyła. Je­żeli w tej złej chwili płakała, to dlatego, bo nadmierna tę­sknota za domem targała jej duszę. Więc milczała i teraz.
»Dokąd idziesz?« pyta się mały chłopek znowu.
»Służby sobie szukać,« odpowie Marynka nieśmiało.
»A to się dobrze składa, bo ja też właśnie za sługą ja­kąś idę, bom stary i słaby i pomocy ludzkiej potrzebujący. Czy pójdziesz do mnie?« — »Pójdę«, odrzekła cicho dziew­czyna i szła za starcem, który uśmiechał się dobrotliwie i serdecznie z dziewczyną rozmawiał.
Przyszli nad potok, co strugą jasną po łące płynął i chłopek próbuje go przebyć, ale nie może, bo zasłaby, więc mówi: »Przenieś mię, a Pan Bóg ci za to zapłaci.« Poło­żyła zawiniątko na ziemi, przeniosła starca przez potok i ostrożnie postawiła na ziemi.
»Dziękuję ci, dziecko« — rzekł staruszek i szli dalej. Po małej chwili stanęli przed domkiem niewielkim, ale bardzo schludnym. Otoczony był z przodu ogródkiem kwiatowym, z tyłu był sad, pełen pięknych jabłek i gruszek. Cały ogród był poprostu cudny. Grządki kwiatów jaśniały w przepysz­nych barwach, a goździki i róże taką wokoło won roznosiły, że człowiek stał w przyjemnem odurzeniu i zachwycie. Po krzewach przelatywały ptaki i były takie łaskawe, że prze­latywały blisko i na ramionach siadały. O, cudnie było w ogródku!
Staruszek stanął na progu, Marynkę zaprosił do chatki. Weszli. A tu taki sam ład, czystość i porządek. Ale dzi­wiła się dziewczyna najbardziej nad tem, że chata, choć niska i okna w niej nieduże, tyle światła i jasności miała w sobie, jak gdyby słońce z gwiazdkami złotemi w niej mie­szkało. Dziwiła się mocno i patrzała ukradkiem na starusz­ka, nie mogąc pojąć, jak taki niepokaźny człowieczek mógł mieszkać w takiej jasności.
Staruszek oprowadzał Marynkę po całem swojem obejściu, pokazywał wszystko i wyliczał obowiązki, jakie spełniać była powinna: Tóż, sprzątać pokoje, gotować je­dzenie, myć naczynia, odbywać bydełko, pieska i kotka i kurki w podwórku, pleć grządki z kwiatami, uprawiać ogród. Pokazał wszystko i rzekł: »Tu będziesz gospoda­rować jak w domu własnym, abyś była kontentna z siebie i abym ja był kontent z- ciebie.« Nadto rzekł jej jeszcze: »Będziesz mi krowę każdy dzień czyściła i myła, taksamo pieskowi i kotkowi umyjesz każdy dzień nogi.«
Skoro przyszła do swego pokoiku, ułożyła na prędce swoje ubranie, które z sobą przyniosła, do skrzynki i za­brała się zaraz do pracy.
Naprzód przyniosła drew na opał, jak to w zwyczaju przy zaczynającej się robocie nowowstępującego do domu
sługi, potem zabrała się do dalszej pracy, jaka trza było zrobić. A kiedy przyszło gotować jedzenie, rzekł jej staru­szek: »Nastaw wody do garnka, bo będziesz gotowała kaszę.«
A kiedy się już woda gotowała, przyniósł jej miarkę z kaszą i rzekł: »Wrzuć do gotującej się wody jedno zia­renko, to będzie dosyć dla nas, mieszaj warzechą, aż się ugotuje.«
Popatrzyła z zdziwieniem na starca, ale nie rzekła nic, tylko uczyniła, jak jej rozkazał. Miesza warzechą i począt­kowo warzecha chodzi, jak zwyczajnie w wodzie. Ale po chwili coś warzecha wolniej chodzić poczyna: w garnku coś warczy, syczy, dziewczyna zagląda weń i dziwo! pełno w nim białej potrawy, jak wtedy, kiedy się zwyczajną daje do gotowania miarę. Mieli dosyć oboje i jeszcze się kotkowi i pieskowi dostało.
A kiedy wieczorem po skończonej robocie znalazła się w swoim pokoiku, upadła na kolana i dziękowała Bogu za to dziwne szczęście, które ją w dniu tym spotkało. Z pła­czem wyszła z domu rodzinnego, wypędzona przez ma­cochę, a oto teraz niezmierna radość pierś jej rozpiera, roz­myśla nad tym dziwnym człowiekiem, nad tym domem, co jak z bajki wyjęty, cudny był i dziwny, nad tym pieskiem i kotkiem, co im nogi przed spaniem umyła, i nie może wyjść z podziwu, ale się też ta radość w jej piersi nie zmniejsza. Pyta się swej duszy, co ją tak raduje i weseli przy wstępie do tego domu. O, ona nic nie wie, że i czysta dusza wnosi wesele do domu, w którym przebywa Bóg, że i ona przy­czynia się do szczęścia ludu Bożego.
Minął rok jak sen przyjemny i było trzeba zejść ze służby. I smutno było dziewczęciu. Ale jej rzekł staru­szek: »Idź tylko, bo i tam w domu czeka cię szczęście i praca.« ,
A kiedy się żegnać zaczęła, rzekł jej: »Zamieć jeszcze pokój, ale od drzwi ku stołu, zebrane śmieci wrzuć do skrzy­ni, którą ci dałem, to będzie twoja roczna zapłata za służbę. Weź sobie tragacz i powieziesz do domu, kotek i piesek cię odprowadzą.«
Ani się zdziwiła dziewczyna nad takim rozkazem i taką zapłatą, ale z pokorą spełniła rozkaz natychmiast.
A kiedy, odchodząc, do nóg się rzuciła staruszkowi z płaczem i podziękowaniem, pobłogosławił jej i za dom odprowadził.
Jedzie zapłakana niby, ale z dziwną w duszy radością i pokojem, a piesek i kotek biegną przed nią i śpiewają:
>.ledzie, jodzie Marynka,
Boża wiedzie ją ręka,
Bo nogi nasze inyła I obficie karmiła.
Przed nią brzink.
Za nią cink:
Wszy siko dobre wiezie."
Odprowadziły ją do znajomego potoku i wróciły się ze śpiewem wesołym. Marynce zdawało się niekiedy, że to pie­sek szczeka i kotek miauczy, ale jednak wyraźnie sły­szała słowa i nutę tej piosenki. Nic, jeno cud Boży!
Jedzie teraz sama i prawic nie czuła ciężaru, bo, bio­rąc w rachubę skrzynię tylko, gdyż zawiniątko i śmiecie nie miały znaczenia, cóż to było dla silnej i zdrowej dziew­czyny? Jechała tedy prawie wesoła do domu.
Ale im bliżej była domu, tem bardziej ciężyła jej skrzy­nia, tak, iż się temu bardzo dziwiła, aż cała zmęczona przed domem stanęła.
Wybiegły z domu na powitanie macocha i Hanka i skrzynię z biedą do izby wniosły. Otwierają, a tu pełno pięknych, bogatych szat, a w przyskrzynku pełno srebrnych i złotych pieniędzy. Zdziwiona stoi Marynka nad pełną skrzynią, bo wie, że zawiniątko i śmiecie do skrzyni wrzu­ciła; a macocha i Hanka, zielone z zazdrości, słowa przemó­wić nie mogły.
Sąsiedzi, widząc powracającą Marynkę, zbiegli się, by ją powitać i dowiedzieć się, jak się jej na służbie darzyło. Na widok tylu bogactw, które z sobą przywiozła, nie miało również granic ich zdziwienie, a ponieważ nie cierpieli ma­
cochy i Hanki, nie ukrywali swej radości, owszem wyraźnie ją zaznaczyli.
Wkrótce też Janek sąsiada pojął Marynkę za żonę i z tem szczęście jej stało się zupełnem.
Macocha nie mogła się nijak uspokoić. Szczęście Ma- rynki a szczególnie, że wyszła za Janka, gryzło ją we dnie i w nocy. Ona przecież była przekonaną, że Janek ożeni się z Hanką, nad tem pracowała już dawno: zapraszała go do domu, pokazywała, co i ile Hanka będzie miała, i wszelkim sposobem starała zbliżyć go do niej, rozkochać go w niej. Janek przychodził wprawdzie, jednak nie dla Hanki, lecz żeby się czegoś o Marynce dowiedzieć. A dziś — przeko­nała się, że cała jej robota na nic się nie zdała, ba, zrozu­miała nawet, że ona sama w wielkiej mierze przyczyniła się do szczęścia Marynki. Bo gdyby jej nie była z domu wy­pędziła, nie byłoby się stało to, co się stało. Rozmyślała co zrobić. Po długim namyśle postanowiła wysłać rówmież i Hankę na służbę do staruszka. Obawiała się wprawdzie, czy Hanka podoła obowiązkom służbowym, ponieważ do­tąd w domu nic a nic nie robiła i o pracy pojęcia nie miały, ale myśli sobie: Dyć Hanka jest mądra i jak musi zrobić, to zrobi. 1 wyprawiła ją. Przy rozstaniu matka płakała, ale córka była chłodna i harda, boć ona nigdy matce miłością za miłość nie odpłacała, była raczej dla niej jak pani rozka­zująca wobec uległej i pokornej sługi.
»Hanko! to ci mówię, żebyś była pilna i posłuszna, bo wiesz, co Marynka przywiozła«, rzekła jej łagodnie.
»Dyć wiem, nie musicie mi tego tyle razy powiadać«, odpowiedziała Hanka opryskliwie.
»Już się nie gniewaj, Haniczko, rób tak, jakoch ci »na- przykazowała«, a przywieziesz jeszcze więcej, niż Ma­rynka.«
To ją trochę ułagodziło, bo po to jedynie idzie na służbę, idzie w nadziei otrzymania tych piękności i bogac­twa, które jej przyrodnia siostra sobie wysłużyła, ona gnu- śna, próżna i dumna idzie służyć i słuchać, czego dotąd je­szcze nie robiła, o czem już myśl sama była jej wstrętną i
przykrą, i waha się, czy iść dalej, albo czy zawrócić. Chci­wość zwyciężyła i idzie.
Rozstały się, — matka z płaczem, córka z oziębłością i wzgardą nieledwie.
Długo stała jeszcze matka i patrzyła za odchodzącą, która nawet nie raczyła się odwrócić i choćby skinąć głową.
Zła to była córka, ale że ją tak matka wychowała, więc nieszczęśliwa, a nawet litości godna. Idzie z rozmachem i raźno, bo dopiero co węzeł z rąk matki wzięła i nie czuła ciężaru, ale z biegiem drogi ciężar ten coraz to bardziej czuć się dawał i dziewczynę niecierpliwił. Staruszka, o którym się swego czasu wszystkiego od Marynki dowiedziały, ja­koś nie było i nie było widać.
Hanka rzuciła węzeł na ziemię i usiadła obok, zła okrutnie. Wspomniała sobie, że w zawiniątku ma kołacz, wyjęła go i jadła i to ją uspokoiło. I w taki sposób spocząw- szy, wstała i idzie. Ale długo jeszcze była wystawioną na ciężką próbę: staruszek się nie pokazywał, ciężar zawiniątka dokuczał nieznośnie i Hanka już, już zawrócić miała, kiedy na skręcie drogi nagle się ze staruszkiem spotkała. Pozdro­wiła go opryskliwie, na co on łagodnie odpowiedział i rzekł: «■Gdzie idziesz dzieweczko?« — »Służby sobie szukam. Nie trzeba mi tam służyć, ale mama chcą, żebym też trochę lu­dzi poznała, więc idę.«
»A to się dobrze składa, bo jä też za sługą jaką idę, bom stary i słaby i pomocy ludzkiej potrzebuję. Czy szła- byś do mnie?«
»Pójdę, jeżeli dostanę dobrą zapłatę.«.
»Jaka praca, taka płaca. Zresztą zapłatę sobie weź­miesz i wyznaczysz sobie sama. Cóż, idziesz?«
»Pójdę,« odrzekła i szła za staruszkiem.
Przyszli nad ten sam potok, co strugą jasną płynie przez łąkę. Staruszek niby to próbuje go przebyć i nibyto nie może, więc prosi: »Przenieś mię, Hanko, bom słaby i przejść nie potrafię.«
»Któż też widział starego dziada nosić, toby mi się chciało,« rzekła z przekąsem i przeskoczyła sama potok. A kiedy, obejrzawszy się, widzi, iż staruszek istotnie nie
może o własnej sile przejść, z niechęcią podaje mu rękę i po­maga na drugą stronę. Ale staruszek tak jakoś dziwnie w jej ręce ociężał i ani się ruszył, choć z całej siły porwała, nato­miast ona została w wodę zepchniętą tym rzutem gwałto­wnym i należycie się skąpała. Wyskoczyła z wody wściekła, otrzepała suknię, wylała wodę z trzewików i złorzeczyła, co wlazło. Chciała naprawdę wrócić, ale jakaś siła niepo­jęta pchała ją za starcem, który szedł naprzód w milczeniu. Ej, bo już się na roczną służbę zgodziła, więc słowa łamać nic można, bo słowo jest święte. Więc idzie, choć nie rada.
Przychodzą do domu, gdzie ten sam cudny ogród, gdzie ten sam ład, czystość i porządek, ale ona nic nie wi­dzi, nić jej nie cieszy, nic nie zachwyca. Kotek i piesek wi­tają ją w progu, ale ona je nogą kopnęła. Staruszek wpro­wadził ją do domu, pokazał całe swoje obejście, wyliczył wszystkie obowiązki, które spełniać była powinna i rzekł: Tu będziesz pracowała, tu będziesz gospodarowała jako w domu własnym, abyś była zadowolona z siebie, abym ja był zadowolony z ciebie.« A przedewszystkiem polecił jej, aby codziennie krówkę czyściła i każdy wieczór kotkowi i pieskowi nogi umyła. Słysząc to Hanka, krzyknęła: »Panie Kryste, tożech jeszcze nie słyszała, aby kto psu i kotowi nogi mył i tegoby mi jeszcze było trzeba!« — dodała gniewnie.
Staruszek przyjął w milczeniu ten wybuch gniewu Han­ki i zaprowadził ją do pokoiku dla niej przygotowanego, wskazał łóżko do spania i skrzynię do przechowywania ubrania i odszedł. Ona rzuciła zawiniątko na skrzynię, po­łożyła się na łóżko nierozebrana i zmęczona niezwykłą dro­gą, zniecierpliwiona i rozgniewana, twardo zasnęła. Spała długo i, staruszek musiał ją zbudzić i zawezwać do przyrzą­dzenia śniadania i do pracy koło gospodarstwa. Szła nie­chętna i nadąsana. Chwyciła się roboty, ale jej jakoś nie szło, a to dlatego, że nie umiała. A kiedy nareszcie po dłu­gich trudach ogień rozpaliła i woda na kaszę już kipiała, przyniósł jej staruszek miarkę kaszy i rzekł: »Weź jedno ziarenko, wrzuć do garnka i gotuj.« — Panie Chryste!«, rzekła, składając ręce, jeszczem nigdy nie widziała, aby kto jedno ziarnko kaszy dla ludzi gotował« — i ona, co jeść,
a wiele lubiła, porwała miarkę i wszystko do gotującej się wody wsypała. 1 mięsza pośpiesznie i mięsza ze złością, a woda wre, skipi, a kasza we wrzątku, rzecz dziwna, miast gęstnąć, gdzieś traci się, znika i ginie, że warzecha chodzi lek­ko, łatwo, jak w samiutkiej wodzie. Dziwno jej było, że kasza nie »gęśnie« i patrzy do garnka, a tu czyściutka sama woda. Więc krzyknęła przeraźliwie: »A toć czary piekielne!« i na dwór wybiegła. Nie było jedzenia w ten dzień i kotek i piesek spać poszli o głodzie.
O, głupia dziewczyna, nie wie, że i jedno ziarenko jest Bożym darem, że oszczędnością zebrane może się rozmno­żyć w zapasy, co wyżywią wielu. A odwrotnie, najwięk­sze kupy rozrzutnością w niwecz się obrócić mogą. Nie wie, że oszczędność jest właśnie Bożem błogosławieństwem, że owo: »Aby nic nie zginęło« — jest tem obfitem napeł­nieniem naszych gumien i śpichrzów. Niejeden nagromadzi na jesień owoców ziemi poddostatkiem, a na przednówku cierpi głód i niedostatek, inny znów niewiele zebrał, a ma tyle, że nowe żniwa stary chleb zastały. Nie wie ona, że gdyby tak każdorazowo oszczędzić: to jeden ziemniak, to szczyptę zboża lub mąki, to garść słomy lub siana, to jedno drewno lub jedną sztukę węgla, aniby uwierzył, że wkoń- cu kupy się tego zebrać mogą. To jest to ziarenko kaszy, co jej staruszek gotować kazał, a ona, rozrzutna, wsypała całą miarkę i czystą, czczą wodę mięszała. Dobra, posłu­szna i oszczędna sługa, to prawdziwy anioł Boży, co bło­gosławieństwo z nieba ludziom przynosi, to sługa Boży, co chleb na ziemi rozmnaża. Ale zły sługa, to ta wieczna nę­dza i bieda, co kij żebraczy gospodarzom do ręki wtyka. A Hanka była złą sługą. Pod jej leniwą ręką zmienił się ten cudny domek w miejsce brudu i nieczystości, gospodarstwo zmarniało, chuda krówka stała głodna u żłobu, piesek i ko­tek ledwie się włóczyły po zanieczyszczonem podwórku, za któremi, gdy je natrafiła, kamieniami rzucała, lub niepo­trzebnie kijem biła. A ona sama, to istny obraz niechlujstwa i zaniedbania. Szaty rozlatywały się w brudne strzępy, twarz niemyta, włosy »rozczochrane«. Wiecznie zła i za­płakana robiła tylko to, co koniecznie było trzeba, aby
z głodu nie zginąć. A do tego rok ciągnął się długo, że się zdawało, że nigdy się nie skończy. Ale się skończył i Hanka odetchnęła. Sporządziła swoje zawiniątko, tą razą dość śpiesznie i była gotowa do odejścia. Staruszek jej rzekł: -Zamieć mi jeszcze izbę od drzwi do stołu.« — »Któż też to widział tak zamiatać; ja będę tak zamiatała, jak mama doma zamiatali.« — Gdy to zrobiła, rzekł jej znów staru­szek: »Zgarnij to śmiecie i wrzuć w skrzynię, którą ci da­łem, a to będzie twoja zapłata za służbę.« — »Co?«, krzy­knęła rozgniewana Hanka, »to ma być zapłata za moją służbę i za to, żech tu biedę i głód cierpiała! Tobym się »podziwała«.« —Tedy rzekł staruszek: »Dobrze, weźmiesz sobie zapłatę sama.« To rzekłszy, otworzył drzwi małego pokoiku, skinął, żeby weszła. Weszła i — staje zdumiona tem, co widzi. Było tam pełno cudnych szat, a w skrzy­niach pełno złotych i srebrnych pieniędzy. — »Weź sobie, co ci się podoba z szat a pieniędzy, ile się zmieści do skrzy­ni, którą ci dałem. Weź to na tragacz i wieź do domu, ko­tek i piesek cię odprowadzą.« — Z chciwością, znamionują­cą złych ludzi, rzuciła się na te kosztowności i pchała do skrzyni, co wlazło. Z trudem wywlokła ją na dwór, usta­wiła na tragaczu i bez podziękowania i powiedzenia »Z Bo­giem« pojechała. Trudno to czasem skarb zdobyć, ale tru­dniej jeszcze unieść go i zachować. Ciężka była skrzynia, bo ją chciwość szczelnie wypełniła, więc trudno ją wieźć i pra­wie nad siły. To też, co podniesie i kawałek ujedzie, sta­nie i spoczywa cała zaogniona i spocona. Ogląda się za jaką pomocą, ale nadaremnie. A kotek i piesek śpiewają:
Jodzie Hanka do domu,
Niema pomóc jej komu;
Bo nóg naszych nie myła,
Bo nas biła, głodziła —
Przed nią wrzask,
Za nii), (rzask,
1 wszystko złe wiezie!
Zła i wściekła Hanka bierze kamienie i ciska za niemi i odgania je, ale próżny trud. Bo ledwie podniesie tragacz
i ruszy, już są koło niej i śpiewają znowu tę piosnkę. A to tak trwało aż do potoka i tu, zaśpiewawszy jej jeszcze raz, wrócił się kotek i piesek do domu. A jeżeli dotąd szło Hance cię/ko i trudno, to z przebyciem przez potok była rzecz o wiele trudniejsza, prawie niepodobna do przeprowadzenia. Potok był po deszczu głęboki i szeroko rozlany. Jak go tu przebyć, a nie skąpać siebie i skrzyni, drogiej skrzyni. Sia­dła na brzegu i płacze i wygląda, czy jej skąd pomoc nie przyjdzie, albo czy matka naprzeciw nie wyjdzie. Ale cze­ka nadaremnie, a tu już słonce z nieba chylić się zaczyna. A myśl, że ją zaskoczy noc zdradliwa, niebezpieczna i ciem­na, dodała jej siły i odwagi, więc prędko wyskoczyła i ca­łym wysiłkiem swej woli skrzynię przez wodę przeprawiła. A choć skąpana cała, choć skrzynia zmoczona, odetchnęła jednak swobodnie i jedzie w pracy i trudzie okrutnym. Ale musicie wiedzieć, że skarb wiozła drogi, a tak i życia sobie nie waży. Długo jeszcze się męczyła, nim stanęła przed do­mem ze skrzynią, która czem bliżej była domu, tem cięższą się stawała. Wybiegła matka powitać, przybiegła Maryn- k?. i Janek i sąsiedzi przyszli, skrzynię do izby wnieśli. — Otwiera Hanka skrzynię pośpiesznie, patrzy i krzyknie prze­raźliwie. W skrzyni, zamiast pięknych szat i złotych i srebr­nych pieniędzy, same brzydkie rzeczy. Były tam kamienie, co za pieskiem i kotkiem rzucała, kije, co niemi krówkę biła, czerepy potłuczonych przez nieuwagę naczyń, błoto i słoma, która przez jej niedbalstwo zanieczyszczała po­dwórko, strzępy i brudna bielizna, którą w kąt rzucała, a wyprać jej nie chciała, śmiecie, które w pokoju przy odej­ściu zamiotła i zostawiła, a to wszystko oślizłe śmierdzą­ca wodą z kałuży, która się przed sienią w podwórku z wy­lewanej przez rok brudnej wody utworzyła, żaby i ropu­chy, któremi się brzydziła, gdy na nie natrafiła — to wszystko było w skrzyni obrzydliwe i śmierdzące. Patrzy na to szeroko otwartemi oczyma, krzyczy przeraźliwie i pada bez zmysłów na ziemię. Położono ją do łóżka, gdzie w długiej i ciężkiej niemocy leżała. Matka pielęgnowała ją troskliwie i wiele nocy w płaczu nad jej łożem spędziła. Ale czy, powróciwszy do zdrowia, stała się Hanka inną.
lepszą, tego już nie wiem, ale życzylibyśmy jej tego wszyscy.
Opowiedziałem wam, co służycie u gospodarzy, co pracujecie na roli, wam słudzy i robotnicy, co narzekacie, że niski wasz stan, że podły i ciężki, opowiedziałem wam tę gadkę, w której głos ojców waszych woła na was: Nie niski, nie mierny wasz stan, ale wysoki i świetny, boście słudzy Boży, co chleb na ziemię z nieba znosicie i ten chleb głodnym ludzkim rzeszom rozdajecie. Jako Boży też słudzy w pokorze ducha sumiennie i szczerze ten urząd pożyteczny sprawujcie! Opowiedziałem tę gadkę i wam, dziateczki, tę gadkę, com ją od prządki słyszał, gdym był taki, jak wy, mały i żądny opowiadań tych cudnych gadek ojczystych. A jeżeli wy też słuchać lubicie, poproście waszych nauczy­cieli, aby znów »Jutrzenka«*) wychodziła i na kartkach, białych co tydzień to piosnkę miluchną, to gadkę ciekawą, jak miły podarek przyniosła. Jest jeszcze dość gadek, co w chatach góralskich na przypiecku siedzą i cudami po cha­cie rzucają, że się chaty jak złotem, jak srebrem lśnią czy- stem. Jest ich tam dość jeszcze, bo tam z dolin wszystkie uciekły, z dolin, gdzie przemysł młotem wali i huczy i w zie­mię głęboką idzie i grzebie.
*) Pisemko dla dzieci, wychodzące przed wojną światową,
Część druga: W mieście.
i.
Na radzie familijnej, której przewodniczyła matka, a ojciec zasiadał z głosem doradczym, postanowiono, że pój­dę do szkół do miasta. Ho, ho! Nie myślcie, że przed 70 laty pójść do miasta było tak łatwo. To byli wybrańcy losu, co dostąpili tak wielkiego zaszczytu i tego szczęścia. Byli to albo dla swych zdolności nadzwyczajnych protegowani na stu­denta ulubieńcy nauczyciela, albo tacy, co w swym rodzie mieli kogoś »sztudyrowanego«, albo synowie zamożnych rodziców. Ja miałem wuja urzędnikiem pocztowym i to by-, ło przyczyną, bym szedł »do miasta«.
Było to zresztą postanowienie, dyktowane względami czysto materjalnemi, osobistemi. Społeczeństwo niewiele miało korzyści z tych »sztudyrowanych«. Wychowani w za­kładach czysto niemieckich, niemczyli się i w kraju swym własnym stawali się elementem destrukcyjnym, zatem szko­dliwym. Urzędnicy, lekarze, profesorzy, duchowieństwo, za­rządcy ekonomij wszelkich, nawet mniejsi ekonomi, co liznęli trochę niemczyzny, w ten sposób przepadali dla swego na­rodu. Po roku 48 tylko nauczyciele i nieliczne jednostki społeczeństwa, obudzone wypadkami tego parhiętnego ro­ku, unarodowili się i zaczęli pracę około przebudzenia się ludu do życia również narodowego. Pomoc znakomitą mieli od tych, co w księgarstwie polskiem znaleźli posady: Tacy Pelarowie, Jeleniowie, Bujakowie, Buzkowie polskiemi księ­gami zasypywali bibljoteki publiczne i prywatne i rzeczywi-
ście »nieśli przed Narodem oświaty kaganiec«. To też rze­czywiście Wschód był nam życiem, bo Świt nam niósł. Za­chód śmiercią, bo zmierzch czynił i noc.
Kiedy mi matka oznajmiła, że pójdę do miasta, ucie­szyłem się, jako że każda nowość działa dodatnio na umy­sły młode. A kiedy w szkole się o tem dowiedziano, stałem się przedmiotem nieomal pewnej owacji, uszanowania, po­dziwu. Bo też słowo »student« ma w sobie urok i czar pe­wien i potęgę jakąś, co na tłum późniejszy dewocyjnie dzia­ła. I nauczyciel mię od tej chwili inaczej traktował. Byłem dumny!
Ale to uczucie dumy było tylko jakimś nienaturalnym, nieczystym porywem chwilowym. Ustąpiło ono miejsca głębszemu, tajemnemu a nawet wstydliwemu uczuciu, kiedy widziałem przygotowania skrzętne rodziców około wypra­wy do miasta. Stało mi się naraz jasnem, że ja z domu iść muszę, na zawsze może, miałem takie uczucie, jakobym pa­trzał na przygotowania do mojego własnego pogrzebu, więc porwał mię smutek ogromny. Schroniłem się w jakiś kącik i płakałem rzewnie i postanowiłem za nic w świecie nie iść z domu. Spostrzegła to matka i uspokajała, jak mogła i umiała najlepiej, czyniła wszystko, aby mię zainteresować przyszłem studenckiem życiem, aby w jak najpiękniejszem świetle to życie przedstawić. »Są już tam inni« — mówiła, •a jest im tam dobrze, to i tobie będzie dobrze«.
Przyszedł Glajcar szyć szaty. Sprawili mi szat dwoje: Jedne cajgowe »na każdo«, drugie sukienne na święto. Gdyby Glajcar miał chociaż troszkę krawieckiego kunsztu w sobie, byłby ze mnie szykownego studencika, choć w wieśniaczem ubraniu, zrobił. Ale on w swej duszy hodował jeden, jedyny, niezmienny typ kroju: żeby kamizol miała dwa rękawy, a galaty dwie nogawice. O resztę nie dbał, wisiało to na ninie, jak na patyku, a wszyscy chwalili, że dobre. A kiedy jeszcze Twardzik z Oblasków przyniósł buty, takie przestrone, że mogłem z pieca do nich wskoczyć, a z takiemi szerokiemi cholewami, że trudno było na nie galaty nawłóczyć, a kiedy jeszcze wcisnąłem na głowę czapkę, kupioną w mieście 11 Pustówki za cztery szóstki, na której papierowym daszku
było wyraźnie napisane: Mode de Paris, to przed wami sta­nął wiejski chłopak student, typ najprawdziwszy, jaki tylko na gruncie naszym zrodzić się może, tulący się do matki, chodzącej z nim do profesorów gwoli zapisów szkolnych. Rzadko czyje oko mogło dopatrzyć w takim niezgrabnym dzieciaku przyszłego księdza, lekarza, nauczyciela, przy­szłych wodzów ludu i świateł błyszczących narodu. Krę­pował ubiór niezdarny bujną naturę chłopięcia, co śmigało na wolności po kwietnych łanach, pięło się zwinnie po drze­wach, lub mknęło chybkiej rybki modą po sinej fali Olzy. Czekać tylko, a z tego projektu na jakąś wielkość narodo­wą wyłoni się jasna postać bohatera, co jak drugi Giedeon brać swoją nieszczęsną na wolność wywiedzie. Czekać tylko!
Powoli nadchodził dzień odjazdu do szkół. Gdybym był mógł, byłbym te dni, co tak niczem niewstrzymane szły, zatrzymał z największą chęcią; ale, widząc niemo­żliwość takich poczynań, w poczuciu mej bezsilności pła­kałem po kątach. W przeddzień wyjazdu odwiedzałem ko­lejno miłe mi miejsca zabawek i marzeń dziecinnych i mi­łych rówieśników, braci po sercu i duszy, i ze łzami w o­czach żegnałem się z nimi. Uporządkowałem wszystko, co należało zabrać nazajutrz z sobą: Do szafki włożyłem książ­ki, które uważałem za potrzebne, a do skrzyni ubranie i trochę bielizny, pod ubranie włożyłem parę jabłek, a do przyskrzynka wsypałem parę kóp orzechów laskowych. Wyprawa była bardzo skromna — tylko co najpotrzebniej­sze. Skarpetek nie było, bose nogi, a niekiedy tylko maleńką onucką owinięto palce; nie było i chustek do nosa, bo od czegóż był rękaw? Co zaś do ubrania, to rzadko kto miał dwa, najwięcej jedno, a było tak sprawione, że musiało wystarczyć na cały rok. Skromne bardzo i niewybredne były to czasy.
Dzień 1. października I860 był słoneczny i ciepły, jak dzień letni. Słońce, co szło już niżej, nie dało poznać po sobie, że twarz nie tak jasna, szczęśliwa, jak na wiosnę, że wzrok jego nic tak ognisty, jak w lecie, gdy nad głowami nam stało. Wstydziło się ubytku sił, jak człowiek, co w wiek
starczy już wchodzi i chciało nadrabiać, sadzić się na coś, czego istotnie nie było. Mnie zaś tak się wydawało, jakby się chciało wystroić zarówno z ojcem i matka i jechać ze mną do miasta, jakby mi chciało pokazać radość z tego, że idę, i pocieszyć mię w ciężkiej rozstania chwili. Ej, było mi ono przyjacielem zawsze najmilszym, to też dziś rano wsta­ło tak cudne i blaskiem oblało chatę i podwórko nasze, gdzie ojciec wózek szykował i rzeczy dla mnie na nim składał. Po­magałem mu w tem i widziałem, jak twarz ojca ściągała się kurczowo, by wstrzymać gwałtem łzy, cisnące się do oczu i z pracy pośpiechu widać było, że chcę czem prędzej skrócić męczącą chwilę odjazdu. Naglił tedy niepotrzebnie do wsiadania, że ledwie miałem czas pożegnać się z sąsia­dami i drogiemu nauczycielowi w dowód szczerej wdzięcz­ności ucałować jeszcze raz ręce. A sceny rozstania w domu nie będę opisywał: wybiegli za mną wszyscy spłakani, sie- dliśmy na wóz, konie porwały i głośnym turkotem zagłu­szyły koła mój płacz serdeczny i uniosły z domu ojczyste­go na zawsze, lak wylatuje ptaszę z ciepłego gniazdka, do którego już nigdy nie wróci.
Przyjechaliśmy na miejsce, a zwłaszcza przed mieszka­nie nauczyciela i pisarza zboru, Jana Śliwki. Stały już tam, lub nadjeżdżały jeszcze akurat podobne do naszego wózki. Na każdym leżał rozciągniony niedbale spory okłocek sło­my żytniej, obok wór ziemniaków, po bokach wozu rozło­żone części łóżka, skrzynia, węzeł pierzyn, wreszcie kosz 7 różnemi jeszcze potrzebami. Wśród wozów krzątali się: mamy, tatowie, chłopcy-studenci znosili rzeczy do po­mieszkania i w stancji ustawiał każdy swoje łóżko na wska- zanem miejscu. W dwóch niewielkich pokoikach mieszkało nas dziesięciu. Stało tedy łóżko przy łóżku, jak w szpitalu lub koszarach, a pod oknem długi stół z takiemiż długiemi ławami. Książki mieliśmy albo we własnych małych szaf­kach, lub wspólnie w dużej półce, przybitej na ścianie. Skrzy­nie z ubiorem i wiktuałami mieliśmy na strychu. No i urzą­dzenie było gotowe i każdemu z nas do własnego odpowie­dzialnego gospodarstwa oddane. Mieliśmy w domu państwa śliwko w potrzebną obsługę, gotowano nam jedzenie, do-
siarczone z domu, ale zawsze rozporządzaliśmy już sobą, troszczyliśmy się już sami o siebie. Wikt nasz był bardzo prosty: Na rano kawałek chleba i garnuszek mleka, czasem do chleba kawałek masła lub sera, a gdy tego nie stało, bo z domu nie doszło, to suchy chleb tylko; w południe często rosół z ziemniakami i kawałek mięsa, ale jeszcze częściej tylko same ziemniaki omaszczone; na wieczór żarnówkę, albo groch i fasolę. Potraw, gotowanych na mleku, nie mie­liśmy nigdy.
Taki mieliśmy wikt, bogaci i ubodzy, a byliśmy przy- tem zdrowi i pełni chęci i życia.
Państwo Sliwkowie przyjęli mię bardzo mile, jako że on był poprzednio nauczycielem w Końskiej, więc naszym sąsiadem, a ona serdeczną przyjaciółką i rówieśnicą mojej matki. Stanąłem przed Śliwką pierwszy raz, ponieważ by­łem wówczas mały, gdy on z Końskiej odchodził. Widzę go jeszcze przed sobą — tego człowieka, który tak ogromny wpływ wywarł na nasze nauczycielstwo, który nadał kie­runek naszym drogom, że tam zaszliśmy, gdzie dziś jeste- smy. Jakżem dumny z tego, żem u niego przez cały mój pobyt w Cieszynie mieszkał. Widzę tę barczystą, pochyłą postać, o twarzy wyraźnej, jasnej, o czole wysokiem, ży­wych nadzwyczaj ruchach, o wysokim, prawie piskliwym głosie, kiedy mówił, szczególnie podczas jakiej zajmującej, ważnej debaty. Nie widziałem go nigdy próżnującego, sie­dzącego z założonemi rękami, zawsze przy swoim stoliku, przy żmudnej pracy. Do późnej nocy pracował, nieraz pierwsza godzina w nocy przywitała go siedzącego już przy pracy. Była to chodząca, wielka pracowitość, o silnej woli i nieugiętej wytrwałości. Takiego męża dał nam Bóg, aby szkoły nasze unarodowił, a nauczycielstwo wyrwał z pod wpływów niemczyzny i na wodzów wykierował.
Pan Śliwka poradził mamie, dokąd i do kogo ma się udać, aby mię zapisać do pierwszej klasy gimnazjalnej. Trzęsły się pode mną nogi, gdym stanął przed małym, grubym panem, nie mogłem na żadne jego pytanie odpowie­dzieć, tak się go bałem. Mówiła za mnie matka. Ach, te mamy! Jakie to wielkie, jak doniosłego znaczenia są te po­
stacie w rzeszy człowieczej! To też wszystko dzielne i wiel­kie w narodzie matce swój początek zawdzięcza. Kiedy je widzę przy tej matecznej robocie, to widzę tę Annę biblijną z góry Efraim, która maleńkiego Samuela prowadzi do Sylo, aby Panu służył. A Pan przez Samuela nosi narody na Swem ojcowskiem sercu.
Po skończonym zapisie pożegnała mię matka. Becza­łem, i ona fartuchem łzę z oczu otarła. Poszedłem i matka poszła, lecz długo każde za swoim odchodzącym obracało się, by się jeszcze choć chwilkę zobaczyć.
W południe siedliśmy do obiadu. Byliśmy wszyscy ra­zem. Byli ci z przeszłych już lat, a więc między sobą zna­jomi, byliśmy my, którzyśmy pierwszy raz przyszli. Starsi z wesołym rozgwarem zasiedli do stołu, my nieśmiało i ci­chutko schylaliśmy się nad glinianą małą miseczką. To dało powód do drwin i uszczypliwych uwag ze strony tej powa­żnej starszyzny. Szczególnie jeden z nich był bardzo doku­czliwy i zaglądał nam do miski, co jemy, pociągał za ucho, lub trącał w bok, że rozlewaliśmy rosół. »Na przywitanie«
mówił — »żebyście, chłopcy, studenckie życie umiło­wali. Nie przy mamie za piecem, ale samodzielnie, w wesołej gromadzie będziecie odtąd bytowali*.
Po obiedzie wyszedłem na dwór, aby się cokolwiek rozejrzeć po tym nowym, nieznanym mi świecie, w który właśnie wstąpiłem. Przede mną roztaczał się ogrom kościoła Jezusowego, którego wzrokiem chłopięcym ogarnąć nie mo­głem. Widok ten napawał mię zdumieniem i świętą trwogą, że całe chwile stałem, oparty o płot ks. Źlika, w zadumie dziecinnej, z której mię ów dokuczliwy towarzysz dotkliwym kułakiem wyrwał. »Cóż się tak gapisz, jak wół na nowe wrota? Nowego masz tu dosyć, a co do zdolności wołowych, to się pokaże jutro przy Aufnahmspriifungu. Nie boisz się?« Naraz patrzy na moje buty, co były z nogą w rażącej dyspro­porcji i rzekł: »To z daleka musisz być, kiedyś takie wdział »siedmiomiloki«. Dobrze, będziesz naszym posłem i będzie­my mieli z skocznych twoich usług pociechę. Ja zdaję uro­czyście ten dotąd przeze mnie sprawowany urząd na ciebie, bom już w drugiej klasie. Servus.« I poszedł. Lecz nagle
skręcił się i nagłym rzutem uderza mię kasztanem w nogę. żem krzyknął z bólu. »Na przywitanie — rzekł, śmiejąc się głośno — a bądź przygotowany jeszcze na przywitania z różnych stron w tymże guście.« Rzekł i zniknął mi z oczu.
Czyn taki zabolał mię bardzo. Oczekiwałem ze stro­ny mych współlokatorów uprzejmego obejścia się ze mną i przywitania jako z nowicjuszem, a tu mię przyjęto drwinami
i ubliżaniem. Stanęła nagle przede mną przyszłość groźna i twarda i rzucił się na mnie lęk przed tą przyszłością jak smok straszny. Miałem do matki żal, pierwszy raz, że mię fałszy­wie o życiu studenckiem powiadomiła. W domu było mi do­brze i bezpieczno, a tu pokazało się, że będzie trzeba znosić albo gwałt niesprawiedliwy, albo pięścią ten gwałt odpie­rać. Ej, lepiej uciec do domu. 1 biegnę. Ale przed murem kościoła jakaś siła tajemna wstrzymała mię i w bramę świątyni prowadzi. Wydawało mi się, żem pisklę wylękłe, co się kryje pod skrzydła olbrzymiej kokoszy.
Nazajutrz odbył się Aufnahmsprüfung. Zaopatrzeni w przybory do pisania, zebraliśmy się w pierwszej klasie ówczesnego gimnazjum ewangelickiego, które się mieściło w budynku, obecnie jeszcze stojącym obok kościoła. W kla­sie już było gwarrio i z ruchów i rozmów widać było, że wszystko jest pod wrażeniem przyszłej chwili, która miała rozstrzygające znaczenie. Każdy szukał jakiejś sympatycz­nej twarzy, co siłą pokrewieństwa dusznego pociągała ku sobie, i siadał obok. Z uderzeniem godziny ósmej zjawił się w klasie ten sam pan, który wczoraj prowadził zapisy. Szedł prędko, a buty mu bardzo skrzypiały. Powstaliśmy na jego przywitanie, podziękował uprzejmie i kazał usiąść. Następnie powiedział, najprzód po niemiecku, a potem po polsku: »Moje kochane dzieci! Przychodzicie, aby wstąpić do szkoły wyższej. Ale wstąpienie to będzie zależało od ko­rzystnego wyniku egzaminu, który tu dziś zdawać będziecie. Napiszcie dyktat niemiecki. Nie trwóżcie się, ale piszcie śmiało i rozważnie, a będzie dobrze.« Potem zdawaliśmy jeszcze z rachunków i na tem skończył się egzamin.
Nazajutrz zgromadziliśmy się znowu w klasie, aby przyjąć wynik egzaminu. Zdaliśmy wszyscy i profesor ogło­
sił nas za przyjętych do gimnazjum. Była radość wielka z tego, co objawiliśmy radosnem wykrzykiwaniem i roz- gwarem wesołym. Nawet profesorowi udzieliła się ta nasza serdeczna radość i w podniesionym nastroju zaprowadził nas niezwłocznie na uroczystość otwarcia roku szkolnego, która się w obecności całego grona profesorskiego z dyrek­torem na czele w sali gimnazjalnej odbyła. Ks. Andrzej Źlik miał kazanie inauguracyjne po niemiecku, którego naturalnie żaden z nas, nowicjuszów, nie rozumiał. Nazajutrz zaś za­czął się rok szkolny regularną nauką.
Przyjął nas tedy ten zakład niemiecki, przyjął z otwar- temi rękami, celowo i w bramy swoje z radością wprowadził
nas, polskie dzieci i te niby bujne roślinki, przeznaczone na śląskiej róść niwie, na cudze przeniósł zagony, gdzie pod obcem słońcem marniały, a jeżeli która silniejsza się ostała i owoce przyniosła, to tym owocem obce zbogaciła stoły.
O, biedny, biedny naród, który tak ujarzmiono, iż go z królewskiej odarto szaty i w łachman niewolniczy odziano!
Cóż to jest student? Największa energja duszy ludzkiej dąży do ucieleśnienia się. Ta inkarnacja niby odbywa się pod okiem Najwyższego. Jeżelibyśmy się chcieli obrazowo wyrazić, to jest to drzewo żywota w raju ludzkości stojące, którego owocem naród dany, żeby nie zginął, żywić się mu­si. Drzewo ono zakwita najpiękniejszym kwiatem, z które­go rozwijają się owoce »wdzięczne na wejrzeniu, i smaczne ku jedzeniu«. A kwiatem drzewa tego, to ucząca się mło­dzież narodu; owocem zaś ci, co w trudnej i ciągłej pracy ducha, w słońcu Bożej mądrości, w swoją rosną mądrość, rozum, wiedzę i siłę i nią żywią swój naród i do chwały, do wielkości i wiecznego bytu wiodą. A z tej rzeszy wy­łaniały się, a zwłaszcza w krytycznych czasach, we wszyst­kich wiekach szczególne jednostki, cały naród karmiące, od­żywiające, początek dające, bez których dany naród zginać- by musiał, jak rój pszczół bez matki ginie.
Oto niech służy za przykład Mojżesz, ten olbrzym ludz­kości wszystkich wieków, ten ustawodawca jedyny, którego Zakon, jak drogowskaz na drodze rozstajnej narodom świata
drogę do prawdziwego Bogu wymierza, po której też odtąd jedne za drugiemi idą, aż dojdą do — Kanaanu szczęśliwe­go, do dni królestwa Bożego na ziemi.
A pomijając Polskę i tych jej synów, co granice jej wykreślili, co jej szatę królewską na najmisterniejszych kro­snach utkali, co ją pieśnią i słowem natchnionem w dniach nieszczęść okrutnych krzepili i o lepszej przepowiadali doli, pytam się, coby się było z nami stało, gdyby nie Stalmach i Śliwka, gdyby nie ks. Świeży i chłop Cienciała, gdyby nie ów pielgrzym Boży, ks. Otto, gdyby nie ten, na którego on, od­chodząc, płaszcz swój rzucił, ks. Franciszek Michejda? Oto bylibyśmy zostali w okrutnej niewoli Niemców i Czechów i zginęli marnie. A tak jesteśmy i żyjemy, będziemy istnieć dalej i będziemy żyć dalej! Cześć tej przeszłości naszej chlu­bnej, cześć! I teraźniejszości twardej cześć, bo się w niej, jak w wiośnie, kwiat narodu bujnie rozwinie i owoc wyda wspaniały. Oto student! A każdy z społeczeństwa nim być może; a ten, na którego czystem czole stygmat Bożym zna­czony palcem zajaśniał, niechaj stanie na przedzie i to swoje społeczeństwo do szczęśliwej i wielkiej powiedzie przy­szłości.
II.
Na drugi dzień, jako dzień rozpoczęcia nauki w szkole, wybieram się razem z innymi do szkoły. Na wychodnem przystępuje do mnie ów, co mi tak dokuczał i rzecze: »Masz żal do mnie, żem cię skrzywdził, to mi przebacz. Dziśeś stu­dent, więc nasz brat, nasz towarzysz dobry i uprzejmy i — jako takiego cię witam.« Podał mi rękę, rzekł servus i po­szedł. Ten jego postępek tak mnie rozradował, że pogodzi­łem się z losem obecnym i pełen radości do szkoły śpieszy­łem, a w duszy ślubowałem, że się będę starał być takim, jak tego honor studencki wymagał.
Klasa była już pełna. Z każdej twarzy biła radość nie­kłamana z tej naszej godności studenckiej; ale z drugiej stro­ny każdy sobie uświadamiał, że nastał dla niego nowy okres życia, okres pracy żmudnej, ciężkiej, szczególnie dla tych, którzy języka niemieckiego nie umieli. Ci się pytali sa­mi w sobie: »Jakże podołam nauce, kiedy wykładu zrozu­mieć nie potrafię?« Wprawdzie każdy z nas ze wsi przyszedł z jaką taką znajomością języka niemieckiego, bo też szkoły, stojące pod nadzorem ówczesnych księży, dzięki już od lat przyjętemu systemowi, były poprostu zakładami niemcze­nia, lecz to nie wystarczało. Ale pokazało się, że nasi nauczy­ciele ułatwiali nam z wielką cierpliwością i wyrozumiało­ścią naszą pracę. To też nauka w pierwszej klasie w pierw­szych miesiącach była, można rzec, utrakwistyczną. Sta­rano się tedy, aby ucznia pchać, ile się da, naprzód z naj­większą względnością, na końcu roku nie dawano »dwói«, przeszli zawsze wszyscy. Przyjemność tę, która tak kojąco na gorliwe nerwy nauczyciela z tą chwilą działa, kiedy wsypał dwóję, chowali sobie na później, kiedy się już uczeń zasiedział w szkole i nie było obawy, że ucieknie. To też przepadało zawsze w dalszych klasach wielu z nas z nie­mieckiego.
Uczymy się tedy. Gospodarzem klasy — ^Klassen­lehrer« — był już nam znajomy pan profesor Kukucz, 7 powołania teolog, człowiek bardzo dobry i miły, przez
wszystkich nas łubiany. Uczył łaciny i niemieckiego, więc miał największe i najtrudniejsze zadanie do spełnienia. Ale ja najbardzej lubiłem profesora Oskara Źlika, który historję naturalną wykładał. Tak byłem zapalony do tej nauki, że
Prof. Kukucz.
cały półroczny, nader obfity materjał na pamięć umiałem i podług lokacji z tego przedmiotu byłem pierwszy. Nauczy­cielem rachunków był profesor Odstrčil. Był to człowiek wielkopańskich manier, mówił cichym, łagodnym głosem, wykładał jasno, a kiedy pytał, okazywał wiele cierpliwości, pomagał, że uczeń prawie zawsze zadanie dobrze ukoń-
czył. Pamiętam raz, przy jakiemś zadaniu trudniejszem, kie­dy z mozołem wielkim siliłem się, aby oderwane pojęcia do konkretnych sprowadzić, przyszedł mi z zwykłą gotowością na pomoc i wkoncu rzekł: »Matematica est grave studium.« Miałeś słuszność, profesorze, bo na matematykę trzeba si­łacza rozumu, a u mnie, obdarzonego szczególną pamięcią, na rozum nie było ni miejsca ni czasu. A szkoda!
Geografji uczył nas profesor Sittig. Był to wielki dzi­wak. Przychodził do klasy w chłopskim burnusie, zielonego koloru, zawieszonym na jednem ramieniu, który przy wej­ściu do klasy w kąt rzucił i nie pozwolił, by go na wieszadle zawieszono. A kiedy po skończonej godzinie wychodził w zawalanym burnusie, śmialiśmy się bardzo, co i jemu hu­mor poprawiało. Mówiono o nim, że ogromnie uczony, że
o wszystkiem mówić umie, i rzeczywiście, niekiedy całą . godzinę mleł językiem. Słuchaliśmy go z zaciekawieniem, niekiedy znów śmialiśmy się z jego dosadnych dowcipów i porównań. Umiał też podchwytywać pewne znamienne ce­chy uczniów i podług tego ich potem nazywał. Na mnie z powodu jasnych bardzo, prawie białych włosów, wołał tylko: Weißkopf. Maj) i globusów było trzeba bronić przed nim. Mapę, gdy się mu tylko udało, rzucał z tablicy w kąt, globus zaś na szafę; było trzeba zawsze komuś być na pogo­towiu, aby w danej chwili przyjść grzecznie profesorowi z pomocą i w ten sposób przed zniszczeniem te środki nauko­we ocalić. Dlatego też bywał czasami w klasie hałas nie­zmierny. Porwał wówczas bez ceremonji pierwszego lepszego wrzaszczka, położył na kolana i gołą dłonią na niewypowiedzianej części ciała dotkliwe razy zaaplikował. Widzicie, była to rodzinna sielanka, nie takie zimne i ściśle do paragrafów zastosowane postępowanie profesora w sto­sunku do uczniów.
Ks. Andrzej Źlik miał naukę religji. Stateczny, ludzki to był pan. Chwalił nas zawsze, że umiemy i za to kochaliśmy go szczerze.
Trochę za długo pobawiłem przy opisie mych profeso­rów. Ale tak jasno stoją w mej pamięci, że nie mogłem oprzeć się pokusie, aby jeszcze raz w ich obecności przeżyć
te szczęśliwe młodości chwile. Może i w waszych duszach, czytelnicy moi, podobne wspomnienia się zbudzą.
Pomijam historję tego zakładu, bo ona skądinąd wiado­ma; chciałem tylko zaznaczyć, z jaką celową cierpliwością wśród tej wielojęzycznej rzeszy uczniów odbywała się nauka szkolna. A odbywała się ona z pożytkiem pod wzglę­dem wyznaniowym, bo przez długie czasy wychowywała całe zastępy ludzi,, służących kościołowi i szkole, i to nie- tylko u nas, lecz i w tych krajach, z których się rok rocznie młodzież ewangelicka do nas zjeżdżała.
Ale pod względem narodowym była ona, czyli raczej był ten zakład dla nas tu na Śląsku nieszczęściem wielkiem. Jak zmora przygniatał wszelki ruch narodowy, jak mgła wilgotna i zimna przenikał pierś naszego ludu, że jak ochry­pły nie wydał z siebie ni głosu ni pieśni. Był to prawdziwy »Kanitverstan«, o którym nas na lekcji niemieckiego uczono. Nie rozumiał on zapytań ludu, któremu był powinien słu­żyć; zaś lud nasz w fałszywem zrozumieniu rzeczy podzi­wiał potęgę i fikcyjne bogactwa nieznanej wielkości. Ale Bożym zarządzeniom, Bożym sprawom nic się oprzeć nie zdoła; choć szatan początkowo w swych przeciwdziałaniach ma widoczne powodzenie, to gdy Boża wybije godzina, wszystko mu się zwali W gruzy i w niepamięci zginie.
Niemieckie gimnazjum ewangelickie jako zakład z cza­sem niepotrzebny przestało istnieć; na jego miejscu stanę­ło polskie gimnazjum, stanęły nasze zakłady naukowe, jako wyraz przyrodzonych naszych narodowych potrzeb, jako wyraz naszej żywotnej siły i potęgi niezniszczalnej.
Ej, wy, nieprzyjaciele nasi, daremne wasze wysiłki, da­remne! Jako zimna ostatnie, choćby największe wysiłki, nie zdołają powstrzymać pochodu młodej wiosny, tak wasza okrutna robota nie zmoże ducha narodu, ani skutków pra­cy jego zbożnej nie zniszczy!
Wszak ani cygan się odcyganić nie da!
Lecz wracajmy do naszego ówczesnego gimnazjum. Mimo niemieckiego języka wykładowego było ono właści­wie wielojęzyczne. Zjeżdżała się do nas młodzież ewan­gelicka z całej prawie Austrji, a więc z Rakus, Czech, Galicji,
Słowaczyzny, a nawet z zagranicy. Pamiętam jednego Ser­ba, nazywał się Iwan z Dziordżowiczu. Że zaś dla ewangeli­ków wszystkich austrjackich krajów koronnych właśnie w Cieszynie istniało gimnazjum, to pochodziło stąd, iż w Cieszynie stał najstarszy kościół ewangelicki na ziemiach ówczesnej Austrji, oraz iż na Śląsku Cieszyńskim było naj­liczniejsze środowisko ewangelickie wśród tych ziem. Był tedy w naszem gimnazjum gwar różnogłosy, który wzma­gał się czasem w kłótni, ujadaniach i niepokojach. Jak w klatce wielkiej zamknięta ptaków różnych gromada, co w ciągłem trzepotaniu i ciągłej gonitwie, ćwierkaniu różno- tonnem nieznośny czyni hałas, tak tu wyglądało. Było to gimnazjum jakby wierny kontrefekt Austrji, tego poliglo­ty czn ego dziwoląga, tej właśnie klatki, mieszczącej w sobie tyle różnych narodów, aż — w pewnej dziejów chwili pio­run uderzył w nią i ptaki wyfrunęły na wolność.
Ciągły antagonizm panował wśród młodzieży szkolnej, który od czasu do czasu z lada błahych powodów wybuchał zatargiem na tle narodowem. W klasach było zazwyczaj spokojnie, bo procentowo obcy znikali w większości tu­bylczej, ale poza szkołą łączono się narodowo i odrębną cho­dzono drogą. Naprzykład Czesi, których było najwięcej, a mieszkali w ahimneum, zwarli się w jeden blok i stanęli sztorcem do nas, tubylców. Rozpierali się jak na swoich śmieciach, byli brutalni wobec polskich spółlokatorów, wy­śmiewali się z polskiej mowy i dokuczali nam najnieznośniej. Męką było żyć z nimi. lo też raz jeden z naszych, niejaki Kaleta, aby się przed nimi obronić, nauczył się po czesku, lo im schlebiło i odtąd znalazł łaskę w ich oczach. Ale wpadł z deszczu pod rynnę! Kto go z naszych spotkał, to go bił i zdrajcą nazywał. Nie pozostało mu nic innego, jak czem prędzej wynieść się z Cieszyna, co też rzeczywiście uczynił. O, nie popłaca, nie popłaca rola zdrajcy narodu. Przylgnie do niego hańba i sumienia straszne wyrzuty, i taki człowiek zwykle źle kończy.
Niemcy zaś żyli z nami naogół spokojnie. Gimnazjum było niemieckie, ruch narodowy u nas jeszcze w powijakach
prawie, toż o jakichkolwiek niesnaskach na tle politycznem mowy być nie mogło.
Z alumnistami, czyli Czechami, byliśmy zato prawic zawsze na stopie wojennej, chociaż niekiedy utrzymywa­liśmy z nimi stosunki handlowe; zamienialiśmy bo­wiem z nimi słoninę lub masło na sławne alumnejskie »knapsle«. Ale poza targiem nieprzyjaźń trwała dalej. Najbardziej oburzało nas »kostgengerów« to, że nas pogar­dliwie nazywali helotiimi. A więc tak, to wy, coście do nas przyszli i nasz chleb jecie, nazywacie nas, tubylców, nie­wolnikami, a siebie, przybyszów, czynicie naszymi panami! Takie głosy burzy dalekiej, ale ciągle podniecane, rosły coraz potężniej, jakby zbliżała się ta burza, aż dnia pewnego z druzgocącą siłą naprawdę wybuchła. Wypowiedziano alumnistom wojnę i szykowano się na gwałt do bitwy. Posta­nowiono walczyć na kije. I nadszedł dzień walnej rozprawy. Pamiętam, był to dzień listopadowy, pochmurny i mglisty. Zaraz po południu zaczęła się zbierać pod lipą przed kościo­łem od strony Śliwki nasza gromada z długiemi kijami, alum- niści tak samo pod lipami koło »kowiora« przed farą ks. Kłapsi, również w takie kije uzbrojeni. Dowódcami naszy­mi byli Jerzy Sikora, zwany powszechnie Mufaj, Adam Sikora i Pasterny. Główne dowództwo objął Mufaj. Po­dzielił całą gromadę na trzy hufce, ustawił w ten sposób, że środkowy, największy, nad którym objął dowództwo, wy­sunął ku alumnistom, cokolwiek zaś w tyle niby lewe skrzy­dło, pod wodzą Adama Sikory, osadził pod lipą, a prawe skrzydło oparł o płot ogrodu ks. Żlika za kasztanami. Alumni- ści, posiłkowani towarzyszami z niemieckich domów, ani ba­czyli na to uformowanie i rzucili się z furją na hufiec centro­wy Mufaja. Uderzenie było potężne, wrzaski walczących okropne, że ludzie z domów wyszli patrzeć, co się dzieje. Po­czątkowo zdawało się, że alumniści biorą górę, gdy wtem na dany znak, Adam Sikora i Pasterny rzucili się na nich z flanki. Zmnienif się wskutek tego niespodziewanego manew­ru natychmiast obraz bitwy. Alumniści nieledwie otoczeni, bici srogo, parci w tył, rzucili się do ucieczki. Za nimi z okrzykiem zwycięstwa rwą całe nasze siły i, tłukąc kijami,
gnały nieprzyjaciela aż do alumnejskiej sieni, gdzie jeszcze zażarcie walczono.
Profesor Gazda, gospodarz alumneum, przyglądał się z okna swego pokoju batalji i gniewał się na tego rodzaju zabawę, której tu dotąd nie było. A kiedy zobaczył ucieka­jących alumnistów i usłyszał straszny hałas w sieni, zbiegł cały wzburzony po schodach na dół i nie bez obawy o swój własny grzbiet, starał się autorytetem profesorskim rozbroić walczących. Alumnistów wegnał do swych pokoi, a naszych wypchnął za drzwi, sam zaś wyszedł na dwór, a widząc Śliwkę, stojącego przed swojem mieszkaniem, podszedł do niego. Podejrzywał bowiem Śliwkę o współudział w tej sprawie i dosyć szorstko wezwał go, żeby się przyczynił do zaprzestania tej, jego zdaniem, wysoce niemoralnej, ordy­narnej bójki.
Wtem występuje Mufaj, zdjął kapelusz i rzekł śmiało: -Panie profesorze! Alumniści przezywają nas helotami, co uważamy za wielką dla nas obrazę. Oni, przybysze, tak nam dziękują za doznaną u nas gościnność. Hańba im! Je­żeli to nie ustanie, ta chęć panowania nad nami, temi kijami, co dziś, na zawsze ją z duszy tych łotrów wypędzimy. My ich wyzwali za to do walki, oni stanęli i jak widzi pan pro­fesor, dostali porządnie.« Rzekł, skłonił się i odszedł. »Wi­dzi pan profesor« — rzekł na to Śliwka, — »gdzie bije źró­dło tej brudnej sprawy, trzeba odpływ tego kału sprowa­dzić, gdzie należy, a będzie spokój. Ja się tym chłopcom nie dziwię, że tak zrobili, owszem, gdyby to ode mnie zależało, tobym ich za ten czyn pochwalił.«
Profesor odszedł jak zmyty. Nazajutrz próbował wy­wlec tę sprawę przed forum profesorów, ale się mu to nie udało. Profesor Raschke, historyk, sportowiec i gimnastyk sławny, uśmiechnął się z zadowoleniem, usłyszawszy refe­rat o tej, podług profesora Gazdy, okropnej sprawie, a w głowie przeleciały mu pewno myśli: Spartiatai, Heilotes, wojny messeńskie, Epaminondas i Messenia, i starał się podobno dopatrzeć w właśnie słyszanym wypadku jakiejś analogji, jakiegoś powtarzania się historji i oparł się wszel­kim dochodzeniom karnym, owszem radził zostawić sprawę
8
w spokoju. Niech i młodzież zna swoje własne prawa i niech jej wolno będzie bronić tych praw i swobód. Zaś dyrektor Kalinćak, Słowak rodem, dopatrzył się w tym czynie alum- nistów naruszenia braterstwa słowiańskiej rodziny, zbur- czał profesora Gazdę za dopuszczenie do takich wybryków i polecił profesorowi Odstrčilowi skarcić winnych, przed­stawiając im niegodność takiego postępowania.
Odtąd też ustały wszelkie waśnie i zakwitła zgoda na zawsze.
Wprawdzie odbywały się jeszcze ciągłe boje w kule śnieżne, podczas zimowej pory, niekiedy dosyć srogie, ale to były raczej spartańskie igrzyska, służące do wyrobienia hartu ciała, odwagi i męstwa. Ogarniały one całe gimna­zjum, bo nie wstydził się ośmioklasista ugnieść kulę, co się zowie, i poczęstować nią nawet przechodzącego profesora, który się też wcale o to nie obraził. Mniejsze walki pomiędzy młodszą bracią odprawiały się zawsze na placu Kościelnym, ale walne bitwy całego gimnazjum często w obliczu pro­fesora Raschkiego na szańcach.
A kiedy lody spętały Olzę, odbywały się z niemniej- szym zapałem harce łyżwiarskie. Zaroiła się Olza wzdłuż od mostu, narodem studenckim, jedni z nich, mistrze tej sztu­ki, wywijali na podziw ładne esy i floresy po śliskiej tafli , lodu, drudzy grali w wilka i owcę, a początkujący na jednej łyżwie jak koniki polne skakali po przyprószonym śniegiem lodzie przybrzeżnym. A było gaudium, kiedy profesor Ra- schke błyskawicznym pędem mignął wśród łyżwiarzy, w stronę Frysztatu pognał i porwał za sobą co tęższych w sporcie łyżwiarskim — na wyścigi szalone. Śmiechom i okrzykom wesołym nie było wtedy końca.
Na wiosnę zaś, gdy ledwie śnieg stajał, najmilszą dla nas wszystkich rozrywką była gra w piłkę, w którą sie również albo na placu Kościelnym, albo w nader obszer­nym jeszcze szańcu bawiono. A kiedy obwołano grę w pił­kę na szańcach, ani jeden w domu nie został. Nawet publicz­ność przyszła podziwiać dzielną młodzież. W mej pamięci stoi jeszcze wyraźnie ta starszyzna gimnazjalna: Krzywo- niowie, Karzłowie, Karelowie, Kożdoniowie, a z Czechów
Petrzivalscy, Kaldowie, Kalendowie, Fleischerowie, stoi ca­ły obraz tej zabawy, wymalowany najcudniejszemi barwa­mi, jakiemi tylko chwila młodości rozporządzać może i czło­wiek leciałby myślą do tej krainy szczęśliwego zarania i łza by też za niemi chciała, gdyby, biegnąc po licu, nie spadła na ziemię.
Inne podrzędnego znaczenia zabawy i gry uprawiała pomniejsza młodzież, naprzykład grę w kiczkerlę, w koble, w gnypy na różnych miejscach, gromadkami, gdzie się dało. Ale plac kościelny był przeznaczony na zabawy, przedsię­brane całemi gromadami. Był to hipodrom, gdzie młodzież szkolna jakby stado stepowych źrebaków wyprawiało harce niewinne. Miało to w tych czasach, gdzie jeszcze nie było sal gimnastycznych przy szkołach, wielkie znaczenie pod wzglę­dem fizycznego wychowania.
Jeden epizod ciekawy, niezapomniany, wydarzył mi się przy tych zabawach, którego nie mogę nie zaznaczyć. W wirze gry natknąłem się na rozbawioną gromadkę, któ­rej mały bardzo, lecz bardzo głośny.chłopczyna przewodził. Nie wiem, co i jak się stało, ale przyszło między nami dwo­ma do zderzenia. Przyskoczył do mnie maleńki, ale mię nie mógł, gdzie chciał, dosięgnąć. Wykonałem ja tedy jego za­miar, ale na jego głowie. No, mieliście go widzieć! Stanął przede mna w pozycji tak groźnej i krzyknął: Jak śmiesz ty, pierwszoklasista, mnie drugoklasistę uderzyć! Mogę, rze­kłem, bom większy i silniejszy. 1 gdyby nas nie był zapada­jący wieczór rozdzielił, kto wie, do czegoby jeszcze przy­szło. Ale to dziwne przytem, żem go odtąd, tego małego Franciszka Michejdy, nigdzie więcej nie widział, jakby mi, pogniewany, z oczu zniknął. Dopiero, już obaj na posadzie, spotkaliśmy się u księdza Otto i odtąd on, na wodza urodzony i przez Boga na takiego pomazany, ja, jako towarzysz i po­mocnik wierny, szliśmy razem w twardej pracy około roz­budzenia polskiego ludu na tej drogiej nam wszystkim ślą­skiej ziemi.
Skoro się wiosna rozpanoszyła na dobre, nastawało zupełnie inne życie wśród młodzieży szkolnej. Zabawy usta­wały, plac kościelny opustoszał. Umysły zaprzątnięte były
wycieczkami w góry, lasy, na łąki, na wody. Mieliśmy sła­wę studentów-przyrodników, jakich nie było naprzykład w gimnazjum katolickiem, a może w tym stopniu nie było na żadnej średniej szkole. W każdą środę i sobotę po połu­dniu od maja do sierpnia urządzali sobie sami studenci pry­watne wycieczki przyrodnicze. Jedni ciągnęli z »Botaniesier- büchsami« na Tuł, na Czantorję, do Wędryni za roślinami; drudzy zaś na Jaworowy, na Kiczerę, do Nieborowskiego, recte Końszczyńskiego lasu za chrząszczami. Każdy miał jakieś miejsce, gdzie chodził i zbierał podług wyspecjalizo­wania się w obranym kierunku. A czyniono to z zamiło­waniem wielkiem, z zapałem nieustającym na podziw. Py­tacie się może, kto rozpalił w nas te szlachetne żądze, ten zapał, to rozmiłowanie się w cudach przyrody, w jej pię­kności i bogactwach nieprzebranych. Odpowiedź: profesor Żlik. Dziwny to był człowiek. Sam nie mógł zdać egzami­nów i nie zdał, z powodu czego musiał odejść z wielką dla szkoły stratą, kiedy gimnazjum upaństwowiono. Ale uczył z taką mocą, że poprostu rozentuzjazmował całą młodzież w naukach przyrodniczych. A tajemnica tej mocy istniała w tem, że nie uczył zimnem warg słowem, ale sercem i wielkiem umiłowaniem własnem, które przelewał do wra­żliwych serc młodzieńczych. To był gorliwy miłośnik przy­rody, wielbiciel wierny tej matki ziemi, po której chodził. A to zamiłowanie wyniósł z domu. Rodzina Żlików, skoli- gacona z Kotschymi, słynęła z tego, że zajmowała się pomo- logją, entomologją, ornitologją, botaniką, a nawet jeden z Kotschych był sławnym podróżnikiem orjentalnym. Ogród ks. Żlika — to prawdziwa całoroczna wystawa kwiatów; co najnowsze widziałeś tam: róże, magnolje, kanny, klema- tisy, begonje. Stały przed ogrodem zawsze gromadki ama­torów, podziwiających te śliczności. Na wiosnę uwijali się w tym dużym ogrodzie robotnicy, zajęci różną pracą około sadu i około grządek kwiatowych. W jesieni zaś nietylko kwiaty zachwycały, ale i jabłbka i gruszki nęciły, możnaby rzec:
...Śliczne ks. Żlik miał sady, chłopców łakomych po­nęta...
Z takiej rodziny pochodził prof. Źlik i nic dziwnego, że duch jego spoczął na uczniach. Każdy z nas był chodzącym słownikiem nazw łacińskich; najsłabszy nawet umiał n. p. z botaniki: Capsella bursa pastoris. Nawet Paweł Goch z Wojkowic, wieczny student, rządzący się podług własnych praw, nazwany dlatego »wojkowskiem prawem«, umiał »Capsella bursa pastoris«, a z ornitologji umiał także jedną nazwę. Raz wywołał go prof. Źlik z historji naturalnej i kazał opisywać, ażeby mu dać coś łatwego, wróbla. Stanął Paweł na klasie przed ławkami i mówi: Wróbel, der Spatz, fringila, fringila..., a że nie wiedział drugiej nazwy, ogląda się trwożnie. Blisko siedzący współuczeń podszepnął mu z figli: fringila kapuśnionka. 1 Paweł uradowany ciągnie dalej: Fringilla kapuśnionka siedzi... Nie dokończył, bo śmiech homeryczny uczniów i profesora zagłuszył dalszy opis i Paweł, cały głupi, siadł i dostał — słyszycie, panowie światłodawcy — bardzo dobrze. Odtąd przybył Gochowi nowy nabytek naukowy, ale mu też zarazem przybył nowy przydomek, bo go odtąd nazywano także kapuśnionka.
Dalszym powodem tego zainteresowania się naukami przyrodniczemi był większy zakres programu naukowego w tym przedmiocie, jako też stosowanie systematycznej me­tody przy nauczaniu. Nie wykluczało to dziś jedynie panują­cych względów bio- i fizjologicznych, bo przecie n. p. w bo­tanice musieliśmy podług klucza oznaczać rośliny, a w ento­mologii znać układ systematyczny, jaki n. p. Calver podaje. W wyższych klasach był zakres programu naukowego tak rozszerzony, że traktowano przedmioty zupełnie naukowo. To też pamiętam, mieliśmy małe zeszyciki, a w nich całe setki nazw naukowych w porządku systematycznym, które musie­liśmy wszystkie umieć na pamięć i znać każdą roślinę, ozna­czoną przez daną nazwę. A nie było trudno uczyć się, bo jeden zakładał zielnik i znosił całe snopy roślin, które ozna­czał głośno, drugi zaś zbiór chrząszczów, które ugrupo- wywał systematycznie. Latały tedy nazwy naukowe, jak pszczoły na wyrojeniu, które tylko pamięcią chwytać było trzeba. Była to tedy nauka przyjemna i wspólna, gdzie jeden drugiego, szczególnie starsi młodszych uczyli. A gdy
zdarzył się wypadek, iż czy to jaką roślinę lub chrząszcza nie można było oznaczyć, to prof. Żlik, gdzie go tylko zdy­bać można było, przychodził chętnie z pomocą.
Przyczyniły się też do tego szczególnego zaintereso­wania się tą nauką i do łatwego jej nabywania szczególne w tym czasie istniejące urządzenie i targi na chrząszcze, które się w poniedziałek każdego tygodnia pod lipą kościel­ną odbywały. Byli między nami tacy, co chrząszcze łapali z zamiłowania, co je kupowali lub w handlu zamiennym dla swych zbiorów nabywali, ale byli i tacy, co z interesu tylko zbierali i sprzedawali. A takich łapiduchów było du­żo, boć zasada: interes przedewszystkiem popłaca po wszystkie czasy. To też przynoszono dużo z naszej fauny i flory na te targi. Były tu rzeczy pospolite, ale znalazły się też rzadkości nawet. Wiedzieli niektórzy o miejscach, gdzie się osobliwości znajdowały; strzeżono ich troskliwie i nie wyjawiano nikomu. Szczęśliwców, przynoszących osobli­wości, otaczano na targu skwapliwie, bo każdy się starał co najpiękniejsze okazy nabyć czemprędzej. Przynoszono czę­sto: Carabus obsoletus, intricatus, Calosoma sycophanta, ini- quisitor, Saperda carcharias, scalaris, Buprestis rustica, Lam- pra rutilans, Lixus paraplecticus, a nawet czasem Rosalina alpina. Z pospolitych zaś: Monochamus sartor, Acanthocinus aedilis, Carabus auratus i t. d. Jelonków było miejscami tak dużo, że przynoszono je w worze, wypełnionym gałęziami dębowemi. Wyjmowano je jak raki z kobieli i zachęcano do kupna. Ceny zależne były od podaży i od rzadkości. Było gwarno i wesoło i uczucia różne miotały sercami młodemi. Ci, co dobrze sprzedali, radowali się z grosza; ci, co nabyli, zaś z tego, że pomnożą swe zbiory. »Jednemu się podoba grzebień, drugiemu to, co na grzebieniu.« Ale zaznaczam na miejscu, że Buprestidy po grzebieniu nie łażą.
Byli i tacy, co przynosili motyle, choć popyt za niemi bywał mniejszy. Za to niektóre rośliny, szczególnie Orchis i Lilium martagon z Hełmu, Tułu i Stożka cieszyły się wiel- kiem wzięciem. A kto przyniósł Cypripedium calceolus,
»kwint pewny
zwany trepkiem królewny,
kwint nie większy od lilji polnej«,
ten był bohaterem dnia. Temu, ktoby się tym kwiatem za­interesował, wyjawiam pod sekretem, że w lasach wędryń- skich zakwita.
Zaszczycał często te targi swą obecnością prof. Źlik, chwalił i zachęcał, lecz przytem i do wstrzemięźliwości w zbieraniu nawoływał, żeby gatunków nie wygubić i faunę i florę naszej ziemi w mocy obfitej utrzymywać. I śpieszy­liśmy z targu rozradowani, rozentuzjazmowani, rozmiło­wani w tej mocy Bożej, co sprawia, że ukryte w ziemi klej­noty ożyły i w słońca promieniach bujają ku zdziwieniu tych, co wzrok do spatrzenia tych cudów mają.
Niejeden z tych młodych miłośników przyrody poświę­cił się w późniejszym wieku studjom przyrodniczym i zasły- riął pracami naukowemi wśród swoich rodaków.
III.
Cieszyńska szkoła ludowa urządzała corocznie t. zw. "Landpartje« do lasu Końszczyńskiego. Z proporczykami, z bębenkami, z trąbkami ciągnęła dziatwa rozradowana jak jagniątka, wypuszczone z owczarni, w towarzystwie ma­tek, niosących kosze, pełne smacznego jedzenia, ciągnęła pod wodzą nauczycieli na łąkę podleśną. I dzień zeszedł wśród zabaw i wykrzykiwali wesołych i długo pozostał w pamięci maleństwa. W gimnazjum wycieczek podo­bnych nie odbywaliśmy; wychodziliśmy bowiem pry­watnie poza miasto zbyt często na wycieczki przy­rodnicze. Ale skoro profesor Źlik odszedł z Cieszyna, umiłowanie do przyrody, zdaje się, że też z nim poszło i już nigdy nie wróciło. A kiedy do tego okrojono później program nauk przyrodniczych — wycieczki prywatne usta­ły zupełnie. A na miejsce ich nastąpiły rodzajem szkół ludo­wych takie same »Landpartje« klasami, które dziś jeszcze jako wycieczki szkolne corocznie się odbywają. Kronikarz miałby dużo a czasem i pociesznego materjału do opisania tych wycieczek. Raz n. p. ciągnie któraś klasa wyższego gim­nazjum na Czantorję. Nieszczęście cłiciało, że było w ten dzień pochmurno i mglisto. Ale że na ten dzień właśnie wy­cieczka była ustanowiona, więc Iittera Iegis z nieubłaganym uporem prowadzi zniechęconych w pole, bo w ostatecznym razie niech się hartują, jak na przyszłych obrońców »Vater- Iapdu« przystało. Na górach nie widzieli kompletnie nic. Mgła, jakby jaka szara płachta, otulała najbliższe drzewa, że wszystkie wyglądały jak rzesza niewieścia, idąca gdzieś w nieznanym kierunku, milcząca na podziw, w powłóczy­stych szatach. Deszcz zaczął padać. Studenci przemokli do nitki, zawalani, zmęczeni błotnistą drogą, byli źli. Pod adre­sem nauczycieli padały ostre słowa niezadowolenia i nie­uzasadnione wymówki, boć i oni zarówno wystawieni bvli na znęcanie się kapryśnej słoty, której »napadło«, aby sobie zadrwić z rozporządzeń, wylęgłych przy zielonym stole w mózgach bezmyślnych, wysokich władz szkolnych. Wlo­ką się tedy profesorowie i uczniowie skłonem leśnej polany.
zawalonej mgłą, w której giną wszelkie ścieżyny i stoją bez­radni. Wtem występuje jeden z grona i z komicznym ruchem ręki i poważnym patosem deklamuje: »Dichter Nebel verhüllt uns den Ausblick,« a drugi, znany figlarz i wesołek, wyskaku­je i krzyczy: »Przetłumaczyć dosadnie, krótko, kto potrafi!« Ten stęka i ów stęka, ten podaje takie, a ten znów inne tłuma­czenie, ale snać i mózgi zaległa mgła inkoncepcji, że przez nią żadna myśl jasna przedrzeć się nie może. A przecie sła­wę zakładu i dobre imię klasy swojej uratował sprytny alumnista — Czech. Stanął w pozycji oratorskiej, w gęstej mgle zatoczył ręką i rzecze: »Uwidzime — how...!« No, była to swoją drogą haniebna trawestacja, niejako profa­nacja utworu autora niemieckiego, wyrzeczona wbrew za­sadom estetyki i przyzwoitości wszelkiej, ubliżająca godno­ści profesorów i wstydliwości uczniów, — ale w tym gru­bym żarcie leżała prawda naga, wyśmiewająca bezcelowość takich wycieczek. Bo jakaż z nich była korzyść obecnie. Odetchnął wprawdzie taki student pełną piersią górskiem powietrzem, porównał go z zaduchem swojej klasy i skrzy­wił się niesmacznie, widział rozścielające się pod jego sto­pami wioski, pola, lasy i wody i ani go to zachwyciło, bo to już przeszłego roku widział, a przyszedłszy do domu, rzekł: »A tom się zmęczył!« Jakże było dawniej inaczej, kiedy młodzież z zapałem nigdy nie gasnącym śpieszyła w góry i lasy, żądna zdobyczy, znalezień chciwa, gromad­kami lub pojedynczo, gdzie każdy kamień został odchylony, każde drzewo dokładnie zbadane, potrzęsione, każdy sąg drzewa, w skwarze słonecznym stojący, zrewidowany, a gdy połów się wydarzył, jakimż ogniem twarz płonęła, jakąż radością oko pałało. O, była to radość taka czysta, taka niewinna, jaką nosi w sercu ten, którego ręka Boża prowadzi i patrzeć go uczy na te twory najcudniejsze, co około niego latają, brzęczą, rosną i kwitną i całą napełniają ziemię ku Jego chwale a ludziom na radość i pożytek.
Niedawno przyszła mi do rąk książka »Lato leśnych ludzi« Rodziewiczówny. Po Sienkiewiczowskich utworach nic mię tak bardzo nie zajęło, rozradowało, jak ta książka. W prostych, a jednak cudownych wyrazach, każe nam czytać
w księdze Przyrody, której autorem Bóg, a która nas uczy stać się dobrymi i szlachetnymi ponad wszelki egoizm i ukochać Prawdę i Piękno, rozlane po ojców naszych ziemi, a tem samem umiłować to największe i najświętsze na zie­mi dobro: Ojczyznę.
Zabawiłem cokolwiek za długo przy naukach przyro­dniczych, ale niemniej interesującemi były dalsze przed­mioty, jakich uczono w gimnazjach. Słyszałem raz. jak każdy nauczyciel wychwalał swój przedmiot jako najważ­niejszy, jako taki, bez któregoby wszelka nauka wcale istnieć nie mogła. Matematyk rzekł: »Matematyka jest wszystkich nauk istotą, jest kamieniem węgielnym wszel­kiej wiedzy ludzkiej. Ona nam każe trzeźwo myśleć, za­ostrza rozum, ćwiczy ducha, wychowuje osobniki na atle­tów, co nietylko ziemię na swe bary biorą, ale i gwiazdom drogi kreślą i pozostają z niemi w takiej zażyłości, że je każdą po imieniu zowią. A nauczyciel, który tę naukę najcięższą potrafi tak uczniom wyoślić, że im się wszystkim ona łatwą wydaje, to — mistrz nad mistrzami.«
A nauczyciel klasycznych języków rzekł: »Największą mądrością jest umieć grekę i łacinę. Czem byłyby języki wszystkich kulturalnych narodów bez Homera, bez Wergi­lego, bez Owidjusza, bez Horacego? Czyż język nasz był­by doszedł do tej cudownej formy, do tej niebiańskiej pię­kności, gdyby jego mistrzynią nie były te dwie boskie sio- strzyce, greka i łacina?« O, wierzę ci, wierzę, profesorze, bo niczego mi nie jest w życiu bardziej żal, jak tego, że mi nie dano umieć tych języków. Byłbym poznał wszelką piękność, wszelki czar, wszelkie bogactwa duszy ludzkiej, jakie Bóg w język człowieka włożył. A tak jestem bieda­kiem, wydziedziczonym jestem, za dom ojcowski wyrzuco­nym! I w podobny sposób o wszystkich innych przedmio­tach mówiono.
Nauczycielami łaciny byli u nas: Kajzar i dr. Burk­hard, grekif Sittig i Friedrich. Uczono łaciny trochę dawnym sposobem, aby i mówić i pisać tym językiem można było. Wszak nasi starzy nauczyciele, pamiętam, używali tego języka przy korespondencji. Kajzar nosił też gramatykę
Schulza w głowie. Paragrafy cytował z pamięci, oznaczał je podług pagin i wierszy z góry czy z dołu. Ustępy Cezara tłumaczono starannie, zdania analizowano dokładnie i treść ustępu po łacinie podawano, a czasem sam Kajzar w zapale nauki opowiadał po łacinie o ustawieniu kohort Cezara w wojnie z Ariowistem. Burkhard, który po śmierci Kajza- ra przejął łacinę w IV. klasie, uczył wspaniale. Rzucił Ce­zara, jako już niewystarczającego i czytaliśmy Owidjusza
Prof. Odstrčil. Prof. Friedricli.
z takiem zainteresowaniem, że godziny łaciny były dla nas prawdziwą biesiadą duchową.
Sittig uczył greki. Ale jako Sittig. Czasem mówił do rzeczy, czasem zaś całĄ godzinę mleł językiem, żeśmy się śmiali. Przy czasownikach nieregularnych niekiedy sprawił nam uciechę. Nazywaliśmy go hesteką, o czem wiedział. Więc kiedy był w dobrym humorze, zapytał się: powiedz mi perfectum od > histemi«. Hesteka«, zagrzmiała cała kla­sa uciesznie. I śmiał się z nami stary.
Jeżeli Sittig był dziwakiem, to Kajzar był oryginałem, jakiego świat nie widział. Wysoki, dobrej tuszy, twarz
ospowata, spojrzenie groźne, karcił za najdrobniejszą rzecz, zwietrzył choćby najtajniejsze sprawy, przejrzał ucznia do głębi i używał wszelkich możliwych i niemożliwych środ­ków pedagogicznych, by złe w zarodzie stłumić i z korze­niem wyrwać. Zdawało się tedy, że ta jego srogość i ory­ginalne sposoby były tylko wyrazem dobrego serca. Wo­bec pilnych i dobrych uczniów był bardzo łaskaw, ale biada gnuśnym i hultajom! Kiedy miał na kogo z »kopca« — to zwykle przy wstępie do klasy stanął na progu i grzmiącym głosem zawołał n. p.: »Michejda Josef eingesperrt bis eins!« Biedak Michejda siedział właśnie pod ławką i właśnie za­jęty udzielaniem komuś kułaka, na grzmot profesora pod­niósł się, uderzył się w piersi i rzekł: »Co, ja? a cóżem takiego zrobił? < — Jeżeli kiedy było co trudnego do zbada­nia, do wyśledzenia, to Kajzar to jedynie potrafił uczynić.
Raz zimową pora ktoś wpadł na pomysł piece pozatykać czy uszkodzić, żeby dymiły. 1 siedzieliśmy czasem w dymie, jak w kurlawej izbie, a że się drzewem paliło, więc dym żarł oczy, ale nie szkodził,. Profesorowie, przyszedłszy • do klas zadymionych, cofnęli się, poszli do domu, a za nimi ocho­czo pokrzykująca młodzież. Udawało się to tak raz i drugi, aż Kajzar jednym zamachem zrobił porządek. Razu jedne­go siedzimy znowu w dymie, dzwonią i groźna po­stać profesora stoi na progu. Ubrany w długie futro bara­nie, gunioki, uśmiecha się szyderczo i rzecze: »Dym w kla­sie, rzecz to przykra, ale żeście wy sprawcami tego nie bardzo przyjemnego położenia, otwórzcie okna i drzwi, a dym powoli sobie pójdzie poigrać z bracią swoją pod czy- stem niebios sklepieniem.« Rzekłszy to, najspokojniej w świe- cie siada do katedry, naciska baranicę na uszy, wdziewa rękawice i zaczyna lekcję. Na dworze trzaskał mróz, a my przy rzędzie otwartych okien i przy otwartych drzwiach siedzimy całą godzinę okrutną i szczękami ze zimna dzwo­nimy. Od tego dnia piece nie dymiły. »Ale zemsta, choć leniwa, nagnała go w nasze sieci.« Ktoś potem nasmarował dziegciem wszystkie piece, jakie w budynku gimnazjalnym były, co przy rozpaleniu w promieniu kilku sążni okropny smród sprawiało. Nie było w tym dniu nauki, bo »szuldiner«
cały dzień piece czyścił. Śmiano się z Kajzara, że trafiła kosa na kamień, a on rozmyślał, czemby nam znowu doku­czyć. Te zatargi trwały, aż umarł stary. Umarł w Wiśle i całe gimnazjum poszło na pogrzeb, bo w gruncie rzeczy lubiliśmy go mimo to wszyscy.
Zapyta może niejeden, jaki też był istotny charakter, jaka atmosfera polityczna w tej szkole? Było nasze gimna­zjum szkołą niemiecką i ci, co do niej uczęszczali — Niem­cami! Nauczyciele niemieckiego i historji, a byli nimi Bier­mann i Raschke, ani słówkiem w swoich przedmiotach nic tykali polskich rzeczy. O starych Germanach opowiadali i na niemieckich Ganach i Auach potulne śląskie owieczki paśli.
Byliśmy podobni do dziecka, które obcy ludzie »za swe« wezmą. Zapomina powoli o matce, a przyjmuje oby­czaje i sposoby nowych rodziców.
Tak stawaliśmy się powoli Niemcami!
Nakoniec o jednym nauczycielu wspomnieć mi wypa­da: o Friedrichu. Jeszcze przed paru laty chodził ulicami Cieszyna, gdzie miał rodzinę. Żył najdłużej ze wszystkich moich profesorów. Uczył nas greki w III. klasie i słyszę jakby w tej chwili: Spiritus asper, spiritus lenis, perispome- non, properispomenon. Wam zdaje się to nic, ale ja stoję pod urokiem tamtych czasów i pierś rozpiera mi żal, że mi nie było dano z ust jego usłyszeć:
»Menin aejde, thea, Peleiadjo Achileos.«
A szkoda, bo w dalszem życiu byłoby mi się to bar­dzo, bardzo, jak się już rzekło, przydało!...
Ale najważniejszą osobistością naszego gimnazjum był »Schuldiener« Pustówka. Nie dyrektor, nie profesorowie. O tej swojej wielkości był sam przekonany, bo często tak n. p. mówił: »Ja i p. dyrektor,« albo: »Wczoraj warzyłem z Od- strćilem elektrykę«. Dyrektora i profesorów poważaliśmy jako naszych nauczycieli i dobrodziejów i kochaliśmy ich za iście serdeczne opiekowanie się nami. Zaś stosunek nasz do Pustówki wypływał z jego stanowiska. Był on wyrazicie­lem mocy swej władzy przełożonej; miał klucze od wszyst­kich tajemnic urzędowych, miał przystęp niewzbroniony we wszystkich okolicznościach do profesorów i do ucz-
niów, i to go czyniło groźnym, a czasem, jako czynnik i potrzebnym. On był liktorem dyrektora. Nie nosił wpraw­dzie wiązki rózg i wyostrzonego topora za nim, ale w kan- celarji stało krzesło fatalne, a na szafie laskowe wylegiwały się rózgi, przy egzekucji potrzebne narzędzia. Od karcęra nosił klucz tak ogromny, że można było z niego strzelić, jak z pistoletu. Szedł więc od niego lęk, i ci, co mieli złe sumienie, nie chcieli się z nim spotkać. Och! postępowano jeszcze wówczas podług tej pobożnej zasady: -Rózgą dzia- teczki Duch Święty bić radzi« — i to też, gdy kto skazany został na tę przyjemność, wzdychał z całej duszy, by też ręka Pustówki lekką była.
Pod koniec roku szkolnego dopiero znaczenie jego wy­stępowało w całej pełni. Profesorowie nosili katalogi kla­syfikacyjne, które po skończeniu składali w kancelarji szkolnej. Dla nas były one jeszcze księgami zamkniętemi siedmioma pieczęciami. A otworzyć je umiał tylko Pustów­ka i otwierał je, za co mu też wdzięczność w rozmaitej for­mie wyrażano. Wiedzieliśmy zatem już przed zakończeniem roku szkolnego o wyniku klasyfikacji. Ale największą przy­sługę oddawał on maturantom. Już przed maturą omawiał z nimi jemu tylko znane sposoby. A kiedy ten i ów oka­zywał tremę przed zielonym stołem, to go Pustówka po­ufale poklepał po ramieniu i mówił: »Proszę się nie bać, moja głowa w tem, że będzie dobrze.« Tak umiał nietylko cieszyć, ale rzeczywiście i pomagał. Jakim sposobem sie to działo, nie umiem powiedzieć, bom w tem położeniu nie był, ale wy, coście tę Scyllę i Charbdę szczęśliwie przebyli, wiecie i powiedzieć byście najlepiej mogli. Jedno tylko wiem, że głównym czynnikiem przy maturze był nauczyciel' szkoły ewangelickiej Wałach, człowiek bardzo zdolny i wy­kształcony. Był on niejako akumulatorem, z którego prąd elektryczny w formie wypracowań piśmiennych sprytem i zgrabnością Pustówki, jakby drutem telegraficznym, do sali egzaminacyjnej przechodził. Niedarmo on tedy elektrykę warzył.
Po udałej zaś maturze leżał Pustówka trzy dni pijany i był do niczego.
Widzą więc czytelnicy, jak ogromnie ważne było jego stanowisko w składzie personálu szkolnego. Dziś taki »szul- diner« nazywa się tercjan. A proszę, dlaczego ta nazwa i skąd ta nazwa? Pochodzi ona podobno od słowa: tres. Pri­mus — dyrektor, sekundus — gospodarz klasy, tertius — tercjan, a macie kompletny triumwirat.
«
Pustówka skądinąd miał jeszcze jeden bardzo rzadki przymiot: wygłaszał on w pewnych chwilach podniesionych wysoce mądre, prorocze niby sentencje. Mianowicie wtedy, kiedy po ukończonych oficjalnych pracach w klasach i kan- celarji dyrektora i po odbytem wydzwanianiu godzin za­chodził codziennie pod »Kółko« na »fifkę«. Ach to »Kółko«
wisi ono tam jeszcze, a takie same, a takie w niczem nie­zmienione, jakie wisiało przed półwiekiem. Widzicie, że paradoksem, najzupełniejszym paradoksem są owe: Tem­pora mutantur — »Kółko« stoi, jak stało, na świadectwo, że ci, co z pod »Kółka« wychodzą, mają wieczne kółko w głowie. Wychodzi i Pustówka, ale stanął, potem się za­toczył i roześmiał się głupkowato. Postąpił krok naprzód, ale w tej chwili rwie go dwa kroki w tył. Widać z tego, że wówczas było wino jeszcze prawdziwem winem. Nie znało fałszu, ani ustrajało się w pozory.
Chwiejącego się Pustówkę podejmuje jedyny na całe miasto wtenczas, a zawsze do usług gotowy policjant Kur­dziel i prowadzi słaniajacego się aż do wylotu ulicy na plac Kościelny. Tu jakoś wytrzeźwiał i nogi, zamiast wstecz, już jakoś naprzód posuwać się zaczęły. Stawał często, zacze­piał przechodniów, na studentów kiwnął ręką łaskawie, pro­fesorom i znaczniejszym przechodzącym podawał mały palec prawej ręki poufale i pozdrawiał ich słówkiem spe- cjalnem: er, er, co miało oznaczać: Ergebenster. A od chwili do chwili przystanął i w dziwnem podnieceniu, wy­niosłym głosem wygłaszał owe sentencje. Śmiali się ludzie, ale niektórzy kiwali głowami, jakby im one szczególnie do serca przemawiały i w pamięci utkwiły. Zapamiętałem so­bie dwie takie, jedną: »Co komu, to komu, pastuchowi trą­bą«, drugą: »Nie puszczaj się bez wiosła na morze«. Skąd
się one wzięły? Były albo wykwitem jego umysłu, lub miał je przekazane od ojców. A dziwna rzecz, że często wycho­dzą one na jaw przy wzburzonym trunkiem umyśle, jak perły z głębi morza, gdy burza niem targnęła. Na pozór są one figlarne i nic nie znaczące, ale przyjrzawszy się im lepiej, odkrywa się w nich mądrość. W Doi. Żukowie był pastuch świń, który, idąc rano przez wieś, trąbą zwoływał nierogatą trzodę i na pastwisko wyganiał. Otóż zdawałoby się, że trąba należy najpodlejszemu z ludzi. A jednak należy ona najdzielniejszemu w narodzie. Giedeon pobił trąbą Ma- djanitów, na głos trąb upadły mury Jerycha, łońskiego roku pod Warszawą horda bolszewicka padła pod potęż- nem surm graniem. Na naszych górach słychać niekiedy dziwne tony pasterskiej fujary. To wygrywa modlitwę ser­deczną Bogu Najwyższemu, to zanosi błaganie o błogosła­wieństwo górom i lasom, to wzywa potężnem uderzeniem najczystszych tonów do obrony groni ojczystych. A głos leci echem wielorakiem i ze snu śpiących budzi. Ach! cze­muż w krytycznych dniach naszej ziemi ojczystej Pan nie dał nam męża, któryby był otrąbił zwycięstwo spraw na­szych, wolności naszej. Nie stało tego: »Co komu, to ko­mu«... Ale było dosyć takich, którymby rzec można z po­gardą: »Miałeś, chamie, złoty róg!«
A owo: »Nie puszczaj się bez wiosła na morze!« Śmialiśmy się tego, bo któżby był takim głupim coś podobne­go uczynić! A jednak przeświadczył się człowiek w życiu, że tak jest. Niejeden porywa się do wielkich rzeczy, a nie ma zdolności, ani siły po temu. Zrobi fiasko, jak tonie ten, co bez wiosła po morzu płynie. Historja budowania naszej państwowości, ileż wykazuje nieszczęsnych poczynań, podobnych do puszczaniá się bez wiosła na morze! Porów­nują Państwo do łodzi. Wiosło — to jego siła, jego moc; ster — rozum polityczny. Płynienie po morzu, to nie igra­szka, ale największe serjo, największa mądrość. A przeszłe rządy, te różne partje, stronnictwa, to zwalczanie się w sej­mie, to uganianie się za teką ministerjalną, za tłustym urzę­dem ludzi o »domowem« wychowaniu, cóż to jest, jeżeli nie lekkomyślna bezwiosłowość? A jakże to było u nas w ten
piękny, jasny dzień, kiedy to Rada Narodowa wypłynęła na spokojne naszych dziejów wody. Płynie wesołe, beztro­skie grono. Było kwiku i radosnych pokrzykiwań, że się wycieczka udała, że wód zwierciadło takie jasne. Aż naraz
piętrzy się niebo czarnemi chmurami, huknął grom stra­szliwy, burza gwałtowna uderzyła w łódkę bezwiosłą i po­grzebała wszystko we wzburzonej nieszczęściem fali.
Niebo szare jak ołów, ciężkie jak ołów. Ani tęcza nie stawia barwnego łuku, bo tą stroną, gdzie go stawiać zwy­kła, uciekła nadzieja. Na szare niebo wypełzły powoli dwie ciężkie czarne chmury, płyną razem, jakby się trzymały za ręce, — gotowe trzasnąć piorunem i dom ojczysty do reszty zgruchotać. A na rozdartej ojców ziemi wlecze się nieszczę­ście: jak wrony zmokłe za żerem, rzucają się wrogowie na ciała poległych, co piersią własną domów swych bronili.
Śród nocnych cieni granicą rozdartej ziemi naszej su­ną dziwne postacie. Jedne niosą worki Judasza, drugie ło­paty i narzędzia miernicze. Gdzie uderzą w ziemię, tam krew wytryska obficie. Boże mój, Boże, żeś nas pokarał takiem nieszczęściem: niewolą twardą i własnem haniebnem spodleniem!
Przychodzi mi na pamięć wiersz nigdy niezapomniany M. Romanowskiego p. t. »Sen«. A że on aż nadto nasze czasy maluje, więc umieszczam go poniżej:
Na nędzę świata serce boleśnie Drgało mi i złorzeczyło,
Bóg ini zagadkę rozwiązał we śnie,
Odym zasnął, tak mi się śniło:
Bystremi loty w dalekie wieki Nagle mię uniósł duch biały,
Wskazał mi Romę u Tybru rzeki,
W Komie ołtarze gorzały.
Z Komy wygonił Brutus Tarkwina,
Zdarł mu koronę złocistą;
Na Respublikę przysięgła gmina,
Na Eespublikę wieczystą.
I na Kapitol ciągnie gromado,
Wiodą je Romy bogowie —
Lecz cyt! Stanęli. Wołają: Zdrada! Zdrajcami Brut a synowie!
Spokojnie Brutus okrzyków słucha,
Na sprawne skinął liktory,
I cisnął słowem, jak gromem z duclia: Poostrzcie ciężkie topory!
Umilkła rzesza, zbledli sędziowie, Brutus z ławicy powstaje,
Rzecze do winnych: Zdradni synowie, Podziemnym bogom was zdaję.
I ua pierwszego skinął li ki ora Obrońca Romy surowy,
Dwakroć błysnęło ostrze topora,
Dwu synom odpadły głowy.
Znikł sen. Nie goni od nas Tarkwinów, Od stali lepsze dziś złoto;
Gdzie pójdziesz, zdybiesz Brutusa synów Gdzież ojce z Brutusa cnotą?...
JV.
Wychowanie religijne w naszem gimnazjum wypływało z istotnej nauki Kościoła, z mocy jego wiary i życia religij­nego. Ale wszelkie wychowanie podlega w świecie pewnym zmianom, pewnemu falowaniu, jak zresztą wszystkie objawy życia ludzkiego. Wprawdzie w kościele tak być nie powinno. Kościół jako założony na niezmiennym gruncie, jakim jest Chrystus, powinien się budować według Bożego planu, aż stanie budowa ze wszech miar doskonała. Ale właśnie tak nie jest, jak tego dzieje kościoła dowodem, którym się tro­chę przypatrzmy.
Znajdujemy, że czasy apostolskie stworzyły społecz­ność świętych, której ustrój był chrystokratyczny. »Jeden jest Mistrz wasz, a wyście wszyscy bracia.« Zerwano zupeł­nie z kapłaństwem starotestamentowem i jego urządzeniami. »Chrystus, najwyższy kapłan przyszłych dóbr, wszedł raz do świątnicy.« Służba Boża tej całej społeczności była po­wszechną; stanowiło ją opowiadanie Chrystusa według słów Piotra: »Ale wy jesteście rodzajem wybranym, królewskiem kapłaństwem, narodem świętym, ludem nabytym, abyście opowiadali cnoty tego, który was powołał z ciemności ku dziwnej swojej światłości.«
Życie tej społeczności biło też żywem źródłem wiary i miłości ku Chrystusowi, tak, iż zdawało się, że z tego źródła wypłyną znów cztery rajskie strumienie i popłyną w cztery strony świata czystemi wodami ku orzeźwieniu i umacnianiu serc ludzkich.
Lecz było inaczej. Z biegiem czasu stała się religja chrześcijańska panującą, a jako takiej nie przystała już skromna szata, jaką dotąd nosiła. Urządzenia kościelne, spo­sób odprawiania nabożeństw, reprezentacja czy służ­ba kościelna — nie mogły się równać z przepychem nabo­
żeństw i urządzeń możnego jeszcze pogaństwa, na którego czele stał wspaniały i wszechwładny prawie Pontifex ma­x im lis w otoczeniu świetnego kapłaństwa. Przekształcono te­dy skromną dotąd społeczność świętych na tę modłę. Kościół odtąd pod widomą głową, niby monarchja, majqca zapano­wać nad światem, podobny był do strumienia, co płynie po-, tężną falą i wody szeroko rozlewa. Tworzył katarakty, roz­lewał się odnogami, rozdzielał się, jakby trawiony -- wspól­nych dotąd fal — niezgodą. A jedną z tych odnóg tego stru­mienia, to — nasz kościół ewangelicki na Śląsku. Od cza­sów Muthmanna i Steinmetza aż do naszych czasów, to je­dna zmiana fal jasnych lub mętnych — w znaczeniu co do przyjętych przez reformację zasad, na których kościół ewan­gelicki jest zbudowany.
Przed 60 laty kwitnął u nas racjonalizm w całej jeszcze pełni, choć były i wyjątki, co, jak się już rzekło, za dewizę życia sobie obrały słowa: »Kto ducha Chrystusowego nie­ma, nie jest Jego«.
Przy kościele cieszyńskim służyli pastorowie ks. Kłap- sia i ks. Żlik, z których Kłapsia, człowiek o wysokiem wy­kształceniu, był zdecydowanym racjonalistą. Kazania jego, szczególnie niemieckie, odznaczały się wielką wolnomyślno­ścią i swobodą co do prawd biblijnych, nie opierały się ty­le na słowie Bożem, ile na rozumie i na prawach przyrody, ściągały też rzesze inteligencji do kościoła. Żlik zaś, syn chłopa, znający konserwatyzm naszego ludu, znający ten lud jako wiernego czytelnika Biblji, jako gorliwego miłośni­ka Dambrowskiego, Ksiąg o prawdziwem chrześcijaństwie, Rajskiego ogródka i pieśni Trzanowskiego, choć w duszy, jak wszyscy inny pastorowie, skłaniał się także do racjona­lizmu, stanął, choć oględnie, po stronie ludu. Był tedy Kła­psia kaznodzieją inteligencji niemieckiej i polskiej; Żlik zaś kaznodzieją ludowym. Był on łubianym i dlatego, że rad obcował z ludem, że mu służył radą różnoraką, podczas kiedy ks. Kłapsia dla ciężkiej głuchoty nie mógł się z nim znosić. Do Kłapsi chodzili tedy ludzie inteligentni, którzy z nim rozmawiać potrafili. Do ks. Żlika zaś zbiegał się lud
tłumnie po radę, która była zawsze dobra i niekiedy bardzo roztropna. Raz naprzykład przyszedł do niego człowiek umysłowo chory. »Czegóż sobie życzycie, przyjacielu?« »Panie tatulku, zapisałem duszę djabłu i przychodzę po ra­dę, co mam teraz robić, czy iść, czy też nie iść.« »No, — rzecze ksiądz poważnie — to źle, bardzo źle! Będzie trze­ba iść!« Chłop drapie się po głowie w strapieniu wielkiem. »A daliście mu ten zapis na stemplu?« — rzecze nagle
Ks. Andrzej Żlik. Ks. Alfred Kłapski.
ksiądz. »Nie, panie tatulku.« »Zapis bez stempla nic nie zna­czy i iść nie musicie!« Argument ten w szczęśliwej chwili użyty, rozjaśnił przyćmiony umysł chorego, że z radości pocałował księdza w rękę i wrócił zdrowy do domu.
Taki dwoisty kierunek w kościele musiał wytworzyć dziwny stan religijny w całem społeczeństwie ewangelic- kiem. Nie było przedewszystkiem tej szczerej pobożności, która cechuje umysły, przejęte duchem Chrystusowym, która napełnia całe życie człowieka we wszystkich jego objawach. Wyglądało to tak, jakby Boga zamknięto w ko­
ściele lub szkole przy nauce religji, a w życiu codziennem, jakby Go wcale nie było. Tak też wyglądało wychowanie religijne. Uczono o Bogu mądrze i rozumnie, ale serce po­zostawało zimne.
Wychowanie młodzieży, a w szerszem pojęciu całego chrześcijańskiego społeczeństwa, zależy od tego, na jaką właśnie chwilę, na jaki dzień, na jaki czas w dzie­jach kościoła trafi.
A my znajdowaliśmy się właśnie w czasie racjonalizmu pod względem religji i indyferentyzmu pod względem naro­dowym. Z Niemiec szedł racjonalizm, z Niemiec wyna­rodowienie. Rodziny pastorskie, polskie z pochodzenia, niemczyły się; z far księżych wychodzili indyferentyści reli­gijni i narodowi. Księdza z ludem często niewiele łączyło. Był on albo tatulkiem bardzo, bardzo poważnym, albo uważał farę za dojną krowę, która dużo dawała mleka. Z nauczycielami nie żyli księża; uważali ich za swoich sług, a pod względem wykształcenia za coś w rodzaju minorum gentium, choć wówczas byli też nauczyciele z ukończonem gimnazjum, a więc jak teraz z maturą. Przychodziło z tego powodu często do bardzo niemiłych, a często i wesołych zatargów. Naprzykład ks. Raschke z Bystrzycy był zniena- widziany nietylko przez zborowych, ale ze względów sta­nowych i przez wszystkich nauczycieli. Jeździł każdą sobotę powozem do Cieszyna. Przejeżdżającego koło szkoły niebo- rowskiej kopcem powoli, witał każdy raz z okienka na strychu nauczyciel Huczała pieśnią na flecie: »Jak pięknie świeci jutrzenka«. A ks. Kłapsi spłatał raz takiego figla: Z kazalnicy ogłoszono »pryfung« w Nieborach i oznaczono dzień, ale nauczyciela o tem nie uwiadomiono. W dzień »pryfungu« Huczała, niby o niczem nie wiedzący, idzie w ważnym niby interesie do miasta. Na drodze spotyka ja­dącego ks. Kłapsię. Dokąd idziecie, woła ksiądz, dziś »pry­fung« u was. Nie wiem nic o tem, krzyczy do ucha głuchemu nauczyciel. Są dzieci zgromadzone, księgi szkolne jak zawsze na stole, proszę się nie zatrzymywać. I poszedł. »Pryfung < odbył się bez nauczyciela.
Nauki religji, jak już wspomniałem, uczyli w gimnazjum księża pastorowie: w niższych klasach Źlik, w wyższych Kła- psia. Uczyliśmy się, o ile sobie przypominam, podług książki Ehrlicha. Nie rozumieliśmy z powodu nieznajomości języka wiele. Wykuwaliśmy tylko lekcje z pamięci, serce zo­stało nietknięte. Ale w czwartej klasie kłóciliśmy się na lekcji z ks. Arnoldem Źlikiem, który swego ojca, wówczas już sen- jora, zastępował, o prawdy chrześcijańskich nauk i starali­śmy się mu dowieść, że wiara biblijna jest nonsensem, że tyl­ko to, co widzimy, jest prawdą. Otóż macie!... W wyższych klasach uczył ks. Kłapsia. Młodzież zachwycała się jego wykładami filozoficznemi, bawiła się jego sposobem egza­minowania, który z powodu jego głuchoty był szczególny.
Co do nabożeństwa było tak: Właściwe nabożeństwa szkolne odbywały się w sali gimnazjalnej co drugą niedzielę; zaś do kościoła chodziliśmy na nabożeństwa niemieckie w towarzystwie profesorów, które się także co drugą nie­dzielę odbywały. Nie korzystaliśmy z tych nabożeństw wiele jako dzieci polskie; ale, że mię podczas tęgiego inrozu »zaszczypało« porządnie w nogi, pamiętam doskonale. Na nauce religji pytano w wyższych klasach treści kazań i oma­wiano je. Musieliśmy je sobie notować jak na wykładach. To też dla serca nie wyniesiono z tych nabożeństw nic. W sali gimnazjalnej miały nabożeństwa właściwie charakter prywatny, domowy; księża przychodzili nie w ornacie, tylko w czarnem ubraniu.
Nauka szkolna zaczynała i kończyła się modlitwą. Ta­kie samo urządzenie było w alumneum, gdzie rano przed śniadaniem śpiewano pieśń, a przed jedzeniem zmawiano modlitwę. Ale w pomieszkaniach prywatnych nie modlił się nikt; wstydziliśmy się tego. To, co z modlitwy przynie­siono z domu, a co przy tym lub owym jeszcze zostało, zapo­mniało się z czasem. Zresztą, jak mogło być inaczej. Wy­chowywano nas cudzą modą, uczono po niemiecku, więc serce było zimne, pozostało takie. Te szkoły niemieckie, ten duch, wiejący z Niemiec, niszczył bezwiednie i zatruwał ni­
by mór istotny charakter naszego ludu, wynaradawiał go i czynił dla spraw religijnych obojętnym. Racjonalizm tedy ogarniał go nieświadomie. Zamknięto Boga w kościele i w szkole i wygnano Go z życia codziennego. I miasta pod względem narodowym zaczęły wskutek szkół niemieckich coraz bardziej zatracać wyraz polskości i przybierać cechę niemiecką. Cieszyn był wtedy je­
szcze, pominąwszy urzędni­ków, księży i nauczycieli, prze­ważnie polski. Życie w nim niewiele się różniło od życia na wsi, na ulicach rzadko sły­chać było język niemiecki. Mówiono po polsku. Ale ten język miał swoja wła­ściwość, swój ton, swoją ce­chę odrębną, tak, jak jeszcze dziś można to zauważyć w Ja­błonkowie. Przyszedł kto na wieś, zaraz było można po­znać po głosie i po wymowie, że mieszczanin. Naprzykład zamiast o, albo ó mówili u: kuń, pun; zamiast ch mówili h, hycić. Mieli też swój własny {strój: surduty zielonkowego koloru i cylindry. Nazywali­śmy ich >niebieskimi panami«, a ze względów gospodar­czych żyliśmy z nimi poufale. Przychodzi raz gaździnka i pyta mieszczki: A, gdzie są wasz? Gdo? Jako niby muj pun? No, szeł do Harbuto- wic na czerwone ryhliki, bo un to bardzo rod ji. Życie było, jak się rzekło, sielskie. Przed domami stawali często właściciele, zatrzymywali znajomych i gawędzili z nimi. Chodzili często po ulicy bez surduta. Ks. Źlik tak często wracał na farę ze swego folwarku, a ks. Kłapsia z długą faj­ką przechadzał się tak samo bez kapelusza po placu Ko­
ścielnym. Właściwością Cieszyna byli zamiatacze ulic, zwa­ni »pisarzami«. Stali oni pod komendę »policaja» Kurdziela, którego najważniejszem zadaniem było wybębnianie rozpo­rządzeń władzy. Z jaką powagą obchodził place i ulice w otoczeniu towarzyszącej mu gawiedzi, bębnił i obwie­szczał po polsku i niemiecku, co podaném być miało do publicznej wiadomości. Sławne były też jarmarki cieszyń­skie tak uczęszczane, że na rynku stała buda przy budzie, a ulice nabite były ludem okolicznym. W soboty, jak jeszcze i dziś, odbywały się na Rynku targi na zboże i ziemniaki, a na Starym Targu sprzedawano jarzynę, owoce, drób i pta­ki śpiewające: drozdy, kosy, szczygły i czyżyki. Na Górnym Rynku gotowała mieszczka flaki góralom, co z szyndziołem z Wisły przyjeżdżali; inna znów na ulicy podawała kawę, inna przyrządzała sałatę. Po szynkach roznosili >wierszIo- rze« w specjalnie skonstruowanych piecykach gorące kieł­baski. Pod małem podsieniem zachwalały baby kołacze, posmarowane serem, żółtym od szafranu i suszoną rybę. Było tedy wszystkiego w bród w tym dawnym, kochanym Cieszynie. Aż miło żyć było!
Przybliżał się koniec roku szkolnego, a ja, czwartokla­sista, sposobiłem się do odlotu. Nie, żebym był musiał, nie. żebym chciał, ale sposobiłem się. Szedłem bezmyślnie, bez­celowo. Gdyby mi był kto tylko rzekł: Chłopcze, kupuj książki do piątej, a idź, byłbym to uczynił. Ale mi tego nikt nie rzekł, ani ojciec, ani matka, ani przyjaciel. Losów czło­wieka nie mają ludzie w ręku!
Zakończenie roku szkolnego odbyło się, jak zawsze, uroczyście. W sali gimnazjalnej zebrała się wszystka mło­dzież z profesorami. Dyrektor zdał nasamprzód sprawozda­nie o stanie gimnazjum, szczególnie o wynikach naszych po­stępów i zakończył mową. pełną rad, napomnień i zachęty do pracy, jak ją nazwał, najpiękniejszej. Smutno mi się ja­koś zrobiło w duszy na te słowa, śród których wciąż ude­rzały jakby jakieś dźwięki, pieszczotliwe wyrazy: Meine ge­liebte Jugend. Na zakończenie jeden z pastorów zmówił mo­dlitwę.
W klasach otrzymaliśmy świadectwa i w nastroju ró­żnych uczuć, pożegnawszy się z kolegami, rozpierzchliśmy się do domów.
V.
Poszedłem do domu nie jako na wakacje, ale jako ten, co już na zawsze ze szkoły wystąpił. I teraz, gdy się tak stało, było mi bardzo smutno. Biłem się z myślami, co ro­bić, czy jeszcze do szkoły nie wrócić. Ale jedna okolicz­ność, błaha, głupia napozór wpłynęła, że postanowiłem nie iść. Rzecz się miała tak: Było nas w szkole dwóch imienni­ków. On, chłopiec cichy, flegma, bez ambicji, był bardzo uzdolniony, szczególnie w językach i matematyce; ja znów ruchliwy, obdarzony szczególną pamięcią, miałem szczęście w przedmiotach, wymagających tej zdolności właśnie, ale gdzie było trzeba przysiedzieć fałdów i myśleć, było mi nie w smak. Otóż stało się tak, że profesor matematyki poprze­mieniał nasze noty, jego dał mnie, a jemu moją. On przy­jął to obojętnie, ja ze wstydem. Myślałem sobie, czy profe­sor drwi ze mnie i chce mię ze szkoły wygnać? Jak ja wró­cę do kolegów z takiem wyraźnem cygaństwem, będą mię podejrzywali o różne starania, o noty niezasłużone. Mo­głem wprawdzie w kancelarji dyrektora tę sprawę załatwić, ale i na to nie miałem odwagi. I w tem zmartwieniu posta­nowiłem do szkoły nie wrócić. Zostałem w domu i trzeba było oglądać się za jaką posadą, za jalyem zajęciem; najraczej chciałem do księgarni, albo do apteki. Daleko nie chciała mię matka puścić, a u nas miejsc takich nie było. Później przyszła pruska wojna i świat deskami zabiła.
Zostałem w domu. Uważano mię jako wyczekującego na jakie miejsce, jako przebywającego tymczasowo w domu i nie zaprzęgano zbytnio w gospodarstwie do roboty. Mia-
lem tedy dużo wolnego czasu, mogłem czytać i pracować nad dalszem wykształceniem, ile mi się podobało. Nauczyciel Pinkas, w którego domu byłem codziennym gościem, za­opatrywał mię obficie w książki, ale tylko w polskie, z któ­rych początkowo niewiele skorzystać mogłem, bo często trudno mi je było rozumieć. W gimnazjum uczono wpraw­dzie na nadobowiązkowych godzinach języka polskiego, ale tak marnie, że niewiele z tej nauki skorzystaliśmy. Naprzy-
Cieszyn — Górny Rynek.
Fotografja z czasu około r. 1865 w Muzeum miejskiem.
kład w czwartej klasie czytaliśmy cały rok jeden jedyny ustęp z jakiejś czytanki, którą profesor przynosił z sobą, a nam kolejno czytać dawał, — pamiętam pod tytułem: »Rzut oka na Podhalanów«. Nauka odbywała się w ten sposób, żeśmy ten ustęp czytali i aby go zrozumieć, tłuma­czyli na język niemiecki. Taka i tyle było polskiej nauki! To też, kiedy od nauczyciela przyniosłem jaką książkę, to z po­mocą słownika polsko-niemieckiego tłumacząc, czytałem ją. Była to praca mozolna, to też nie bardzo się tą polską książką, temi polskiemi trudnemi wyrazami zachwycałem. A naodwrót, jakże cudnie brzmiała w uszach, jak muzyka najpiękniejsza, mowa niemiecka. Widzę siebie jeszcze w tej
pożałowania godnej chwili, widzę siebie, nieszczęsne dziec­ko, jak obryzgiwałem pianą jadowitą najświętszą rzecz na ziemi — mowę ojczystą, a natomiast mowę wrogów na­szych najgorszych pieściłem w myślach, jak dobro naj­wyższe. A kiedy raz skarżyłem się przed Pinkasem na tru­dności, jakie mam przy czytaniu polskich książek i przy tej sposobności wychwalałem język niemiecki, popatrzył na mnie dziwnie tęsknym wzrokiem i rzekł: »Biedny chłopcze, czyż ci się podoba lepiej inna kobieta niż twoja matka, czy ci się podoba lepiej inny mężczyzna, niż twój ojciec, inny chło­piec, inna dziewczyna, niż twój brat i twoja siostra? Czy ci się podoba? Tyś w domu długo nie był, tyś kilka lat przeby­wał z obcymi ludźmi, tyś w szkole uczył się tylko po nie­miecku, ty obecnie tym językiem u siebie i rozmawiasz i myślisz, więc język polski, ta święta ojców mowa, jest ci obcym i niesmacznym, a język obcy, w którym cię chowano, jest ci miłym i przyjemnym. Ale jak matka jest twoją mat­ką, a więc kochaną .i drogą, tak język polski jest twoim języ­kiem, a więc miłym i najcudniejszym.« To rzekłszy, siadł do fortepianu i zaśpiewał: »Cudze chwalicie«. — Po licu jego spływała jedna łza za drugą, które miast paść na ziemię, padły w moją biedną duszę. I było mi tak, jakbym się ze snu strasznego powoli budził...
A dziś, kiedy sobie na tę chwilę wspomnę, a kiedy ró­wnocześnie patrzę na chwilę obecną, ból targa mą duszę. Za- młodu nas niemczono, a szczęśliw. stokroć szczęśliw był ten, który znalazł kogoś, który go jeszcze zawczasu na dro­gę prawą sprowadził, a teraz, kiedy w żmudnej pracy około uświadomienia narodowego naszego ludu sterałeś życie, a ono się kończy, dożyłeś tego, że ta biedna nasza polska ślą­ska dziatwa wpadła »z deszczu pod rynnę«. Dawniej ją niemczono, a dziś ją czeszczą. A to gorzej, stokroć gorzej!
Biedny ludu, ty śląski, ludu ty polski! Jak ów Sclavus saltans — niewolnik tańczący — tańczysz i ty w dobie tej okropnej, a brzęk twych kajdan ohydny zda ci się przyjemny i miły, z uciechy w uciechę biegniesz, z muzyki na muzykę lecisz, niedziela stała ci się dniem zabaw i tańców. Pasterze
twoi oniemieli, nauczyciele twoi zamilkli. Nie masz nikogo, coby cię przestrzegł i zawołał: Cóżeś to zrobił z niedzieli, eóżeś to zrobił z Boga, cóżeś to zrobił z twej mowy ojczy­stej, z twej pieśni polskiej, serdecznej, kochanej! Cóżeś to /.robił z samego siebie, z twojej duszy nieśmiertelnej!
A w Polsce jakóż? Oto ona — zmartwychwstała! Ale w tej cudnej dziejów chwili niema koło niej Piotrów z Pio­tra gorliwością, niema Janów z Jana miłością, niema Mag­daleny, coby w radości bezmiernym zachwycie rzuciła się do nóg Zmartwychwstałej — niema prawych obywateli oko­ło Jej Majestatu, ale są warcholi bezduszni, utracjusze lek­komyślni, paskarze chciwi, drapieżni. Lecz niemasz proro- . ków natchnionych, którzyby ich przestrzegali, niemasz Elja- sza Tesbity, coby im rzekł: Albo Jehowa, albo Baal, albo Ojczyzna, albo Interes ohydnych waszych serc, któryby gorliwą modlitwą ogień z nieba zdarł i pobił kapłanów Ba- alowych.
Pinkas był sekretarzem gminnym, miał dużo pracy; po­magałem mu w pisaniu i tak wzwyczaiłem się powoli w pol­skie pismo. Po takich pracach siadał do fortepianu i grał i śpiewał, co mu pod rękę wpadło. Najlepiej podobały mi się >Śpiewy Historyczne« Niemcewicza Dziwnie przemawiały te smętne melodje do mojej duszy, rozbrzmiewały echem, w serca mego głębi rozpalały dotąd nieznane uczucia. W gimnazjum nie słyszałem nigdy o naszych królach i het­manach; a tu naraz stają w tych pieśniach i korowodem przechodzą przede mną.
Wieczorami chodziliśmy często do Buzka. Buzek ode mnie o 5 lat starszy, wystąpił swego czasu ze szóstej klasy gimnazjalnej z powodu choroby, a wyzdrowiawszy, był przez pewien czas praktykantem ekonomicznym w Błędo­wicach, a wrócił właśnie do domu celem objęcia gospodar­stwa, które matka dotrzymywała. Był to człowiek prosty i skromny w obejściu, ale nadzwyczaj zdolny i wykształco­ny. Zapoznawszy się ze mną, bystrem okiem przejrzał moje zapatrywania, mój charakter i upodobania i postanowił działać stosownie do tego. Jako tęgi przyrodnik, a w do-
datku ekonom, znał dokładnie swojską florę i faunę. Przy­niósł mi też zaraz zbiór chrząszczy i Historję Naturalną Cal- wera. Dzieło to zachwycało mię nadzwyczajnie; nie widzia­łem dotąd podobnego ilustrowanego tak cudownie, mającego opisy łatwe i przejrzyste. W zbiorze chrząszczy miał ładną kolekcję z rodzaju Clytus i Clytanthus, jako też kolekcję na­szych szkodników. Zaczęliśmy botanizować, chrząszcze zbierać, a jesienią łapaliśmy raszki i szczygły. Stary Kubek żył jeszcze i rozbudzał swem opowiadaniem o rzeczach, co były i nie były, nasz zapał i tak nadmierny. Zachodziłem do Buzków codzień po południu, a mieliśmy zawsze co robić. Pomnażałem w ten sposób moje wiadomości przyrodnicze; obok systematyki poznałem dokładnie i fizjologję. Dla roz­rywki trzymał Buzek gromadę gołębi, a śród nich śliczną rasę: dominikany. Były one orzechowo-czerwone, miały ca­łe białe skrzydła i białe główki, były dość duże, półgardla- cze. Samiec miał czub, a często tylko białą kresę wpoprzek głowy, cośmy nazywali pinklem. Dał mi także Buzek parę »młodzików«, czem mi wielką radość sprawił. Widać z tego, że to był człowiek na wskroś estetycznie i idealnie na­strojony. Przez zimę uczył mię historji polskiej, a do czyta­nia dawał powieści, szczególnie Kaczkowskiego, Korzeniow­skiego, Jeża. Powieściami przygotował mię do tej najcudniej­szej lekcji, jaką się kiedy człowiek cieszyć może: do historji literatury polskiej. Tę przebieraliśmy następną wiosną i la­tem. Jakże jasno stoi przede mną ta chwila, kiedy po dosyć długiem i gruntownem przygotowaniu podał mi pierwszy raz tomik poezji Mickiewicza. Były to pierwsze wiersze polskie, których ma ręka dotknęła, a dotknęła, jakby święto­ści jakiej. Otwieram i oczom ukazuje się: »Golono, strzyżo­no«. Jak się nie zacznę śmiać, aż się za boki brałem, a w oczach łzy wezbrały. Nie śmiałem się tyle dlatego, że rzecz śmieszną była, ale dlatego, że tak cudownie, tak po mistrzowsku napisana. Nauczyłem się wiersza w mig na pa­mięć, a kiedy Buzek przyszedł patrzeć, co porabiam, za­deklamowałem go zdumionemu należycie. Dziwna rzecz, że tego wiersza i wiersza Romanowskiego: »Sen <, którego się także nauczyłem w tym czasie, choć je rzadko recytuję.
nie zapomniałem dotąd. Widać z tego, jak ogromna jest po­tęga pierwszych wrażeń rzeczy czystych, wielkich, pięk­nych, że niezatartem znamieniem w duszy na wieki zosta­ją. Mickiewicz został odtąd moim ulubionym autorem. Bu­zek dawał mi kolejno i innych poetów, a tak Romanowskie­go, Ujejskiego i wielu innych. Romanowskiego poezje, pełne tęsknych przeczuć, podobały mi się bardzo. Nosiłem je z sobą i czytałem ciągle, i w ten sposób: »Sen« został rni w wiecznej pamięci. Ach, jak­żebym życzył sobie, żeby ca­ła Polska wzdłuż i wszerz ten wiersz, dziś tak stosow­ny, czytała, a szczególnie ci, co tu w różnych do nas spra­wach z Warszawy zjeżdżają.
Oj, Brutusie! Brutusie! jakże szczera, czysto republikań­ska, czysto bezinteresowna, bezwzględna, dla ojczyzny tylko cała, wylaną była two­ja dusza! Taki człowiek jest aniołem na ziemi..., taki czło­wiek od Boga zesłany, aby wiódł naród swój do spraw, do zadań, które mu Bóg w dziejów pochodzie przezna- J^y Buzek,
czył.
Tak mię wychowywali ci dwaj ludzie, a czas tej nauki należy do najpiękniejszych i najprzyjemniejszych dni w mo­jem życiu. Nauczyli mię kochać ziemię ojczystą, język i wia­rę ojców — nauczyli kochać miłością niezmierną. Otworzyli mi oczy na sprawy naszego ludu i zachęcili do pracy koło niego. Poznałem ten lud, własny lud, braci moich, tak, jaki­mi byli, a byli takimi, jak ja, nim siebie poznałem, I życzy­łem sobie, aby zostali takimi, jakim ja, dzięki tym dwom, zostałem.
To też, kiedy mi raz matka, ponieważ nie było jaszcze dla mnie żadnego stanowczego miejsca, powiedziała, że-
%
bym został nauczycielem, zgodziłem się chętnie, pomimo, że nie miałem do tego zawodu należytego, wszechstron­nego uzdolnienia.
VI.
Do roku 1848 odbywali kandydaci stanu nauczyciel­skiego hospitację trzytygodniową — która się zczasem na termin trzymiesięczny, a wreszcie na termin sześciomiesięcz­ny rozszerzyła — przy jednym z nauczycieli szkoły głów­nej (Hauptschule) w Cieszynie. Po ukończonej takiej ho­spitacji zdawali egzamin nauczycielski przed ustanowiona ni ten cel komisją. I tyle było i wystarczyć miało.
Pod względem wykształcenia, jakie też przecież nauczy­ciel mieć powinien, nie szkodziło nauczycielom ewangelic­kim zbytnio to arcykapitalne, ze strony władz nie bez przy­czyny podtrzymywane urządzenie, bo, jak już mówiłem, kończyli zwykle nauczyciele ewangeliccy całe gimnazjum. Ale nauczyciele katoliccy byli pod tym względem upośle­dzeni bardzo. Cieszyńska szkoła główna składała się z czte­rech klas o dwurocznych kursach. Najwyższa, więc klasa czwarta, była szkołą realną również o dwóch kursach. Otóż nauczyciele katoliccy mieli tylko tyle szkół, co przy hospitacji, choćby nawet sześciomiesięcznej, wyglądało marnie. Byli oni tylko sługami księży i nie mieli w społe­czeństwie prawie żadnego znaczenia i nic dla niego nie dzia­łali i nic też nie zdziałali.
W roku 48 utworzono przy tej głównej szkole dwu- roczną preparandę, zostającą pod kierownictwem szkoły głównej. Stała ta szkoła na placu Koszarowym. W roku 1861 wybudowano nowy gmach szkolny na Farnyrti placu i umieszczono w nim wszystkie te zakłady. Na gmachu wi­dniał atoli już napis: Lehrerbildungsanstalt. Do tego zakładu zawiodły mię losy.
Siedzę tedy na ławie seminarjalnej. Najmniejsza radość nie rozpiera mej piersi, jak naprzykład rozpiera piersi tych, co w gimnazjum siedzą, lub na wysoką jadą szkołę, co na ławie szkół wysokich siedzą. Owszem mnie było tu głupio, nieswojo, mnie było wstyd, że tu siedzę. Współkoledzy moi, nowi pod każdym względem, oprócz kilku, co także z gim­nazjum przyszli, stali o wiele niżej ode mnie; nauczyciele nie tacy, jak w gimnazjum. Tu nie było Biermana, co z pato­sem i namaszczeniem deklamował, co swoim wykładem
Cieszyn, ul. (iłęboka.
rwał duszę w górę, tu nie było Burkarda, co, wykładając Owidjusza, w cudne kraje mitów starożytnych prowadził i na bogatych odmianach łacińskiego języka piękność mowy ludzkiej podziwiać uczył.
W gimnazjum to ludzie, to istoty, z których promienio­wała dziwna jakaś siła i ciepło nauki, które się całej klasie udzielało, rwało w górę, zachwycało i zapalało do nauk. Ję­zyk elegancki, wykład interesujący nad podziw, brzmiał w duszy aż dotąd. A tu język trywjalny, a nauki żadnej. Człowiek się dziwił, śmiał się niekiedy, niekiedy się złościł i wstydził.
Uczono nas następujących przedmiotów: Przede- wszystkiem pedagogiki i co do tego należy. Wykładał kate­cheta katolicki. Był to jeden jedyny przedmiot, którego trak­towanie zasługiwało na imię wykładu i który też do murów zakładu, kształcącego nauczycieli, należał. Gdyby nie to, byłoby trzeba uciec czem prędzej z miejsca, które wyglądało chyba na parodję, na kpiny chyba z rzeczy poważnej i czci­godnej naprawdę. Innych przedmiotów bowiem uczyli na­uczyciele szkoły głównej i szkoły ćwiczeń, którzy niedawno siedzieli tu także jako kandydaci, co przyszli ze szkoły real­nej, wtenczas tylko dwuklasowej. Czegóż ci mogli nas na­uczyć! Czuli to oni sami i często patrzeli zażenowani na nas, którzyśmy z gimnazjum przyszli i pozwalali nam spokojnie na lekcjach zajmować się osobną lekturą. Uczono przedmio­tów tylko takich, których w szkołach innych nie brano, mia­nowicie historji Śląska, rolnictwa, rysunków, pisania, śpie­wu, muzyki i gimnastyki. Niemieckiego i rachunków jako osobnego przedmiotu nie było.
Pisania i rachunków uczono naprzykład w ten sposób, że na końcu roku musieliśmy przedkładać gotowy elaborat metodyczny w praktykowanej od dawna formie i w przyję­tych od lat jednakowych zeszytach. Pisali i rysowali ci, co umieli i co mieli do tych prac ochotę; drudzy zaś, wygodniej­si albo tego kunsztu nieświadomi, dawali sobie te rzeczy przez chętnych zarobku sporządzać. Były w zeszytach do pisania jakieś »rundschrifty«, druki szwabachem i łaciną, w rysunkowych zaś zeszytach zaczynano od punktu, z któ­rego wyprowadzano linje w różnych kierunkach, a więc pro­ste i faliste, poziome, pionowe i ukośne, z których następnie tworzono geometryczne figury i ubijano w ten sposób naraz dwie muchy: Uczono rysunków i geometrji. I jeszcze dziś jeden z wychowanków tego zakładu w ten sposób postę­puje, że, podając w rysunkach geometryczne figury, naucza: »Trójkąt jest to kwadrat, który ma trzy strony!«
W śpiewie ćwiczono całemi tygodniami chórem skalę, co z naszej strony czyniono z wielkim humorem, bo zamiast podawać akord i oktawę alfabetycznym porządkiem, to śpie­wano: misa bobu do góry, a z powrotem bobu misa, a prz>
oktawie: mi—sa do góry, bo—bu z powrotem. Nauczyciel krzywił się z powodu takiej profanacji czystych tonów skali i cudnej harmonji akordu. A potem ćwiczono całe dwa lata jedną pieśń, a to już od lat tę samą na cztery głosy: »Die Kapelle«. No i było!
A w muzyce postępowano podobnie. Kupiłem sobie skrzypce i »stimgable«. Ale szanowna bogini muzyki, mnie jakoś niechętna, powaśniła je z sobą zaraz z początku, tak iż przez cały czas mego pobytu w zakładzie żyły z sobą w nie­zgodzie. Podczas lekcji, zaniepokojony niezgpdą tych sio- strzyc nierozdzielnych gdzie indziej, pomny słów Napoleona, wyrzeczonych przed bitwą pod Piramidami: »Osły i uczeni do środka«, wcisnąłem się też dla pewności w ochronny środek kolegów i starałem się, aby mój smyk podążył uczci­wie w ognistych podskokach w kierunku za smykiem grają­cych. Ale daremne wysiłki: Kiedy one były w górze, to mój zawsze był w dole. I doprowadziłem w tej nauce do tej doskonałości, że gdyby tak byli urządzali kapelę, to z pe­wnością woziłbym bęben, ale, że już wtenczas używano do tej funkcji osłów, to i tak byłby mię ten zaszczyt ominął. Gdym był chłopcem, wystrugałem sobie z »szyndzioła« skrzypki, rozciągnąłem struny z końskiego włosa, sporzą­dziłem sobie bardzo prymitywnie z tegoż włosa smyk, a posmarowawszy to razem »smrekową smołą«, rzępoliłem niemiłosiernie ku przerażeniu wszystkich po strunach. 1 że­by mię w zapale natchnienia pohamować trochę, poradził mi ktoś, abym dla wydobycia cudniejszych tonów posma­rował struny i smyk łojem. I było — pianissimo. Tak mi też i tu spsociła owa bogini; umilkły wskutek tego skrzypce mo­je, skrzypce te drogie moje na zawsze.
Na lekcji zaś gry na organach ukłoniłem się panu profesorowi, dając do zrozumienia, że śpieszę w pole otwarte szukać natchnienia do nowych kompozycyj. I po­szedłem z należnem uznaniem profesora i z wielkim dla mnie pożytkiem.
Nauka języka polskiego ograniczała się jedynie do kil­ku wiadomości gramatycznych. To też nie mieliśmy ża­dnych podręczników, jedynie słowo profesora i sposób niby
nauki poglądowej w rodzaju rysunku na tablicy utrwalał przez cały czas szkolny tę naukę języka polskiego. Przery­sowywaliśmy w zeszytach ten dziwny gramatyczny obraz. Wyobraźcie sobie punkt, z którego wychodzą długie linje, jak ramiona z cielska polipa, a po nich biegły prostym rzę­dem imiona odmiennych i nieodmiennych części mowy i części gołych i złożonych zdań. Chwytały one, jak owe ra­miona polipa swe ofiary, w uścisk mocny tępe umysły nie­których słuchaczy i trzymały w tym uścisku na zawsze. Wykształcili się tedy oni w języku, w którym nauczać mieli, jak się należy. To też potem umiał jeden z nich cudnie dobraném słowem, gramatycznie zwięźle i umysłowo tęgo, na lekcji kaligraficznej podać do przepisywania taką senten­cję: »Ćwiczenstwi jest powinnością starych dla młodych!«
Nauka odbywała się ściśle zdawna utartym sposobem i w mierze, przyjętej raz na zawsze, prowadzili ją uczący z uporem ludzi, przekonanych o wielkiem znaczeniu swego powołania. Kazali się nazywać profesorami, to też z rado­ścią nieraz figlarną obdarzaliśmy ich tym świetnym tytu­łem, jako też z miną naiwnych czasem głupio odpowiada­liśmy na głupie pytania. A jeżeli kiedy ktoś z kandydatów powiedział przy jakiej sposobności nadzwyczajnej coś szcze­gólnie wyższego, niż było w zwyczaju, gadano o tem zda­rzeniu w murach całego zakładu przez długi przeciąg czasu.
Pierwszy kurs seminarjum był poświęcony teorji, dru­gi w przeważnej części praktyce. Między innemi odwiedzali­śmy w pierwszym roku klasy szkoły ćwiczeń i przysłuchi­waliśmy się nauce szkolnej. Te hospitacje odbywały się szczególnie w drugim semestrze parę razy w tygodniu. W drugim zaś roku przeprowadzaliśmy już sami lekcje praktyczne z uczniami, wszystkich klas ze wszystkich przedmiotów szkolnej nauki. Ale odbywały się one bez pla­nu i bez jakiegokolwiek przygotowania — ot tak dorywczo, jak wypadło. W ten sposób, takim torem, taką modłą toczył się bieg nauki w seminarjum i dobiegł nareszcie do końca. Po egzaminie, który teraz nazywa się maturą, dano nam świadectwa — Praeparanden-Zeugnis — w których stały sa­
kramentalne słowa: »Uzdolniony do nauczania w trzyklaso­wych szkołach ludowych pospolitych w niemieckim i pol­skim języku«.
Uzdolniony! Niejeden z nas czuł, że to chyba kpiny. Bo wiedział, ile samemu brakuje, aby drugich uczyć, a więc gniewał się w duszy, że go tak mało nauczono, że się tak mało nauczył, że umie mniej, niż umiał. Byłoby trzeba o so­bie tak powiedzieć, jak »Schuldiener« Pustówka o swoim chłopcu: »Mój Kareł szeł do szkoły z dwiema literami, a wró­cił z jedną!«
Nie mówcie, że przesadzam w opisie. Piszę tak, jak by­ło i jak spostrzegłem. A, że czasem z humorem padło słowo, to niekoniecznie z jakiegoś zachwytu. Był cel w tem chować takich, a nie innych nauczycieli: sługi podatne do wszelkiej roboty, ciche, prostacze, bezkrytyczne. Tęgich nauczycieli boją się rządy i niektórzy ludzie!
To też myśl, że tak miernym sposobem zostałem na­uczycielem, wgryzła się w mą duszę z biegiem czasu coraz bardziej. Jak cierń wbity w piętę, którego nijak wydłubać nie można, siedziała w niej uporczywie. Na zebraniach nauczy­cielskich, na konferencjach mówiłem o tem, że wychowa­nie nauczycieli jest niedostateczne, że jest konieczna reforma seminarjów w najszerszym zakresie, że lud jest nietylko tego godzien, ale że to jest dla niego najpotrzebniejszą rzeczą, mieć dobrych nauczycieli, że lud się powinien domagać przez swoich posłów, by jego prawom, jego potrzebom najżywot­niejszym zadosyć uczyniono. Bielszczanie, Niemcy prak­tyczni, zrozumieli to sami od siebie i założyli prywatne se- minarjum na podstawie szerszej i powołali na kierownictwo sławnego niemieckiego pedagoga Stoya. Cieszyńskie se- minarjum zostało dopiero na podstawie nowej ustawy szkol­nej rozszerzone i zreformowane. W tej mniej więcej formie pozostało tak wszędzie dotąd.*) Ale to nie dosyć!
Nauczyciel powinien mieć wykształcenie akademickie! Pytanie, w której kategorji szkół wymaga praca najwięk­szych sił i nauki, zostanie zawsze nierozstrzygnięte. Owo
*). w r- 1921. Dziś mamy już w Polsce 5-kursowe seminaria
nauczycielskie. J
>'pajs agein« jest nietylko rzeczą najtrudniejszą, ale w ka­żdym narodzie najważniejszą, najpotrzebniejszą i najogól­niejszą. Wychodzi ta czynność z domu, idzie przez szkołę, przez kościół, przez warsztat wszelkiej pracy, przez armję, przez rząd. A z nią idzie umiłowanie Boga, swej braci, Oj­czyzny, umiłowanie piękna, prawdy, sprawiedliwości; z nią idzie miłość i bezinteresowność, dzielność, chęć i wytrwa­łość, pracowitość, sumienność, idzie człowiek o czystym charakterze, idzie prawdziwe dziecię Boże! Tak ona, ta naj­większa czynność, to prowadzenie dziecka — wydobywa na światło to, co najlepszego tkwi w narodzie i zużytkowuje dla ogólnego dobra. Nauczyciel powinien mieć wykształcenie akademickie. To się należy narodowi, to jego prawo, własność Jego!
A jakich nauczycieli mieliśmy, my, na tej śląskiej ziemi bytujący Polacy od wieków, a jakich nauczycieli miała nie­dawno Polska? Byli trzej, a z nich jeden Austrjak, był też i naszym nauczycielem. Oj, uczyli znakomicie! — Zdepra­wowali dusze i serca nasze, zrobili z nas to, co jest i jakimi w tym przełomowym czasie jesteśmy. A jesteśmy bez idea­lizmu, obojętni dla spraw ojczystych, sceptyczni dla spraw Bożych!
Gdzie indziej naprzykład baczą uważnie, czy kto z na­rodu nie został za drzwiami, czy nie krzyczy, by go do ogni­ska ojczystego wpuszczono, a w Warszawie z cynicznym gestem zimnego dyplomaty, ze względów niby ważnych, co, jak się z pewnością okaże, ma taką wartość, jaką mają gruszki na wierzbie, poświęcają — tysiące na wskroś pol­skiego ludu!
Szkół naszych swojskich nam trzeba, a przy nich dziel­nych, wysoce wykształconych nauczycieli.
W roku 1866 po pruskiej wojnie mówili Niemcy: »Na­uczyciel ludowy pobił Austrję.« A u nas nauczyciel swoj­skiej, narodowej szkoły, Duchem Chrystusowym owianej, nietylko pobije wrogów Ojczyzny, ale pójdzie przed naro­dem z pochodnią oświaty, ku nowej Zorzy, ku nowym Świ­tom. A rzeczą o nim: Oto jeden z wielkich pasterzy Narodu!
VII.
Raz w południe listopadowe wracam z miasta do mie­szkania. Na skręcie koło ogrodu ks. Źlika spostrzegam mężczyznę, idącego od schodów kościoła trotuarem. Zwol­niłem kroku, aby się z nim spotkać, bo mię ciekawość zdjęła, kto też to być może? Szedł powoli, rozglądał się wkoło jako człowiek obcy, nogi stawiał wysoko, jako krótkowzroczny. Gdy się przybliżył, spojrzałem ukradkiem na niego: postać wysoka w ciemnej zarzutce, w białym kapeluszu, twarz po­ciągła, blada, okolona siwiejącemi włosami, nos prosty. Uderzyła mię jego powaga i coś w całej osobie takiego, co do siebie jakby magnes przyciąga. Dziwna rzecz, widzi się codzień w mieście obcych, przechodzących tuż, a nie zważa się na nich wcale. A ten mię przykuł do miejsca, żem stanął, patrząc za nim, aż zniknął w tłumie ulicznym. Cóż to za człowiek, pytam siebie, skąd przyszedł? Czego tu chce? Ach niejeden nie robi tego, co chce, ale robi to, co musi. Przy­szedłem do domu, słyszę ze wszech stron: Ks. Otto, pastor warszawski, tu był, bawił w pokoju p. Śliwki, potem zwie­dził kościół, gimnazjum, cmentarz i poszedł do hotelu.
Więc człowiek, którego spotkałem i który mię tak bar­dzo zainteresował, to ks. Otto, redaktor »Zwiastuna«, któ­rego tak wielu prenumeruje, myślę to sobie i ucieszyłem się z tego bardzo.
Następnego dnia ku tem większej wszystkich radości uwiadomił nas p. Śliwka, że ks. Otto będzie miał w niedzielę gościnne kazanie i prosił nas, żebyśmy mu byli pomocni w uwiadomieniu zboru, co z całą ochotą przyrzekliśmy uczynić. Rozbiegliśmy się tedy po mieście i po gminach, za­wiadamiając wszędzie o niedzielnem kazaniu ks. Otto.
Przyszła niedziela. Zainteresowanie było ogromne, jako że chodziło o wybitnego księdza z dalekiej Warszawy i znanego redaktora »Zwiastuna«. Ludzie, śpieszący na na­bożeństwo, o tem tylko rozmawiali i z niecierpliwością ocze­kiwali początku nabożeństwa. Było to w 20. niedzielę po św. Trójcy 1864 roku. kazanie było na św. Mateusza 22, 1- 14.
Stanął na ambonie spokojny, poważny. Bez afektacji, bez gestykulacji, oparty o krawędź ambony, wbrew dotych­czasowemu zwyczajowi potężnego gestykulowania, gdzie to można było rzec: «To kazanie dobre jest, gdy je wspiera tęgi gest« — przemówił:
Płynęły słowa spokojne z początku, ale wzrastające stopniowo, aż wkrótce potężnym, czystym głosem roz­brzmiały po kościele. Z ciekawością słucha zbór. Lecz gdy
przyszło do przeczytania Ewangelji, tej po części speł­nionej już tragedji człowieka, co łaską Boga pogardził, co miast na dusze wesela za dobrem świata idzie, w niem znajdując gody i biesiady, co miast przyjąć weselną sza­tę, z lekceważącym gestem obłóczy się bogato utkaną szatą własnych uczynków, gdy tę Ewangelję kaznodzieja czytał nie głosem, który z warg tylko płynie, ale woła­niem, wyrywającem się z głę­bi duszy strwożonej, gdy je czytał z przejęciem i po mi­strzowsku, akcentując intuity- wnie każdy wyraz jasności;) i prawdą, tak że się słuchaczom zdawało, iż po pierwszy raz dopiero słyszą wieść o tem weselu, wtenczas strwożyli się bardzo. A kiedy w dalszym ciągu kazania powiedział, że Bóg w swej miłości, do której każdy ma dziedziczne prawo, w Synu Swym zbawienie nam sprawił, do tego zbawienia zbór wzywał, to im się zdawało, że właśnie oni są na tem weselu, ci dotąd upośledzeni, na opłotkach i drogach będący, że z radością oglądają swą weselną szatę, że widzą wstępu­jących wielu gości na wesele, że widzą, jak korowodem idą: Luter z Biblją świętą, Dombrowski, Grzegorz ze swemi po- stylami, Arndt z księgami o prawdziwem chrześcijaństwie i
Iri3»

: e\

•fk









Ks. Dr. Leopold Otto.
Ogródkiem o rajskiej woni i barwie. To znów się zdawało, że oni są tym człowiekiem, nieodzianym w szatę weselną i głos kaznodziei brzmiał jako potężne wezwanie do pokuty, do przyjęcia w wierze zbawienia w Chrystusie, do obłóczenia się weselną szatą.
A kiedy kazanie się skończyło, zdawało się im, tym gło­dnym dotąd często lub jałową i zawsze jednaką strawą kar­mionym, że idą z biesiady obfitej, bogatej. I czuli w ustach słodycz, a we wnętrzach sytość.
Kazanie to zostało wydrukowane i wlot cały nakład rozchwycony. Czytając je w domu, przypominano sobie owo wspaniałe nabożeństwo kościelne. Myśmy takiego je­szcze nie widzieli, mówili: myśmy sobie myśleli': jakiś pan z Warszawy jakimś niezrozumiałym językiem przemówi do nas i niewiele nam powie, a tymczasem przemówił do nas tak pięknym, tak miłym, tak jasnym językiem, że się nam zdawało, że go słyszymy »mówiącego naszym własnym ję­zykiem' . Własny nasz język to był, ale nie ten, co wyglądał, jako nasza codzienna szata, w której do pracy idziemy, za­pylona i zbrukana kurzem uprawianej w pocie czoła ziemi, lecz który wygląda jako szata kościelna wonna i czysta, gdy w niej do Domu Bożego idziemy. Więc to mowa nasza! nasza! a nie cudza! Powiedzcie mi rzekli inni — czemu słowa kaznodzieji były raz takie ciche, miłe i przyjemne, żeśmy na ich przyjęcie na oścież serca nasze wzruszone otwierali, a raz znów napomnieniem groźne, jak rzut zim­nej wody na obnażone plecy, co dreszczem ścina krew w żyłach. Ej, bo człowiek, który do Boga wiedzie, musi sam Boża chodzić drogą, prorok, który o Bogu wieści, musi w duchu Jego to czynić, co sam głosi, drzewo, które słodki owoc ma rodzić, musi całe słodyczą być przesiąknięte, a dzwon, nim donośnym głosem z wieży się rozdźwięczy, wprzódy sercem wzruszonem o pierś swą uderzyć musi, tak iż całą istotę wstrząs przejmie potężny — dopiero się po­tem głos jego echem rozlega w dolinach i w piersi wzbudzi człowieczej wrodzone pragnienie dziecięcej modlitwy: Oj­cze nasz, któryś jest w niebiesiech!
W dwa lata później ks. Otto, jako wybrany pastor, po śmierci ks. ks. pastorów Andrzeja Źlika i Alfreda Kłapsi przybywa do Cieszyna. Przyjazd jego odbył się również w jesieni. Wyjechano przeciw niemu licznemi powozami do Pruchnej i późnym już wieczorem zajechano przed farę. Jako kandydat nauczycielski znalazłem łatwo miejsce na furmance i już było ciemno, kiedy wesołem i rozradowanem gronem wyglądaliśmy z niecierpliwością nadejścia pociągu.
Nadjeżdża nareszcie z łoskotem i sykiem przeraźliwym, aż ziemia drżała przed jego potworną stopą, wybałuszał czerwone oczy, jakby szukał kogoś z pośród czekających, któregoby chciał pożreć. Podobno upatrzył mię sobie, który go jeszcze nigdy nie widziałem i ze strachu schowałem się w środek tłumu, który mię porwał ku drzwiom wagonu. Najprzód wysiadł ks. Otto z czarnym, ogromnym neufund- länderem, za nim cała rodzina. Wsiedli do pojazdu, którym stary Paweł Cieńciała z Mistrzowie powoził i pierwszy też skręcił na drogę Cieszyńską. Za nim długim korowodem turkotały powozy i bryki w ciemny wieczór, upstrzony w górze migotliwem światłem gwiazd niezliczonych. Tak płyną losy nasze, ale w niebie czuwa Bóg, co z tej ciemności duszę wierzącą na jasność wywiedzie.
Instalacja odbyła się w 19, niedzielę po św. Trójcy. W kazaniu instalacyjnem zaznaczył ks. Otto śmiało i sta­nowczo swoje teologiczne stanowisko. Już wyborem tekstu kazania (lekcja: 1. św. Jana l, l—8) stanął w poprzek do­tychczasowemu duchowi tutejszych nabożeństw kościel­nych. W następstwie tego zawrzało i zakotłowało w zbo­rze, jakby w uju, gotującym się do roju. Wyleciała matka stara z uległemi jej pszczołami, a zostały zalążki, przyszłość przyszłego ula, pod opieką miodziarek, wylatujących na zbiór obfity. A kto wie, czy się już wtenczas nie dokonał podział naszego kościoła na kościół polski i na kościół nie­miecki*). Następnym zaś czasom pozostawiono dokonać tego rozdziału ostatecznie.
*) Pisano w r. 1923, gdy się zanosiło na podział kościoła Ewang.- Augsb. w Polsce według narodowości; w Czechosłowacji fakt ten zaszedł już zaraz po upadku byłej Austrji.
Niedawno rozmawiałem z jednym z księży pastorów o rożnych bolączkach naszego kościoła. Między innemi po­wiedział on: Byłoby trzeba, żeby się znalazł ktoś, coby po­wiedział cos, a ludzie poszliby za nim. Otóż na to odpowie- ziałbym tak: Takim był ks. Otto. a za nim poszli najznako­mitsi z nas: Badura i Fr. Michejda, a z nimi cały zastęp zwolennikow. Porwijcie innych za sobą, a idźcie! Czasv są straszne teraz! W chrześcijaństwie chcieliby jedni zaprzą- gnąc woz ognisty i jechać w nim, choć się nie zastawiali gorliwie o Pana, Boga Zastępów; drudzy znowu przyczepili wózki swoje do ognistego rydwanu, byle tylko jechać. Inni zas uważają kościół za kopalnię bogatą, która się opłaci, by ją jak najkorzystniej eksploatowano. Czasy są straszne. Roz­chodzą się głosy w powietrzu, że socjalizm, komunizm i bol- szewizm to dzieci kościoła. Idźcie i zawołajcie na te roz­bestwione, mordercze masy, a pójdą za wami. Powstańcie a me zwłóczcie! A Pan przez was »uczyni swoje czynv«f Przyjdź Królestwo Twoje!
VIII.
Zdarza się niekiedy nurkowi, że przypadkowo wyłowi z głębin morza wielkiej wartości perłę, któraby zresztą na dnie morskiem zginęła. Tak samo bywa niekiedy i w życiu ludzkiem: z głębin społeczeństwa a raczej z jego nędzy i ubóstwa wyrwie ktoś jakiegoś biedaka, zajmie się nim, wy­chowa go, odda temuż społeczeństwu, a pokaże się, jak wielką mu tem przysługę uczynił.
Ks. Koczy, pastor ustroński, spostrzegł w szkole bar­dzo pilnego i zdolnego chłopca, dziecko ubogich rodziców, Jana Śliwkę. Zapytany o niego nauczyciel rfcekł: To naj­lepszy uczeń szkoły, szkoda że biedny, bo świat miałby po­ciechę z niego. To zadecydowało o losie chłopca. Z począt­kiem roku szkolnego zawiózł go ks. Koczy do Cieszyna, umieścił u ks. Kłapsi za cenę usługi, resztę zaś potrzeb obie­cał sam dostarczyć.
I chłopca w góralskiej guńce umieszczono w gimnaz­jum, którego został uczniem celującym.
Po ukończeniu gimnazjum odbył Śliwka sześciotygo­dniowy kurs praktycznej pedagogji przy szkole ludowej w Cieszynie, a następnie został nauczycielem w Końskiej, prawdopodobnie jeszcze przed rokiem 1848. O jego dzia­łalności nauczycielskiej z tego początkowego okresu nie mogę nic powiedzieć; jego bogaty umysł, pełen bystrego krytycyzmu i praktycznej inicjatywy, badał z pe­wnością stan ówczesnego szkolnictwa i braki, jako też wi- , dział dokładnie niedolę ludu włościańskiego i bolał nad nią srodze. Bolał tem bardziej, że i on przechodził ciężką dolę życia. To też w onych pamiętnych dniach świtu wol­ności ludów w roku 1848 i on znalazł się we Frankfurcie jako bojownik za tę wolność, co mu też »Gwiazdka Cie­szyńska« wzięła za złe, bo iść do Frankfurtu znaczyło tyle, co być Niemcem! Ależ pamiętajmy przecież, że wielu na­szych najlepszych, najdzielniejszych szło jakby drogą Saula do Damaszku, aż nagle oświeceni, zawrócili i w tru­dach niewymownych służyli bezinteresownie sprawie oj­czystej. Być Saulem a stać się Pawłem to zaprawdę Boży
stygmat na czole wybranych. A Śliwka należał do grona tych nielicznych i mógł też o sobie powiedzieć: »Pracowa­łem więcej niż inni!«
Po krótkim pobycie w Końskiej przyszedł Śliwka do Cieszyna i objął posadę nauczyciela przy szkole zborowej, jako też posadę pisarza przy kościele. Tu dopiero zaczęła się jego owocna, ale bardzo trudna praca. Trzeba bowiem wiedzieć, że szkoła cieszyńska była szkołą utrakwistyczną, w której język niemiecki ze względu na niemieckie gimnaz­jum przeważał i Polakowi z tego powodu bardzo utrudniał stanowisko. A praca ta nie ograniczała się do szkoły cie­szyńskiej tylko, ale ogarniała wszystkie szkoły ewangelickie całego prawie Śląska. Na konferencję, założoną przez Śliwkę, uczęszczali wszyscy nauczyciele tych szkół i było rzeczy­wiście radością patrzeć na to liczne grono poważnych mę­żów. Cel tych zebrań był przejrzysty: podniesienie szkoły na możliwie najwyższy stopień, urządzenie i zaopatrzenie jej w potrzebne książki do nauki, których dla wielu przed­miotów wcale nie było. A książki te układał Śliwka sam. Oto spis tychże. »Początki Czytania« (1852), »Piosnki dla dzia­tek« (1857), * Krótka Historja Reformacji (1858), »Słow­niczek polsko-niemiecki« (1860), »Geografja« (1863), »Hi­storja Naturalna« (1865), »Książka do Czytania dla wyż­szych oddziałów szkół ludowych« (1870). Przez wydaw­nictwa, jak i przez zrzeszenie nauczycielstwa stworzył Śliw­ka u nas polską szkołę, a że nauczycielstwo pod jego prze­wodem szerzyło »Gwiazdkę« wśród ludu, był tem samem jednym z głównych pionierów ruchu narodowego. Zarzu­cała mu też strona przeciwna, iż »jedynym celem jego jest polonizowanie«.
Ale jakież były skutki jego pracy na polu czysto szkol- nem? Oto z powijaków prawie rozwinął plan naukowy i podniósł go na stopień taki, że zyskał i radość wielką i za­dowolenie rodziców, względnie całego społeczeństwa, en­tuzjazm dzieci, a nawet podziw u włgdz szkolnych. Książki te jego bowiem, pisane językiem pięknym, czystym, podnio­sły oświatę ludu ewangelickiego w owych czasach niezmier­nie, płynąc otwartemi na oścież drzwiami jak jasne światło
do domów, łaknących strawy duchowej. Wpływ ewangelic­kich szkół był za sprawą Śliwki tak silny, że rząd po r. 1869, a więc po wydaniu ustawy szkolnej, widział się zmuszony organizować szkoły w ten sam sposób. I szkoły też rzeczy­wiście stanęły odrazu na dość wysokim poziomie. Wpraw­dzie i Niemcy czynili także, co mogli, aby szkoły swoje pod­nieść i wpływali automatycznie na ustrój całego szkolnictwa, ale rząd byłby szkoły polskie upośledził, ileby mógł, jak to n. p. uczynił, robiąc wielką różnicę pomiędzy Stadtschulen i Landschulen i w ustroju i w płacy. Lecz wobec pracy orga­nizacyjnej Śliwki nie było to możliwem.
Niejeden się zapyta, w jaki sposób mógł Śliwka uczynić to, co tylko władzom szkolnym przysługiwało? Uczynił to, bo miał za sobą uchwałę konferencji, a ówczesne władze szkoły ewangelickiej, któremi byli pastorowie, senjorat, su- perintendentura, no i Naczelna Rada Kościelna — te chyba rade widziały ten rozrost szkół, sobie podwładnych. Senjo­rat często nawet rozpisywał konkurs na najlepszą pracę pe­dagogiczną, której temat sam oznaczał i w której najlepsze siły, a Śliwka na pierwszem miejscu, udział brały. Pracy tej samozwańczej niby położyła koniec ustawa z roku 1869.
Wydawnictwa książek szkolnych Śliwki miały przede- wszystkiem to znaczenie i tę wartość nieocenioną, że dały uczniowi do ręki książkę z traktowanego w szkole przed­miotu (na razie z 2 przedmiotów), że uczeń obeznał się z przedmiotem dokładnie i posiadając książkę szkolną także po wyjściu ze szkoły, dalej się kształcił, że szkoła w ten spo­sób mogła się stać uniwersytetem ludowym. Rząd ówcze­sny, urządzając typ szkół wydziałowych, akceptował ideę Śliwki, i zaprowadził książki do każdego przedmiotu.
W szkołach ludowych jednak nie uczyniono tego. Książ­ka do czytania traktowała bardzo pobieżnie realja, mimo to książki Śliwki, traktujące te realja, usunięto.
Śliwka przejrzał plan Niemców i prawie na śmiertel­nej pościeli przygotował drugie wydanie swojej Drugiej książki do czytania z uwzględnieniem realjów, w tej nadziei, że ją rząd do szkół zaprowadzi, ale że on ją napisał dla polskich szkół, dla polskiego ludu, po polsku, odrzucono ja.
Zato przyjęto książki Rusza i Karelia, którzy je pisali dla »Austrji, która będzie wiecznie stać«. Zaklinam was, co be- dziecie pisali książki dla polskich szkół, abyście je pisali do polsku, t. j. w duchu i obyczaju polskim.
Tak więc Śliwka, to nauczyciel-dalekowidz, to czło­wiek o szerokim horyzoncie, co bystrem okiem potężnego ducha widział przyszłość szkoły, wielką i jasną, a stanowi­sko nauczyciela uważał za jedno z największych. W zbożnej qurtur ° szkoiy zeszło mu życie. Mortuus adhuc lo-
Tak samo wielkie znaczenie miały konferencje nauczy­cielskie, które były iście wynalazkiem Śliwki. Są one proto­typem obecnego Towarzystwa Pedagogicznego*) teł korporacji ogromnego znaczenia, co sztandar nietyl- o, światowy, ale i narodowo-społeczny dźwiga wy­soko przed narodem. Śliwka, który słusznie przewi­dywał i nawet w »Zwiastunie« o tem pisał, że całe szkol­nictwo sląskie musi się zlać w jedną całość, aby się stało skuteczną potęgą narodu, dawno rozmyślał o jakiemś zje­dnoczeniu pedagogicznem całego kraju. To też po wydaniu ustawy szkolnej zlikwidował swoje konferencje i przystą­pił do bezzwłocznego założenia Towarzystwa Nauczycieli Kył natenczas pierwszym inspektorem niejaki Hoffman Po­lak o niemieckiem nazwisku. Śliwce dobrze znajomy, nawet jego przyjaciel. Temu przedstawił Śliwka swój projekt omówił z nim i poprosił o zwołanie zebrania, któreby się ukonstytuowało jako Towarzystwo Nauczycieli.
Zebranie było wielkie, sala obszerna seminarjum na­uczycielskiego na farnym placu ledwie pomieścić mogła uczestników. Śliwka przemawiał, przeczytał statut i jasne- mi, przekonywującemi dowodami doprowadził do za­łożenia Towarzystwa nauczycieli. Było między nauczy­cielami katolickimi dużo tęgich ludzi, między nimi Olszowy nauczyciel z Bogumina, co oklaskiwał gorąco projekt Śliw­ki i do przyjęcia zachęcał. Zgromadzenie ukonstytuowało się, obrało wydział, zgotowało owację inspektorowi i Śliwce
*) Pisane w r. 1923.
i rozeszło się w podniosłym nastroju. Później Towarzy­stwo rozdzieliło się naturalnym rzeczy porządkiem na To­warzystwo nauczycieli miejskich, czyli niemieckich i na Towarzystwo nauczycieli wiejskich, czyli polskich. Z tego ostatniego za nieszczęśliwych czasów Haasego wyłonił się ów osławiony »Landlehrerverein«, którego nić nędznego, aczkolwiek cichego żywota przecięła niedawno nielitościwa Parka. Lecz potem, nie z »Landlehrervereinu«, broń Boże, ale z owego pierwotnego polskiego Towarzystwa, a to, że się ów »Landlehrerverein« zbłaźnił, wyskoczyło jak Pallas Athene z głowy myślami ciężarnej ojca bogów Zeu­sa: Polskie Towarzystwo Pedagogiczne!
Dzieło człowieka nigdy nie jest zupełnie dokończone i przy jego śmierci mówimy: »Szkoda, że umarł, tak go jeszcze było trzeba.« Wszelka praca ludzka musi się sama w sobie dokonać, aby wydała wyniki pożądane. Jabłko zerwane niby dojrzałe, musi się wprzód odleżeć, nim nabie­rze woni i smaku. Śliwka czuł dobrze, ile jeszcze pracować mu trzeba. Marzył wciąż o napisaniu Historji Polski i o wy­daniu elementarza podług nowych metod. Nie udało mu się dokonać zamierzonego dzieła, bo z jednej strony rozległa praca w zborze, gdzie każdy rok w dodatku wydawał »Ro­cznik Zboru«, z drugiej strony wczesna śmierć stanęła temu ;*a przeszkodzie.
Nie piszę życiorysu, ani sylwetki jakiejś o tym szcze­gólnym człowieku, o którym społeczeństwo zapomniało, ale piszę Pamiętnik, więc też o nim będzie jeszcze w dalszym ciągu mowa.
Jednym z tych, którzy głębokie piętno na naszej ojczy­stej ziemi wycisnęli, to — były teolog ewangelicki Paweł Stalmach. Pierwszy raz ujrzałem go na przedstawieniu amatorskiem w Czytelni, mieszczącej się natenczas w domu >Pod Złotym Lwem« w Rynku. Widzę go jeszcze dzisiaj dokładnie. Twarz zdrowa, o drobnych rysach, smagława, włos ciemny, zaczesany w górę, spadający mu aż do ramion prawie, założony za uszy. Ruchy prędkie, ręce niespokojne,
jakoby były w ciągłej robocie. Istotnie — bo był ciężkiego języka i rękami dopomagał sobie w mówieniu. Tak mię malca zainteresował, że w przestankach między aktami wciąż na niego patrzałem. Później chodziłem do niego czę­sto z posyłką od pana Śliwki. Siedział w swoim gabinecie redakcyjnym w grubym szlafroku i z zielonym daszkiem na czole. A kiedy zostałem nauczycielem, zachodziłem do nie­go każdą sobotę po swój numer »Gwiazdki«, boć to święta rzecz była dla nauczycielstwa być jej prenumeratorem. Niekiedy nieśmiały i zawstydzony przyniosłem artykulik jakiś, lub nawet — proszę się nie śmiać — wierszyk dro- bniuchny, młodej duszy wylanie. Przyjął redaktor z pobła­żliwością wielką, obiecał wydrukować w »przyszłym«. Wyszedł też rzeczywiście pokiereszowany do niepoznania, że niewiele pozostało ze mnie. Ale pomimo to byłem dumny, bo byłem wydrukowany. O — któryż embrio-autor nic doznaje rozkoszy swego pierwszego wydrukowania! Nie pojmie, kto tego nie dożył.
Zachodził Stalmach każdy wieczór do Czytelni, gdzie zwykle od 6—7 zgromadzała się prawie cała Polonja z Cie­szyna. Był bilard dla młodzieży, były stoliki do preferansa dla starszych, ale głównym powodem tej schadzki były po­gadanki na temat różnego rodzaju. Omawiano kwestjc bie­żące, społeczne i polityczne, rozprawiano o literaturze, o sztuce, o prasie i t. p. rzeczach, dotyczących przedewszyst- kiem spraw polskich. Ścierały się zdania i w gorącym roz- gwarze, w szlachetnym zapale padały ważne słowa. Bły­skały myśli, idee, projekty, jakby się błyskało w jasnej chmu­rze na dalekim nieboskłonie w cichy, letni wieczór, na po­godę. Stalmach zażywał respektu i poważania w tem gro­nie jako człowiek i jako dziennikarz. Prasa jest potęgą, któ­ra swym wpływem hipnotyzuje społeczeństwo, a dzienni­karz — wielki człowiek. Trzeba prasę szczerze narodową (nie stojącą pod wpływem żydowskim, służącą do szerzenia rozkładu i demoralizacji wśród społeczeństwa), trzeba ją pojmować jako awangardę narodu. Z uważnem baczeniem na wszystkie strony posuwa się ona przed duchem naro­du, przed jego myślą i rozumem, przed jego przyszłością.
u
Rekognoskuje dokładnie teren, wysyła podjazdy w stronę nieprzyjaciela, by zbadać jego ruchy, jego siły i dostarczyć języka. Czyni to z wytężeniem wszystkich sił, z wszelka dokładnością, sumiennością. Raportuje potem dowództwu, popierając raport wynikiem swych spostrzeżeń i swą ini­cjatywą, opartą na tych wynikach. Dziennikarz - to pro­rok, co siebie za naród ofiarowuje, w rodzaju proroków izra­elskich, to wychowawca, pedagog maluczkich, prostaczków, nieuświadomionych, wychowujący ich na zastęp mocarzy, broniących piersią powagi Ojczyzny, to prokurator, oskar­życiel, sędzia łotrów w społeczeństwie. Prasa wychodzi z jaźni narodu, cały naród nad nią czuwa, za nią odpowia­da. Jakże pojmował Stalmach znaczenie prasy, jakże wy­pełnił zadanie jako dziennikarz? Na to odpowie historyk. Ja, jako pisarz pamiętnika, chcę dostarczyć mu tylko małą wiązankę własnych spostrzeżeń.
Nie sięgam pamięcią początków jego działalności, lecz z tego, co pamiętam, mogę w przybliżeniu nakreślić jej obraz.
Stalmach, przejmując myśl Kluckiego, nazwał swe pi­smo »Gwiazdką«, może poranną, jakby chciał zaznaczyć, że na ziemi śląskiej dopiero świtać zaczyna. Pod sferę swej działalności zagarnął całą ziemię Cieszyńską. Pod wzglę­dem narodowym nie różniły się wiele okolice z nad Ostra- wicy od okolic z nad Białki. Lingwiści, szczególnie czeski Sembera, stwierdził polskość całego Cieszyńskiego i rzeczy­wiście znajdowało się 0110 pod wpływem polskim, Opawskie zaś pod wpływem czeskim. Podział ten tkwił długo w opi- nji społeczeństwa.
Stalmach więc zaczął swoją pracę w tem zamierzeniu i skutki jej zaczęły się ujawniać w roku I860. W pierwszej klasie gimnazjalnej miałem kolegów z frydeckiego z Baszki i ze Skalicy. Przed rokiem I860 uczęszczali tu do szkól bracia Orłowie z Frydku, wszyscy oni byli Polakami. Z nich ks. Dominik Oreł stał się później jednym z najdzielniejszych polskich działaczy narodowych. Tych ja pamiętam, a byli niezawodnie i inni. W roku 1869 znalazłem ślady Gwiazdki w Dobracicach, w Skalicy, we Frydku, Domasłowicach.
Po roku 1867, jako roku nadania konstytucji, zaczęli Czesi wysuwać hasło zjednoczenia krajów korony Św. Wa­cława i zaczęli oględnie, ale systematycznie rozszerzać swe wpływy na powiat frydecki i bogumiński. Zamiary ich szły z czasem dalej na całą ziemię cieszyńską, jak tego dowo­dem Slamy: Vlastensko putowani po Slesku. Nasi posłowie: Cieńciała, Świeży, Michejda i Halfar zapewne sobie to uświadamiali, ale ze względu na przygniatającą większość Niemców w sejmie opawskim weszli mimo to dla obrony sło­wiańskich interesów w kraju z Czechami w jeden blok sejmowy.
Stalmach w obawie o swoją Gwiazdkę« opiera się mocno o Galicję, o Kraków i szuka tam współpracowników i abonentów wśród duchowieństwa, co mu się też w znacznej mierze udaje. Lecz »Gwiazdka« wskutek tego staje się orga­nem katolickim, stronniczym, przez co śląscy ewangelicy- narodowcy zniechęcali się i opuszczali coraz to więcej to pismo. Stalmach gryzł się tem niepomiernie, ale zawrócić z drogi ze względu na swój byt nie mógł, a inaczej sobie po­radzić nie umiał.
Pamiętam, jakośmy raz (około r. 1887) w tej sprawie w kilku do niego przyszli. Słuchał nas spokojnie, wreszcie z odcieniem smutku w głosie rzekł: Rozumiem was i mnie to boli, ale cóż ja mam robić?«■ Potem wstał prędka, szedł do pulpitu, wziął spis prenumeratorów i wskazując palcem, czytał na głos: >Katolik, katolik, katolik, ewangelik, kato­lik, katolik, katolik, ewangelik. Cóż ja mam robić, Panowie? Zginąć z głodu! «■ Zwiesiliśmy głowy i pożegnaliśmy go, sami strapieni i smutni. Wiedzieliśmy, że Stalmach sam jest wła­ścicielem Gwiazdki«, a w istniejących niedostatecznycłi warunkach bez pomocy społeczeństwa ma skrępowane ru­chy i niweczą się skutki jego pracy. Widzieliśmy katastrofę: rozbicie się Gwiazdki« i rozpadnięcie się społeczeństwa na stronnictwa, na obozy, z których każdy swoje pismo jak sztandar bojowy wysoko podniesie. Myśmy się spodziewali, że Gwiazdka jak gwiazda polarna wysoko nad nami za­świeci, a około niej w wspaniałym obrocie krążyć będzie
niebo naszych pragnień serdecznych, naszych modłów go­rących i naszego umiłowania ojczystej sprawy. A tu nam się niebo na głowę zwaliło.
Prawda, my kraik mały, pod hegemonją Niemców sto­jący, niezwyczajni pracy, niewprawieni do walki z wrogiem, nie umiejący patrzeć w dal w poważnej godzinie dziejów
ziarnka naszych myśli kiełkują długo, schodzą leniwie, rosną pomału, a my z naszą pracą przychodzimy za późno,
Ludwik Klucki.
Paweł Stalmach.
tak, iż plon na niwie zmarnieje! Pokpiliśmy wszyscy spra­wę! Czesi natomiast, kraj wielki, bogaty, w odwiecznej wal­ce zahartowany, w przedsięwzięciach rzutki, potęgi i wiel­kości chciwy, zrodził mężów, wyhodował pracowników, co w rannej pracy hartują swe siły w Riegerowskiem haśle! »Ne dajme se!« — A tacy są wszędzie i wszystkim potrze­bni! Dlatego, jako, że niema w świecie doskonałości, schy­lam czoło przed Stalmachem, bo on swe całe życie w swój ciężki zawód włożył, a każda praca uczciwa i wierna na ojczystym zagonie, to ziarna zasiane, które w szczęśliwej przyszłości zaiste przyniosą bogaty plon!
Część trzecia: Na posadzie.
A) Ze stosunków w szkolnictwie.
I.
Dnia 4. stycznia 1869 przyjechałem do Gnojnika w po­wiecie dziś czesko-cieszyńskim. Dzień był piękny, słoneczny, jak wogóle grudzień poprzedniego roku przeszedł cały prawie w wiosennej pogodzie. Na skłonach pól tu i tam ro­sły śnieżycie, nad potokami i w gajach widziałeś tu i ówdzie pierwiosnki i fiolki. Zaspała gdzieś zima i zwłóczyła z przyj­ściem, więc jesień przechadzała się po bezlistnych gajacli i broniła co bujniejszym i prędszym w pośpiechu kwiatom, jakby im rzec chciała: Za wcześnie jeszcze, za wcześnie!- Ludzie, co po mnie w kilka bryczek przyjechali, byli ubrani po latowemu. Jadąc wysokim brzegiem Olzy, byli zachwy­ceni jasnością wody, szumem fali i korowodem srebrnych ryb. Rozgwarem wesołym dali wyraz swej radości na wi­dok tej cudnej rzeki. Tylko jeden z nich, starzec rumiany, z białym jak śnieg włosem, krzyczał wylękły, w obawie, że razem z końmi do głębokiej wody runie: »Pozór! Pozór!« i pojazd w biegu wstrzymywał i wyskoczyć się silił. Dziś, gdy gonię za wspomnieniem tej chwili, widzę wyraźnie to wystraszone oblicze i słyszę ten głos wylękły.
Za nami, w pewnem oddaleniu, parokonnym wozem "W fasyngach« jechali rodzice z wyprawą. Ojciec coś smu­tno wygladał, odwracał się od czasu do czasu, jakby chciał ukryć łzy, cisnące się do oczu. Kiedy wychodziłem z domu pierwszy raz jako uczeń do szkół cieszyńskich, miał rów­
nież strapioną twarz. Kiedy jeszcze dzieci są małe i zdro­we, mają rodzice z nich tylko radość, niczem niezamąconą, lecz gdy je z domu do szkoły wyprowadzają, nastają dla nich dni troski i lęku. Ileż to bowiem ciężkich, niebezpiecz­nych przygód czeka na nie w każdej chwili!
Ach, niejeden ojciec i niejedna matka szepce ze złami:
Rozkaż ich swoim aniołom pilnować,
Gdziekolwiek stąpią, którzy ich piastować Na rękach będą, abv idąc drogą.
Na ostry kamień nie stąpili nogą!«
O, Bóg najlepszą pomocą w tym razie, ma On piastu- nów Swoich dosyć dla dzieci waszych, rodzice, coście się Jemu oddali!
A ileż to pokus tysiąc razy gorszych czeka na dziecię twoje, gdy w wiek młodzieńczy wstępuje. A najgorsi źli koledzy, zepsuci do cna! Każde słowo takiego jest strzałą zatrutą, każde tchnienie wyziewem jadowitym! Zamiast za­kładać towarzystwa filaretów i filomatów, zakładają towa­rzystwa piwoszów, filopiwów, likierzystów, skąd rozpalo­ne żądze i brzydkie chucie czarnemi skrzydłami unoszą ich do zamiejskich karczem na tańce i hulanki! A rodzice w do­mu sobie myślą, że nad książką z pilnością wytrwałą sie­dzą i, zmęczeni pracą, na pościel się kładą. Rj, dzieci, złe dzieci, toż wy tak rodzicom dziękujecie za miłość tę wiel­ką? Bójcie się Boga! Złe serce takich młokosów, to jakby dom, w którym materjał palny, wrażą nagromadzony ręką, nagle ogniem w górę strzeli, pożarem dom ogarnia, a dusza dziecięca, niewinna jeszcze jak gołąb srebrnopióry, w prze­strachu zeń wylata, ale niebaczna wraca, w płomieniu sza­lonym srebrne skrzydła opala i ostatecznie w nim ginie. Czyż tą drogą ma najpiękniejszy okres życia, okres młodo­ści, wchodzić w ten okres, gdzie się zaczyna praca żarliwa około spraw Bożych, około spraw ludzkich i wreszcie około chleba powszedniego?! Cóż będzie z takiej młodzi? Na to pytanie każdy sobie odpowiedź znajdzie, bo ona nietrudna. A tu trzeba obmyśleć plan ratunku. Do stowarzyszenia mło­dzieży akademickiej »Imka« trzeba przyłączyć misję wśród
młodzieży szkół średnich! Niezupełnie takie były myśli me­go ojca. W tej chwili myślał zapewne o moim odlocie na zawsze z ojczystego domu, a to zawsze smutkiem serca na­pełnia. Są też i sprawy życiowe, a te są także trosk cięż­kich przyczyną.
Niekiedy szczęsny jest taki odlot, gdy niedaleko rodzi­ców osiędą dzieci i gromadnie prawie się mieszka. Ale gdy wylecą, jak ptaki z wysokiej wieży, w dalekie strony, w nie­znane kraje zaniosą je losy, wtedy nad próżnem gniazdkiem jak biedne ptaszę siąść trzeba i dumać i nucić śpiew rzewny, śpiew tęskny:
Ciężkie to życie rodziców! Zażegnij stos ofiarny swą ręką, zażegnij, a na nim po małej cząstce pal swe serce, które Bóg miłować nauczył, — aż spalisz je całe! Taka to dola wasza, rodzice!
Przyjechaliśmy na miejsce. Przed szkoła, ustrojoną w choinki i girlandy, stała gromada ludzi: rodzice, zastęp­stwo i prezbiterstwo szkolne z przewodniczącym na czele i nauczyciele z sąsiednich gmin. Weszliśmy do klasy, napeł­nionej dziećmi. Ale dla wszystkich ludzi, zebranych w szko­le, zabrakło miejsca w klasie, więc stali w sieni stłoczeni i ciekawi. Dzieci zaśpiewały pieśń, poczem przewodniczący prezbiterstwa, Buzek, były nauczyciel żukowski, a naten­czas właściciel gruntu w Ci., zwrócił się do mnie i w ser- decznem przemówieniu skreślił dzieje gminy szkolnej, kła­dąc nacisk na trudności, jakie przy założeniu i budowie szkoły zwalczyć było trzeba, wspomniał przeszłego na­uczyciela i pracę i zasługi jego, a podając mi rękę, głośno i 7 naciskiem rzekł: »Oddaję wam, panie nauczycielu, to największe dobro nasze: tę szkołę i ten najświętszy skarb rodzicielski — dzieci. Weźcie je, mocną, ojcowską ręką prowadźcie, w karności i napominaniu Pańskiem wychowuj­cie, potrzebnych wiadomości i nauk gorliwie i obfitą miarą ' udzielajcie, słowem: kształćcie rozum i serca, aby star­czyło na błogosławioną drogt, żywota! Do czego wam obfi­tego błogosławieństwa Bożego i pomocy z góry ze serca imieniem całej szkolnej gminy życzę.« Potem skinął na dzieci i te, wychodząc kolejno z ławek, podaniem ręki wi-
tały swojego nowego nauczyciela. Byłem tern wszystkiem do głębi wzruszony, ale też lęk wielki ogarnął mię na sło­wa mówcy i na widok tej licznej, drobnej dziatwy i powa­żnego grona rodziców. I zrozumiałem, że nie dla siebie tu jestem powołany, ale dla tych dzieci, dla pracy, dla cięż­kiej pracy około nich i dla usługi całej tej wielkiej szkolnej gminy. I jasno odczułem wielkie znaczenie tej uroczystości i odczułem, jak wielkiej powagi jest stanowisko, na które
wstępuję w tej chwili. To też w odpowiedzi zwróciłem sie do wszystkich z prośbą, żeby mię w tej wielkiej pracy po­parli, gdyż jej szczęśliwe wy­niki zależne są od działania ręka w rękę rodziców z nau­czycielem, gdyż, abyśmy się wszyscy -jako żywe kamie­nic budowali w dom ducho­wnym, potrzeba wiele gorli­wych serc. wiele wierzących dusz, wiele modlitwy i wiele rąk pracowitych.
Zakończyłem serdecznern westchnieniem, aby Chry­stus, ten miły przyjaciel dzia- jan Buzek. tek, ten wielki Boży nauczy­
ciel był pomocny uczącym się i nauczającemu. IJo zakończeniu tej pięknej uroczysto­ści ugoszczono do syta dzieci, a po ich odejściu do domu wszystkich w szkole zgromadzonych. Bawiono się w ser­decznym nastroju do późnego wieczora. Nareszcie z życze­niem szczęścia, zdrowia i Bożego błogosławieństwa roze­szli się wszyscy, mnie tu samego zostawiwszy, jak nie przy­mierzając umarłego na cmentarzu.
Zostałem sam w ten pierwszy mój dzień na mojej pierwszej i jedynej posadzie. Rozpuściłem myśli niby trzodę, która się też zaraz na wszystkie strony rozpierzchła, że zgonić rozumem żadnej z nich nie mogłem. Ech, niech go­
nią, bo inaczejby mi głowa pękła, niech ją zostawią na chwilę w spokoju. Jak się znużą, przyjdą same i ułożą się zmęczone głupiem bieganiem. Bo człowiek, gdy o sobie tyl­ko myśli, to głupio i bezskutecznie myśli! A ja jeszcze dziś, tylko na chwilę, będę o sobie myślał, bo mi jakoś smutno bardzo, bo się pytam, co będzie na tej mojej pierwszej po­sadzie?
Myślę tedy o tym dniu minionym, tak bardzo ważnym ula mnie. Zaczął się on pięknie, ten styczniowy dzień, uśmiechnięty, jak jaki wiosenny dzień. A zakończył się rów­nie pięknie. Ale nie mnie tylko, swego nauczyciela uczcili, ale siebie i dzieci swoje ci rodzice szanowni. A tak być wszędzie i zawsze powinno: Nauczyciel z rodzicami razem w świętej pracy wychowawczej! »Kto da swym dziatkom dobre wychowanie, to lepiej, niżby skarby zbierał na nie.-'
lak mają czynić rodzice zawsze i wszędzie. A Chry­stus przyjdzie i tej dziatwie pobłogosławi.
Będę myślał o sobie, o moich rodzicach, co mię z do­mu na zawsze odwieźli i w milczeniu wracają do domu. rozmyślam o panu Śliwce, o tym moim duchowym ojcu,
o księdzu Otto, tym dziwnym Bożym pośle, co do nas zda­leka przybył i co mi na drogę pobłogosławił, o moich przy­jaciołach w Czytelni, co mię szczerze i z słowy: »Do wi­dzenia!« żegnali. A myśli chodzą i chodzą: raz wesołe, raz zaś smutne, aż naraz rozweselą się wszystkie i równocześnie zakrzykną:
Nie będę żył sobie, ale tej dziatwie szkolnej, ale tej gminie szkolnej, ale Bogu mojemu, ale ziemi ojczystej! A oni mi ze swej strony także zginąć nie pozwolą.
Przyszedł poranek, a z nim dzień pierwszy na mojej pierwszej i jedynej posadzie.
II.
bkh. I I! [0zP0CZ(^aii I,aukl szkolnej pamiętam dobrze, jakby to b}f° wczoraj. Słonce wstało jasne, rozpromienio-
ł° f6’ C° Z radosmi wieścią śpieszy. Na mnie nie oddziaływało ono radośnie, choć i ono mogło mi szczęśliwa, przyszłosc przepowiedzieć. Byłem tein, co mię czeka, cał^ kiem pochłonięty i podniecony. Wiedziałem, że gmina szkol­na jest rozległa, a dzieci szkolnych zapisanych liczba wiel­ka, ze budynek szkolny ich nie pomieści i jest przeto nie­odpowiedni co będzie tylko ze szkodą dla nauki szkolnej, a pod względem higjemcznym ze szkodą dla dzieci i na­uczyciela. Zadanie było wielkie i stosunki, wśród jakich to zadanie spełnione być miało, nader trudne. To była ze­wnętrzna strona tego zadania, a wewnętrzna strona, będą­ca własciwem zadaniem nauczyciela, była niemniej trudna.
I ytałem się sam siebie, czy też jestem dostatecznie przy­gotowany, aby to zadanie spełnić należycie, gruntownie, od­powiednio? A niby odpowiedź przez otwarte drzwi brzmiały podniesione, rozgwarzone szmery zebranej klasy, co się pod­niosły w jeden głos, płynący niby z jednej piersi, głos tę­skny, prawie bolesny: -Dajcie nam chleba, bo łakniemy, dajcie nam pić, bo pragniemy!« A głos ten leciał, ogarnął całe społeczeństwo polskie, że i ono bezwiednie, instynkto­wo krzyknęło: Dajcie nam szkoły, gdzie nietylko kształcą umysł i rozum, lecz gdzie przedewszystkiem kształcą ducha i uszlachetniają serce, szkół, w których wykuwa się ży­wot cały«.«
A ja, początkujący, czułem, że do tej pracy nie mam ani sił, ani potrzebnych zdolności. Bo urządzenie ówcze­snych semitiarjów było na wstecznym poglądzie oparte, że nauczyciel ludowy nie potrzebuje wiele nauki i że szkoły ludowe powinny być jak najniżej zorganizowane. Rządowi zaborczemu zależy na tem, by lud poddany, choćby siadał nad garncami, pełnemi mięsa, sam sobie plew, potrzebnych do robienia cegieł, dostarczał. Zależy mu na tein. by lud ttn ciężką zaprzątnąć praca, by nie miał czasu o rzeczach wyższych rozmyślać, by zmarniał duchowo. Rząd swojski
a
natomiast postawi szkoły ludowe na najwyższym poziomie, ho wic, że ten lud rolny i robotniczy, ten clileborób, żywi­ciel tysięcy swych braci, tego wart, bo wic, że czem deli­katniejszy przedmiot, jakim jest dusza dziecięcia, tem de­likatniejsze i cenniejsze powinno być narzędzie, służące do urabiania tego przedmiotu.
Nauczyciel powinien mieć wykształcenie uniwersytec­kie! .
Czułem się tedy w tej chwili tak mały, tak nieudolny, tak słaby, że upadłem na kolana i prosiłem Boga o moc i siłę do pracy, która mię czeka, prosiłem Boga o błogosła­wione wejście na progu do szkoły.
Wstąpiłem do klasy. Była już prawie pełna,- a jeszcze otwierały się drzwi i pojedynczo lub gromadką wchodziły dzieci, co się z powodu dalekiej drogi spóźniły. Wyglądało to tak, jak kiedy letnią porą uwiśnie na gałęzi potężny rój, a jeszcze z wesołym brzękiem zlatują się pszczoły, aż usię- dą wszystkie, uciszą się i do następnego przysposobią lotu; wydawało mi się, że szkoła jest ulem, w którym bartnik rój osadza i z którego kolejno pilne pszczoły-robotnice wy­latują za zbiorem pożytku dla wspólnej braci, ale także, że w ulu zostają trutnie bezczynne, pasorzyty, które się wy­pasają karmą, przez innych zebraną.
Ten pierwszy dzień szkolny przeszedł nader przyjem­nie. Dzieci, rozradowane wypadkiem niezwyczajnym, dnia tego zdradzały ciekawość niemałą, jakby pytać w duszy chciały: Przychodzisz też ty, nauczycielu nasz, z dobrem słowem, dobrem sercem, znajdziemy też u ciebie przyjemne miejsce, jakie ojciec i matka zgotować dla nas umieją?« Na co im także w duszy odpowiedziałem: »Bądźcie tylko do­bre i posłuszne, uważne i pilne, a ja wam to samo serce, co ojciec i matka, otworzę, tę szkołę uczynię wam domem przyjemnym, nauczę was o Bogu wielkim, co ten świat stwo­rzył, o Zbawicielu, co takim dzieciom, jakicmi jesteście, błogosławił. Nauczę was tego Boga miłować, wielbić i chwalić po wszystkie dni żywota waszego, nauczę was po­znawać te cuda. które Bóg po ziemi rozrzucił, jak ojciec /abawki dla dzieci, abyście się z nich radowali i weselili.
nauczę was poznawać tę ziemię ojczystą, której jesteście dziedzicami, ten lud tej ziemi, którego jesteście żywemi członkami, nauczę was poznać mowę tego ludu, mowę pol­ską, tę cudną mowę, pieśni nasze, zwyczaje i wiarę naszą.*.
I ak rozmawiały serca nasze i dusze nasze tą mową tajemną, której się tylko w chwilach podniosłych, natchnio­nych używa. 1 przeszedł w przyjemnym nastroju ten pierw­szy dzień szkolny. Nie pomyślałem sobie wtenczas, że tu,
Szkoła w Cinojniku.
w tej klasie, pod względem wymagań higjenicznych zupeł­nie nieodpowiedniej, dla wielkiej ilości zapisanych dzieci nie­wystarczającej, poprostu napchanej. przeciw ustawie szkol­nej głośnym protestem krzyczącej, że w takich warunkach okropnych cały czas pełnej służby spędzę, że tu utkwię niewzruszenie, niby gąbka, przyczepiona do skały w głębi morskiej, co obojętna na burze lub ciszę wodna spełnia swe czynności życiowe.
Przeżyłem tu tedy w publicznej służbie długi czas w niemałym trudzie. A choć przyszły niekiedy ciężkich nie­
szczęść chwile, jako Boże nawiedzenie, jak Boże karanie, toć błogosławieństwo Jego szło w ślad za niemi. I »nie skarżyłem się na losy«. Wreszcie poczucie, że się służyło Bogu i ludziom, a nie sobie tylko, ma wiele pociechy w sobie.
Ul.
Pierwszą wizytę złożyłem ks. Heczce. Byłem bardzo ciekawy ujrzeć człowieka, przez wydawnictwo pierwszego polskiego kancjonału ewangelickiego tak bardzo zasłużone­go, którego ks. Otto nadzwyczaj cenił. Znalazłem czło­wieka skromnego, który nie przypisywał sobie żadnych nadzwyczajnych zasług, lecz spełnił tylko, jak rzekł, swój obowiązek. Cieszył się, że mu było dano dokonać dzieła w chwili najbardziej potrzebnej, dzieła, o którem zawsze marzył, ale nie śmiał i nie mógł go sam dokonać. Był sobie świadom braków i niedoskonałości swej pracy, mówił, że na czas przejściowy wystarczy, a gdy ten minie, to wzbu­dzi Bóg drugiego Trzanowskiego, który na swej Cythara sanctorum zagra hymn pochwalny, jaki się Jemu należy.
Stan szkoły pod względem nauki i prowadzenia byf dobry, dzieci pilne, rozgarnione i karne. Uczono, jak zresztą we wszystkich szkołach zboru, głównie religji podług kate­chizmu Lutra, »Nauki Religji« Pauliniego i »Reformacji« Śliwki. Z polskiego uczono tylko czytania podług elementa­rza i pierwszej książki do czytania Śliwki i podług Nowego Testamentu, który przedewszystkiem w dawnych czasach był jedyną książką do czytania, a choć zczasem zaprowa­dzono czytanki, długo się jeszcze w szkołach w charakterze czytanki utrzymał. Był to niby chleb powszedni naszych ■ewangelickich szkół i wielkie błogosławieństwo z tego po­karmu na nasz lud spłynęło. Były nierzadkie wypadki, że
wskutek ciągłego czytania niektórzy uczniowie cały niemal Nowy Testament na pamięć umieli. Nauce języka niemiec­kiego zasię w porównaniu do języka ojczystego przeznaczo­no i więcej czasu i więcej pieczołowitości. Czyniono to za przykładem szkoły ligockiej, słynnej zdawiendawna z grun­townego niby wyuczania języka niemieckiego. Wszystkie szkoły zborowe ulegały wpływom Ligotki, chcąc jej choć w części dorównać. Używano do tej nauki ogólnie zaprowa-
zajmowane stanowisko szkoły utrzymać? Ale byłem uczniem Śliwki i postanowiłem mimo słabych sił iść naprzód. Przedewszystkiem usunąłem z naj­wyższego oddziału szkodliwy sposób niemczenia, wyrzu­cając signędo starych rupieci, książki urzędowe niemiec­kie zamieniłem na polskie, zniemczonym nazwiskom uczniów przywróciłem polskość, metodę konwersacyjną, rozmówko­wą, niemczącą zastąpiłem metodą rozumnego nauczania íia podstawie gramatycznej. Nie mogę przytem nic podkre­ślić mocno manji niemczenia czyli, raczej wykrzywiania do obrzydliwości nazwisk polskich. Czyniły to sądy, gdy jakiś
pień po polsku, wyższy po niemiecku. Nauka pieśni ko­ścielnych i wogóle śpiewu po­dług piosnek Śliwki zakoń­czała plan naukowy.
dzonycli podręczników, mia­nowicie elementarza i grama­tyki języka niemieckiego w dwóch częściach. Z rachun­ków uczono poznawania liczb i liczenia do 100 w niższym oddziele, a czterech działań w wyższym. Każdy dzień ra­no zmawiano tabliczkę mno­żenia, tak zwany iloraz, na głos jak pacierz — niższy sto-
Cóż wobec tego czynić?
Niemiec nie mógł wykrztusić polskiego nazwiska i z nasze­go chłopa robił dziwoląga; za niemi czyniły to fary, szko­ły, no i ludzie sami, co liznęli trochę niemczyzny. Z pol­skich nazwisk wyrzucono polskie litery i zastępywano je cudacznie niemieckiemi dźwiękami. Czynił to, kto mógł, a kto nie mógł, to płakał, że się odpolszczyć nie może. Pisali się tedy: Kubatschka, Sabella, Stipanitz, Rakowsky, Lassotta, Mollin, Kottas, Bussek, Fussik, nawet Gfuschtsch (auten­tyczne) i t. d. i t. d., zamiast Kubaczka, Sabela, Szczepa- niec, Rakowski, Lasota, Molin, Kotas, Buzek, Fusik, Gwóźdź. — Ale poco się irytować? Kiedy Krtek został au- strjackim ministrem, to Niemcy nazwali go z francuska Cher- tek. Przyjdzie sądu karząca godzina i wszystkie wtenczas polskie imiona zmartwychwstaną!
Następnie rozszerzyłem plan naukowy, zaprowadzając do polskiego II. książkę do czytania Śliwki, gramatykę Ler- cha, do realjów historję naturalną i geografję Śliwki, atlas geograficzny i atlas do historji naturalnej, historję powsze­chną Weltera, ująłem godzin kaligraficznych i zamiast tego zaprowadziłem zadania polskie i niemieckie, zadania rachun­kowe i rysunki. Uczyniłem to jako nauczyciel szkoły pry­watnej i w porozumieniu z ks. Heczką, jako faktycznym jeszcze dozorcą szkół prywatnych, aby stworzyć niby fakt dokonany w razie ewentualnej zmiany dozoru szkoły. I ża­den też z późniejszych inspektorów nie czynił mi z tego powodu zarzutów.
W ten sposób wyszedłem z bram szkoły starej, z bram ciasnych, niskich, owianych mrokiem systemu wrogich nam rządów centralistycznych i wstąpiłem bezwiednie, instynkto­wo w bramę wspaniałą narodowych dążeń, które zarówno z poczęciem człowieka poczynają się w jego sercu, rodzą się z nim, rosną, potężnieją, objawiają się w czynach, które świat dziwią, o, bo Bóg stworzył narody do indywidualne­go życia, aby spełniały lego zamierzenia. Jego rady, Jego wolę w dziejach tego świata, podług danych im przez Nie­go sił indywidualnych. Nie zniszczy narodu człowiek-cie- mięzca i zginie niszczyciel, a wzrośnie jego ofiara!
Wprawdzie zjawia się już przed rokiem 69-tym nowa szkoła, w której pierwiastek narodowy się zaznacza i powoli się krystalizuje, gdy to Śliwka rozpoczyna swoje wydaw­nictwo, ale przybiera nowa szkoła konkretne formy dopie­ro z rokiem ogłoszenia ustawy szkolnej. A strach pomyśleć, coby się było stało z naszą szkołą, gdyby nie Śliwka, gdy­by nie potężny wpływ jego wydawnictw szkolnych, gdyby nie ta jego śmiała myśl tworzenia narodowego szkolnictwa, której rzad jak zasugestjonowany ulec musiał. Potężna, niezwalczona, życiodajna, nie ginąca jest myśl, zrodzona z jaźni czystej narodu. Od tej hartownej zbroi odpadają śmiercionośne strzały jej gnębicieli, czego późniejsze wy­padki, które opiszemy, będą świadkami.
Trudne, nad miarę trudne czekało mnie, młodego, po­czątkującego zadanie. Nie czułem sił w sobie, żeby mu spro­stać, bo jak powiedziałem, seminarjum nie dało mi tej wie­dzy, jaka jest potrzebna do tak delikatnego i ważnego dzieła. Pod náporem twardej konieczności zostałem autodydaktein, samoukiem, tak, jak każdy z tych nauczycieli, co się nie wstydzą przyznać do braku potrzebnego wykształcenia, ale energją swego intelektu starają się wydobyć z niezasłużone­go poniżenia i stanąć w szeregu obok dyplomowanej inteli­gencji około prac kulturalnych w społeczeństwie, dotrzymy­wać jej kroku i zdobyć sobie uznanie. A mogłoby się za­wstydzić i społeczeństwo i rząd, że tak mało. tak bardzo mało mają, że tak powiem, poczucia pedagogicznego, iż nie widzą, że szkoła to ta kuźnia czarodziejska, gdzie się wy­kuwa żywot cały«, gdzie ten mały tli płomyczek, przy któ­rym niedość że czuwa czystość wcstalki, ale trzeba, żeby po­tężna dłoń rzuciła nim w świat cały, aby rozniecił płomień wielki, w którymby zgorzało wszelakie paskudztwo: fana­tyzm, najgłupszy z uczuć człowieczych i egoizm, bezden­ny wór łakomstwa i chciwości. A prawda, nie wiemy, że stoją indywidua w pogotowiu z kubłami wody, aby rzeko­mo jak dobrotliwy św. Florjan gasić nieszczęsne pożary, wynikłe z zanadto rozżarzonej iskry szkół ludowych, ale równocześnie grożą wszelką gorącą chęć, wszelkie wysiłki ostudzić kubłami zimnej wody. I zlękło się i społeczeństwo
i rząd, a głos nauczycielstwa o wykształcenie uniwersytec­kie jest głosem wołającego na puszczy, jest próżnem woła­niem o przyjście królestwa światłości, prawdy i miłości!...
Zaprowadzenie nowych książek, wymienionych po­przednio, napełniło mię początkowo obawą, iż wywołam niechęć ku sobie rodziców, jako że byli to ludzie prości, nie znający się na rzeczach, dotyczących szkoły. Lecz omy­liłem się ku szczerej mej uciesze. Bo dzieci przyjęły książ­ki z zapałem i radością, a ta radość zawojowała i tych ro­dziców, którzy może byli niechętni tej nowości tak, że i oni razem z uszczęśliwioną dziatwą zasmakowali w tej ducho­wej strawie. O, kiedyż ten przybytek pierwszej nauki tych najmniejszych zachwyci swoim urokiem oraczy tej ziemi oj­czystej i robotników około zdobywania chleba powszednie­go i nauczy tę ziemię całem sercem umiłować, kiedyż pod­bije pod swój wpływ błogosławiony żądne serce tego pro­stego ludu, żądne nietylko chleba, ale też dóbr wyższych, kiedyż ten lud wyprowadzi z bagna egoizmu i z mroków, w które wtrąciły go wieki, na jasny i bity gościniec czło­wieczego życia? Nie czas jeszcze, nie czas, bo się jeszcze nie spełniły warunki ku temu, lecz gdy się spełnią, to nikt nie zatamuje więcej postępu i oświaty, co ze szkół ludowych, jak ze źródła, jasną wypłynie falą i spragnione orzeźwi rzesze.
W roku mniej więcej 1872 szkoły stały się publiczne. Katolickie szkoły, wszystkie prawie z czeskim językiem wy­kładowym, choć lud był polski, jako szkoły, przez rząd utrzymywane, zostały z ogłoszeniem ustawy szkolnej pu- blicznemi; szkoły zaś ewangelickie, wybudowane i utrzymy­wane przez ewangelików, były prywatne i zostały niemi i nadal. Starano się przytem o zwolnienie od opłat na szko­łę publiczną, aby móc swe szkoły utrzymać i nie stracić wpływu na nie, jednakowoż ustawa była wyraźna, ustana­wiająca, że budowa szkół i utrzymanie tychże przypada gminie politycznej, rząd zaś przejmuje dotację nauczycieli z zagwarantowaniem gminie prawa terna i nienaruszalno­ści posad stałych; ewangelikom prócz tego przyznano je­szcze prawo zatrzymania czysto wyznaniowej szkoły tam,
12
gdzie była dostateczna liczba ewangelickich dzieci. To też powoli przechodziły wszystkie ewangelickie prywatne szko­ły na etat państwowy, co rząd rad widział i do czego wszelkiemi siłami dążył, tusząc, że kto ma w ręku nauczy­cieli, ma w swym ręku i lud, lud, którego obudzenie naro­dowe stało się faktem dokonanym, a które trzeba było, gdy­by można, stłumić zupełnie.
To zadanie miał przedewszystkiem spełnić inspektor powiatowy, zwierzchnik-potentat z obszerną władzą w rę­ku, którego mianował rząd bez ograniczeń. Pierwszym inspektorem był Werber, profesor katolickiego gimnazjum. Był to człowiek cichego, łagodnego usposobienia, więc nie odpowiadał i na jego miejsce zamianowano Bartelmusa, profesora gimnazjum ewangelickiego. Bartelmus, matema­tyk, sądził rzeczy podług wartości realnej, żądał też wyni­ków realnych, więc był w czynach i wymaganiach energi­czny, stanowczy, a że był Niemcem, nie cierpiącym Polaków, był rząd z jego wyboru widocznie zupełnie zadowolony. Za­czął tedy Bartelmus robotę. Objeżdżał szkoły bardzo pilnie, był z początku dla nauczycieli bardzo grzeczny, zjednywał ich dla siebie i dla swych zapatrywań politycznych, wychwa­lał ustawę szkolną, jako bardzo dla nauczycieli korzystną i rząd, jako bardzo dla nauczycieli łaskawy. A nauczyciele słuchali! Przy inspekcjach kładł największą wagę na naukę języka niemieckiego i podług wyników tej nauki oceniał war­tość szkoły. Szkoły ewangelickie wynosił wysoko i stawiał na równi ze szkołami miejskiemi. Nic dziwnego, bo katolic­kie szkoły^ do niedawna jeszcze z językiem wykładowym czeskim, stały nisko i powoli zaczęły się podnosić i docho­dzić do poziomu szkół ewangelickich. Drugim środkiem do podbicia szkół pod wpływ rządu były — konferencje na­uczycielskie. Odbywały się one początkowo dosyć często i miały ze względu na nauczycieli miejskich, którzy byli Niem­cy, zupełnie niemiecki charakter. Inspektor urządzał odczyty na tematy pedagogiczne, do opracowania których wzywał nauczycieli.
Razu pewnego zostałem wezwany i ja, jako jeden z tych, co się szczególną cieszyli łaską inspektora. A ponie­
waż na konferencji miała wejść na porządek dzienny debata
o nauce języka niemieckiego i jej metodzie, skierowałem mój referat na ten temat. I dałem sobie bobu! Bo zamiast prze­mawiać w myśl wymagań inspektora i w myśl jego wska­zówek przy inspekcjach, przemawiałem przeciwnie. Byłem bowiem zawziętym przeciwnikiem wszelkiego gadania nie­mieckiego w szkole i wszelkiej metody konwersacyjnej. Uważałem tego rodzaju nauczanie za germanizację. Refe­rat zatytułowałem: -Die deutsche Sprache an nichtdeutschen Volksschulen«. Inspektor aż skoczył na krześle z oburzenia na moje wywody. Podobno chciał się przed inspektorem kra­jowym, który był obecny na tej konferencji, pochwalić, jakie to potulne baranki sa ci jego nauczyciele, a oto tu jeden z nich jak kozioł uparty pokazał mu rogi.. Chciał mi odebrać głos, ale inspektor krajowy nie pozwolił. »Pozwól Pan, niech się wypowie -—■ zobaczymy.« W początkach mego referatu powiedziałem, że mieszkamy w monarchji potężnej, ale wie­lojęzycznej, co nie jest szczęśliwym objawem, bo nic nad jednolitość narodu. Aby sparaliżować niejako ten niekorzy­stny objaw, rząd centralny podniósł język niemiecki do wy­sokości języka państwowego. Racja tedy, by każdy obywa­tel, choćby ze względów gospodarczych, uczył się tego ję­zyka. Ale uczyć obcego języka w szkole ludowej jest ze względów pedagogicznych prawie niedopuszczalne. Ale po­nieważ tu w tym wypadku przeważają względy praktyczne, stała się ta nauka dla nas > mal um necessarium«, więc trzeba ją prowadzić bardzo ostrożnie i rozumnie — podług wszel­kich praw pedagogiki. Tak, jak z małego źródła, nieznacz­ną strugą rozlewa się stopniowo olbrzymi strumień, tak też z piersi człowieka, z tego źródła intelektu Bożego, wypły­nęła jak żywy strumień o brzegach, obramowanych to nie- botycznemi drzewami, to poziomem kwieciem — mowa. Z zaimka, jako nikłego początku, tego prototypu wszelkich słów, rozwinęła się mowa w zdanie gołe, pojedyńcze, a wreszcie w zdanie złożone, rozwinięte w potęgę i moc i czar słowa, że dusza, niemi dotknięta, załkała uczuciem i Boga w modlitwie w niebie szukała, zachwyciła się miłością i bratnie dusze do piersi przycisła, zapaliła się ogniem mocy
Bożej, ludzkość do chwały i wielkości wiodła. Więc tak po­winno się uczyć w szkole języków obcych, t. j. zaczynać od zaimka i postępować z pomocą potrzebnej fleksji do zdania rozwiniętego. Tak postępują szkoły średnie przy nauce ję­zyków klasycznych, tak powinna postępować szkoła ludowa przy nauczaniu języka niemieckiego. Inaczej czyni się ujmę szkołom narodowym! Debata nad odczytem, w której sta­rano się zbijać moje tezy, trwała długo, ale moje zdanie prze­mogło, czego dowodem późniejsze wydanie podręczników do nauki języka niemieckiego, opracowane na zasadzie gra­matycznej.
Choć odczyt wygłoszony był spokojnie i rzeczowo i nie zaczepiał w niczem Niemców, uważał go jednak inspek­tor Bartelmus za bunt, podniesiony przeciw niemu, za lekce­ważenie jego wskazówek, przy inspekcji udzielonych, a przedewszystkiem jako zuchwałe zdyskredytowanie jego autorytetu przed inspektorem krajowym, a tego nie mógł mi darować.
Wypadłem z jego łaski. Albo raczej zaopiekował się mną w szczególniejszy sposób. Kiedy mianowicie po przed­stawieniu a następnie po mile spędzonej chwili w gronie kolegów przy herbacie bez rumu, wróciłem blisko dwu- milową drogą piechotą z Cieszyna do domu, niekiedy do ko­lan brnąc w śniegu, wstawałem rano po krótkim śnie po­śpiesznie, aby na czas oznaczony być w klasie. I niekiedy
ledwie zacząłem naukę, otwierają się drzwi i wchodzi — - p. inspektor. Przyszedł, odbył inspekcję i odszedł. Bywało tak często, a zawsze po naszem przedstawieniu. Wyglądało to tak, jak gdyby pański ogar gonił lichego zająca. I musiał on znosić przy tem gonieniu niemało. Bo tak, jak myśliwy, co wczesnym rankiem wyjdzie na ^upatrzonego« i spudłuje, klnie i gniewny na stanowisko wraca, tak i inspektor Bartel­mus w podobnie rozkosznem usposobieniu powracał z ni­czem do domu. Chciałbym go był widzieć, gdy z raportem stanął przed starostą, chciałbym widzieć ich miny, które za­wód nieoczekiwany rył na ich twarzach, gniewem skrzy­wionych. Ach, ciężka jest dola pod obcem panowaniem bę­dących, ale i ciemięzca z własnej piersi wywleka narzędzie
tortury i w jego własnej piersi żarzy się ogień nienawiści, którym chce piekło mąk rozpalić.
Następnym inspektorem był Armand Karell, również profesor gimnazjalny. Był on filologiem, a więc człowiekiem więcej idealnie usposobionym. Był z przekonania Niemcem, ale w walce narodowej nie brał udziału. Mawiał, że przeko­nania polityczne nauczyciela nic go nie obchodzą, byleby był dobrym nauczycielem. Ale jeden wielki przymiot, czy też wielką wadę miał — był zagorzałym austrjackim patrjotą- monarchistą. Jego książki do czytania, których był autorem, były przepełnione historją austrjacką i historją dynastji habsburskiej. Swój tytuł cesarskiego radcy nosił też z całym pietyzmem. Konferencje prowadził w duchu swego poprze­dnika i pod hasłem najczystszego austrjackiego patrjotyzmu. Otwierał je wspaniała przemową, okraszoną obficie cytata­mi klasyków, które w oryginale deklamował z wielkiem na­maszczeniem. Była to najpiękniejsza część konferencji, bo reszta spłynęła na suchem wyliczaniu rozporządzeń krajo­wej rady szkolnej. Na zakończenie wzywał do uroczystego o.dśpiewania hymnu cesarskiego, który śpiewano w różnym nastroju, stosownie do przekonań politycznych. Niemcy śpiewali poważnie i po niemiecku, Polacy, pomni na udrękę narodową i na upośledzenie, śpiewali oficjalnie i po polsku. I gdy Niemcy w największej ekstazie fortissimo śpiewali, sło­wa hymnu: Oesterreich wird ewig stehen«, to Szotkowski, nauczyciel z Puńcowa, najwyższym tenorem niby wtórem wpadał: »A tam z gronia stromy hurczą, hej, góralu, zmy­kaj precz!« Parskali śmiechem bliżej stojący, co mocno nie uchodziło. Zbere/nik, profanator! przywodził na pokuszenie!
Nominację następnego inspektora Dostala powitali na­uczyciele więcej jako zdobycz stanową. Prysnęły lody uprzedzeń i niechęci rządu do nauczycieli. Nowy powiał duch, nadszedł okres nowy: W hierarch ji szkolnej zasiadł nauczyciel!
Kiedy już opowiedziałem o różnych rzeczach i ludziach i zdarzeniach, powiązanych z sobą nicią dziejową, opo­wiem jeszcze o rodzicach tej rzeszy dziecięcej, chodzącej do szkoły. Chciałem poznać, jak żyją, ze wszystkiem, co to
życie w sobie mieści. Najlepiej będzie, bym poszedł do nici: i zobaczył ich w domu, że tak powiem, w koszuli dziennych zatrudnień; bo w ubraniu wyjściowem, odświętnem często człowiek nie jest do siebie podobny.
Przed pięćdziesięciu zgórą laty inaczej żyli ludzie, niźli teraz. Żyli oni niejako gatunkowo nacechowani, odpowiednio do stanu, w jakim się znajdowali. Dziś wszystko się skosmo- polityzowało, ujednostajniło; tak, jak gdyby się świat ptasi w samych wróblów zamienił. Kultura i wynalazki zniwelo­wały wszystko i wszelkie różnice między ludźmi zatarły; przynajmniej zewnętrznie. Kiedy więc mych ludzi w ich do­mach odwiedziłem, znalazłem ich takich, jakimi byli w isto­cie, to jest znalazłem chłopów, co na polskiej ziemi uczciwie siedzieli, którzy tę ziemię ojczystą serdecznie miłowali i mi­łowali język macierzyński i wiarę ojców swoich. Pokazy­wali mi z radością swój dom cały, swój stół, 4en ołtarz swego domu, a na nim Biblję, postylę Dambrowskiego, Raj­ski ogródeczek, kancjonał, a obok tego bochen chleba i nóż przy nim do krajania dla gościa, co w dom ich wejdzie. W niektórych domach znalazłem tyle książek, żem nie mógł wyjść z zdziwienia: O prawdziwem chrześcijaństwie księgi, stare Biblje, różne modlitewniki, półkancjonałki, różne ksią­żeczki do nauki religji, a u wielu nawet > Zwiastun Ewange­liczny« księdza Otto. A gdy się dla jakiej sprawy szkolnej w szkole zeszli: Buzek, Rakowski, Folwarczny, Fusik, Gry- gier, Lasota, Molin, Stodolnioszek, Molin trąbiróg, Suchanek i inni z Gnojnika; Niemczyk, Adamiec, Wojnar-kołodziei, Roman, Stefek, Wojnar-stolarz, Lasota, Nowak i inni z Trza- nowic: Baron, Ciompa, Staniek, Franek, Żwak, Santarius z Toszonowic — to zobaczyłeś poważne grono mężów, co życiem poczciwem, co słowem gorliwem i wiarą żywą wy­sławiali Boga na niebie, służyli Mu i miłowali Go, co służyli ochotném sercem kościołowi swemu, swej szkole, swej ziemi i swej braci, co czcili pamięć przodków swoich i zachowali wiernie spuściznę świętą ojców.
O, ciby nie zaparli się, jak to dziś wielu czyni, swojej świętej przeszłości, ciby nie zdradzili haniebnie swego kościoła i nie wydali go, jak Judasz Pana, za marne sre-
oo
oo
Presbiterstwo zboru ewang. w Ligotce w r. 1898.
Rucki, Sabela, Zagóra, Wanok, Hracki, Górny, Suchanek, Chlebek, Kiszą,
Wałach, naucz. Szczepański, Kokotek, Adamiec, Rakowski, Kotas, naucz. Joniec, Wojnar, Kubeczka, naucz. J. Cichy, naucz. J. Kubisz, Kotas, naucz. A Cichy, ks. Heczko, ks. Kulisz, naucz. Grycz, naucz. Sikora.
brnikí! Stali oni twardo przy swojem, jak skała, o którą się otrąci i upadnie ten, coby ich zwieść pragnął.
W pożyciu z katolikami panował spokój i zgoda. Nie mog o yc inaczej, bo mieszkali w jednej kupie zmięszani, często jeden z drugim w sąsiedztwie. Poza domem spełniali pracę swego powołania, w domu zaś każdy chował swoje najdroższe i najswiętsze skarby z bojaźnią prawie. Kiedym przyszedł do Gnojnika, był tu proboszczem ks. Lorysz Mo­rawianin A kiedy ksiądz był Morawcem, były takież i ko- scioł i szkoła. Ale nauczyciel był Polakiem, a kiedy uczył po czesku, czyli jak mówiono, po morawsku, jakaż musiała być ta nauka. Różnica też między ewangelikami i katolikami wpadała sama w oczy. Ewangelik był rozgarnięty, śmia-
, ; °iwartIy’ katollk skryty i milczący; u ewangelika zna­lazłeś książki i nierzadko gazetę, katolicy mieli tylko moraw­ski modlitewnik, którego jeno w kościele używali. Zdarzało się niekiedy, że kiedy obrano katolika wójtem, było go trze­ba uczyć dopiero pisać, aby następnie położył swój niezgra­bny podpis pod akta. A dziwić się nie było czemu, jako że oświatę daje tylko szkoła narodowa, kształcąca w języku macierzyńskim. Po odejściu ks. Lorysza zamianował rzad proboszczem ks. Alojzego Orła, Frydeczanina, brata ks. Do­minika Orła, proboszcza suskiego, jednego z największych szermierzy o polskość Śląska. Skrawek zachodni naszej zie­mi, stykający się z Morawą, to pas graniczny, na którym widniały dwie narodowości: czeska i polska, jak dwie barw­ne wstęgi lub jak dwie siostrzane fale na wodach Ostrawi- cy. A ponieważ nikt nikogo nie namawiał i do swego obozu r!f szec^ każdy za swojem osobistem upodobaniem.
Okazów takich, jak bracia Orłowie, było dużo. Wobec tego upadają same przez się zarzuty, jakobyśmy my, Polacy na uąsku Cieszyńskim, byli popolszczeni Morawcy. Któż na- przykład spolszczył we Frydku braci Orłów? Mnie się zda­je, że stało się odwrotnie*
Ks. Oreł jakby siłą ciężkości swego polskiego stanowi­ska zmienił naraz w Gnojniku stosunki kościelne i szkolne pod względem językowym: Kościół i szkoła zostały »spol­szczone«, co ludzie z niekłamanem przyjęli zadowoleniem.
185 -
Nie było przy tej przemianie żadnych trudności: ksiądz przemawiał W kościele do polskiego ludu po polsku, a na­uczyciele Polacy uczyli w szkole polskie dzieci po polsku1 I zaczęły się powoli przez szkołę i kościół zacierać różnice oświaty: gorzała teraz jedna jasna pochodnia, zażegnięta du­szą polskiego ludu.
Była tedy z tego radość powszechna. A gdyby później nie był zaszedł fakt niemiły, o którym, gdyby nie był tak bardzo charakterystyczny, często się powtarzający, wolał­bym zamilczeć, toby nasza gmina pod względem wyzna­niowym należała do wzorowych. A stało się tak: Raz przed wyborami gminnemi, w gminie o ludności % ewangelickiej, a tylko 1/3 katolickiej, rzucono hasło: »\ni jeden ewangelik nie powinien wejść do wydziału!« Jak grom z jasnego nieba uderzyła ta wieść w ewangelików. Powstała z obu stron gwałtowna agitacja wyborcza, niebywała dotąd i rozpaliła umysły gniewem szalonym: usta krzywiły się wyrzucaniem obelg i słów niebacznych; wrzało w gminie i huczało od kłótni i swarów; rwały się więzy sąsiedzkiej zgody i miło­ści, pokój wyznaniowy zdawał się pogrzebanym na zawsze. Jak rzeka wezbrana po oberwaniu się chmury nagłą powo­dzią przewala mętne fale, rwie brzegi, bryzga wściekłą pia­ną, a łoskotem garnięte kamienie czynią huk, napełniający trwogą — tak uczyniły te słowa wpływowej osoby. Dziwne, że człowiek myśli, że ze złego dobre wyrośnie. Dziwne, że jeszcze ludzie myślą, że jednolitość w pełnieniu form i obrzę­dów religijnych przyśpieszy przyjście królestwa Bożego i zdobędzie dusz ludzkich zbawienie! —- A jakiż wynik osią- gnęte z tego nader niefortunnego czynu? Wynik przeciwny od zamierzonego, gdyż żaden katolik nie wszedł do wy­działu! A w gminie wybujała niezgida jak chwast plugawy, katolik-sąsiad nie znał sąsiada-ewangelika i doszło do tego, że ta cała komedja niepotrzebna, czy też dramat, zakończył się w sądzie; dla katolików znowu fiaskiem. Czy było tego trzeba? W życiu politycznem narodu nie powinno być żad­nych zatamowań. Był czas u nas, kiedy to te spory w na- szem społeczeństwie ustały, kiedy ks. Świeży silną ręką i mądrem słowem prowadził Związek Śląskich Katolików, ale
później pojawiły się one znowu. Zapominają ludzie, że uni- formizm w życiu narodów jest niemożliwy, nawet żaden rozsądny człowiek nie będzie go sobie życzył, gdyż wie, że wówczas zniknęłoby dużo dobra i piękna ze świata. Nie ten ogród zachwyca, który jest obsadzony kwiatami jednego ga­tunku i barwy, choćby najpiękniejszemi, lecz ten, w którym najróżniejsze umiejętnie hodowane gatunki w prześlicznym doborze kolorów współzawodniczą z sobą o lepsze. Dla­tego wszelkie próby ujednostajnienia przekonań znajdują zawsze opór i stają się przyczyną wielu nieszczęść.
ft
IV.
Nie mogłem się doczekać dnia pierwszej konferencji*), do której wstępowałem jako nowy członek stanu nauczyciel­skiego. Ciekawy byłem, jak mię też ci, na których jakby wczoraj jeszcze ze czcią i uszanowaniem spogladałem, przyjmą, czy mię też sercem obdarzą, kiedy im całe serce niosę, czy mi też rękę pomocną w mej nowej pracy poda­dzą, czy mi też ze swej mądrości, ze swej długiej praktyki naleją pełną czarę ku pokrzepieniu i posileniu wątłych sił — początkującemu w trudnym, jak się już zaczynałem przeko­nywać, nauczycielskim zawodzie. Chwila, w której się znaj­duje człowiek pierwszy raz w gronie towarzyszy pracy, ma wiele uroku w sobie. Jesteś jakby natchniony, zachwy­cony do nieba, a dumny zarazem z twego zadania życio­wego, z twego stanowiska i powołania społecznego, jesteś jakby ci się na oścież wrota otwarły, a przed tobą ukazała się droga, po której kroczy człowiek obowiązku i pracy, którego widzi Bóg, widzi świat, a sądzić będzie Bóg, sadzić będzie świat, a nagrodzi Bóg i świat i sumienie!
Konferencję zagaił Śliwka, ale na przewodniczącego /aprosił ks. Otto.
Tej pierwszej konferencji nie mogę sobie dobrze przy­pomnieć. Tylko jedna postać ks. Otto stoi mi jasno przed oczyma: wszystko zaś inne rozwiało się przed oczyma du­szy. Często wzruszenie, co nieraz w ważnych życia chwi­lach ogarnia człowieka, ryje w pamięci jasny niezatarty obraz jednego tylko przedmiotu, iwdczas gdy inne, równo­czesne jakby w cień zachodzą. Nie umiem tedy o tej konfe­rencji nic powiedzieć, za to następne same się przypominają, same się proszą. Ks. Otto miał dziwny dar szerzenia odpo­wiedniego nastroju, kiedy się znajdował bądź to w większem zebraniu, bądź też w ciasnem kółku. On ujednostajniał du­sze, on powinowaci! myśli. Dobrze się i miło, rozumnie i mądrze rozmawiało. To też konferencja była ciekawa i nad-
~) Prywatne konferencje naiic/vcicli ewangelickich, Ri.lv szkoły były jelcze wyznaniowe.
nH?' f ’ Í y °tt0 choćby na chwilę brał w niej
udział. Ale i Śliwka w niczem nie ustępował ks. Ottonowi
a nawet w praktycznym względzie go przewyższał. On był na wodza urodzony. Patrzał w dal, odgadywał, wyrozumie- wał, widział. On wzrokiem ojca i myślą zgotował szkol­nictwu naszemu przyszłość taką, jaka się w czasie teraźniej­szym zjawiła, on mu nadał cechę taką, jaka na niem obec­nie jaśnieje, on je ubrał w takie barwy, jakiemi się teraz pyszni. On przecie całe życie nic innego nie czynił, tylko
o szkole marzył, myślał, dla niej prawie z zaniedbaniem własnej rodziny ciągle pracował. Zadziwiająca była pilność silna wola, wytrwałość, ścisłość, pedantyzm prawie tego człowieka. Jak prorok głosił ewangelję szkoły i umiał nią natchnąc swoich kolegów, tak, iż kiedy później zgubna wste­czna nadpłynęła fala i chciała zniszczyć to szkolnictwo, po­kazało się, że rzucone przezeń ideje wzeszły wspaniale ni- }y ziarno na żyznym namule. Śliwkę można nazwać ojcem szkolnictwa polskiego na Śląsku, pionierem nowej epoki na naszej z lejni!
Konferencja zaczynała się zawsze krótkiem przemó­wieniem przewodniczącego, następnie wygłoszeniem refera- u na rożne tematy pedagogiczne, poczem następowała bar­dzo staranna krytyka, będąca jakby esencją zgromadzenia, potem doniesienia o różnych spostrzeżeniach na polu szkoły, na polu życia politycznego, oświatowego i gospodarczego naszego ludu, wreszcie sprawozdanie z literatury szkolnej, ze spraw bieżących i z wykonania uchwał konferencji.
Czy to nie było dosyć na owe czasy? Czy to nie było pięknie dążyć w ten sposób do tego, aby usziachetnić, na­tchnąc, rozentuzjazmować, podnieść na wyższy poziom oświaty nauczycieli, tych prostych, cichych, niepokaźnyd. robotmkow na najważniejszem, aczkolwiek zapoznanem sta­nowisku społecznem?
Raz czytano: »Postępowanie nauczyciela względem mniej zdolnych, a nawet niezdolnych zupełnie uczniów^. Był to temat, stary jak świat, ale zawsze aktualny, więc też rozwinęła się nad nim ożywiona i szeroka dyskusja. Śliwka rzekł: Każda praca, każdy zawód wysila się, aby sporza-
dzić jak najlepsze narzędzia do osiągnięcia jak największych korzyści; natomiast przy wychowaniu dziecka, przy nauce, nie czyni się wiele: tych najbiedniejszych w klasie zaniedbu­je się poprostu, a życie uczy, że często z nich rekrutują się dzielne zastępy, dzielniejsze niekiedy, niż ze zdolnych ucz­niów. Są tego przyczyną przepełnione jednoklasówki, często ubóstwo rodziców, odrywające ucznia od szkoły i nieko­rzystne pod względem zdrowotnym wpływy; niekiedy wi­nien i sam nauczyciel, który wprost nie ma ochoty badać uważnie tych uczniów i popracować cokolwiek z nimi. Ja myślę, że pod względem duchowym wszystkie dzieci są Je­dnakowo uzdolnione, ale względy fizjologiczne nie u wszyst­kich jednakowo działają na ujawnienie tych zdolności. Weź­my np. jaja: jednych skorupa pęka w oznaczonym czasie / łatwością i płód lęgnie się łatwo, drugich skorupa gruba wymaga większego ciepła i czasem i nadłupania, aby się pisklę wydobyło. Jednoklasówki to często liczna armja, ciągnąca na podbój, a nauczyciel, jak zdolny strategik, powi­nien iść na tyłach armji, aby stąd ogarnąć cały pochód i baczyć, żeby wszystko szło jednako i dzielnie. Jak każdy wódz studjuje dzieje wielkich zdobywców, tak nauczyciel powinien wnikać w dzieła wielkich pedagogów i poznać do­kładnie ich sposoby.
»A propos, co do mniej zdolnych, a zaniedbywanych — opowiem ładną historyjkę« — rzekł jeden z kolegów. »Przy pewnym egzaminie olśniewał nauczyciel obecnych przy tym egzaminie gości dobremi pytaniami i równie dobremi odpo­wiedziami uczniów, ale operował tylko w wyższym oddziale i najlepszymi uczniami. W trakcie tej akcji postawił trochę trudniejsze zadanie i — nie szło. Nauczyciel zachęca, poma­ga, ale — nic. Nagle, niedaleko »oślich ławek« podnosi się ręka i »myrdają« dwa palce. No, cóż powiesz, Kluzie? — rzekł egzaminator. Panie rechtór, jako tu siedzę, pająk już siódmą muchę smyczy do pajęczyny! Buchnęła klasa śmie­chem. Nie stropiło to chłopca wcale, lecz owszem spokojny wzrok zwrócił znowu w stronę pająka.
Była to, mojem zdaniem, najpiękniejsza strona tego egzaminu. Widać, chłopiec miał sporą dozę zmysłu dostrze-
gawczego i nic go od przedmiotu obserwacji, oderwać nie mogło. A korzystając z chwili milczenia, jakie zapadło mię­dzy pytaniem a oczekiwanemi niecierpliwie odpowiedziami, pośpiesza z wyjawieniem swego odkrycia i oznajmieniem wyników swych badań. Miał widać zdolność do nauk przy ­rodniczych. A ileż się to trafia w szkołach takich dzieci, co w różnorakich kierunkach, wśród niepozornych objawów, okazują wiele wrodzonych zdolności, które zazwyczaj giną niespostrzeżenie. Trzeba umieć je spostrzec i wywieść na światło dzienne, a zadziwi się świat.«
Moment narodowy przenikał całe towarzystwo. Umi­łowanie rzeczy ojczystych, żarzące się jasnym płomieniem w piersi przewodniczącego, przerzuciło się na pierś zgro­madzenia, zachwyciło stąd serduszka maleńkich, a wresz­cie ogarnęło jednym pożarem wsie i sioła całej ojczystej ziemi. A taki pożar może jedynie rozniecić szkoła i wten­czas go rzeczywiście ona w wielkiej mierze roznieciła. A nikt się tego po niej nie spodziewał.
Nauczyciel był wtedy bardzo maleńką figurą w społe­czeństwie. Zależny był zupełnie od swego przełożonego, którym był pastor zborowy i musiał go słuchać. A, że fary były niemieckie, więc i szkoły musiały być niemieckie, t. j. musiały niemczyć. Aż nagle przychodzi Śliwka ze swoją ideją, t. j. ze swoją konferencją i rzecz zmieniła się zasa­dniczo: szkoły stają się polskie.
A piastunem tego kierunku w konferencji był nauczyciel żukowski Kolarczyk. Kochał on wielką miłością tę ziemię, na której się urodził, ten lud, z którego wyszedł, tę dziatwę, którą mu do wychowania powierzono, kochał ten cudny ję­zyk, którym mówił od dziecka i pieśni, które śpiewał, i gorzał świętym ogniem miłości tej ziemskiej ojczyzny, niby jasna pochodnia, niesiona śród ludu. A że pochodnia ta pali­ła się jasno, prędko się spaliła. Umarł młodo, powszechnie żałowany.
Drugim, co się w gronie kolegów wybił, to Drózd, nauczyciel grodziski. Kolarczyk zachwycał się ziemią oj­czystą i nie wiedział się jej nachwalić; Drózd zaś upiększał
ją sadami cudnemi, zagonami bujnych warzyw i grządkami różnobarwnych róż i kwiatów. Na jesień zaś postawił każ­dej chacie kosz złotego owocu, jakby chciał rzec: »Skosz­tujcie i obaczcie, jak dobry jest Pan«. Jeżeliś spotkał Ko- larczyka, to miał w kieszeni z pewnością jakiegoś znakomi­tego autora; Drózd zaś w dziurce od surduta złoty goździk, a z kieszeni wyglądało łyczko lub krzaczek szczypiorku. Kie­dym raz Drozda odwiedził, już nie wiem, co było wszystko
Jan Drózd. Pawef Cienciala.
w pokoju, ale widzę jeszcze w jednym kącie sporą wiązkę łyka, nóż i piłkę ogrodniczą i bardzo ładny świderek. Ten świderek byłby mi się przydał do robienia klatek! W je- dnem zacienionem oknie była ładna kolekcja ptaków wyp­chanych. Z tego wszystkiego było widać, że Drózd to przy­rodnik czystej wody. Drózd był jednym z założycieli Towa­rzystwa Rolniczego i członkiem wieczystym jego wydziału, zwłaszcza jego stałym sekretarzem. Urządzał kursa ogro­dnicze razem z Pawłem Cienciałą, a później z Farnym z Nawsia, jeździł z odczytami po wsiach, a nawet jeszcze dziś ten ostatni Mohikanin wymarłego pra­
wie nauczycielskiego starego pokolenia, ten blisko 90-letni starzec, pracuje około drzewek w ogrodzie i jeszcze wy­jeżdża z odczytami' ). Niema, jak na tej drogiej ziemi ojczy­stej, pod cudnym niebios lazurem, na słońcu i wietrze »spra­wować i strzec« ogrodu na Bożą chwałę, na pożytek ludzi.
Godnym pamięci jest też Kluz, nauczyciel błędowski. Jego zajęciem była sztuka wiązania książek. Było to zajęcie realne, obrachowane więcej na korzyść, ale Śliwka, który również zajmował się tą sztukę, widział w niej i co innego. Mówił, że szkoła powinna uprawiać wszystko, co dobre, piękne i pożyteczne. Powinny się w niej znajdować także nóż, piłka, świder, młotek, klajster, nici, tektura, glina do lepienia, a dzieci w tem wszystkiem powinny się umieć zna­leźć, bo kto wie, czy może jaki sławny mistrz w którem dziecku nie siedzi. A czy nie było to coś w rodzaju sloejdu, któryby był chciał widzieć i w naszych szkołach? Urządził Śliwka przy swojej szkole, której w ostatnich latach był dy­rektorem, kurs dla terminatorów z Cieszyna. I toż i tu w je­go genjalnej głowie, gdzie jedna idea goniła drugą, musiały się rodzić myśli i plany, któreby był rad urzeczywistnił w szkole.
Otóż tak wyglądała ta konferencja Śliwki: taka nieofi­cjalna, taka domowa, serdeczna, miła, przyjacielska, kole- gjalna, a każdy nauczyciel niósł stąd wszystko, co widział i słyszał, skwapliwie do domu i z całym zapałem w szkole stosował. Jakaż to różnorodność wielka znamionowała ją! Przebiegała ona od rzeczy najpiękniejszych, najwznioślej­szych, najszlachetniejszych do rzeczy pożytecznych i prak­tycznych, jakby po drabinie z nieba na ziemię ku uszczęśli­wieniu, ku radości, ku weselu. Oto nauczyciel!
To też idzie ten czeladnik Boży, ten pachoł Boży, idzie ze słowem, pochodzącem z ust Bożych, niesie to słowo do szarych tłumów, do rzesz pracujących, i obdziela niem gło­dnych i spragnionych. A z tego słowa rodzi się wszystko, co wielkie i mocne, co piękne, sprawiedliwe, co pożyteczne i zbawiające...
*) Pisane w roku 1924. Ś. p. Drózd zmarł rychło potem.
Dalsze konferencje stanęły pod znakiem rozwiązania. Skończyły niejako swoje zadanie, bo wskutek rozwoju szkół publicznych nastąpiły nowe co do stowarzyszeń wymaga­nia, odrębne przeto konferencje nauczycieli ewangelickich nie miały sensu. Widział to Śliwka, śledził, badał i wierny swej idei, w sposobnej chwili zamienił swoje wyznaniowe stowarzyszenie na ogólno-nauczycielskie, międzywyznanio­we pod nazwą Towarzystwa nauczycieli, o czem już po­przednio donosiliśmy. Był to czyn niemałego znaczenia, bo stąd w dalszej ewolucji rozwinęło się owo potężne Towarzy­stwo pedagogiczne, które w dziejach naszej ziemi stworzyło nową kartę.
Zwinięciem konferencyj nauczycieli ewangelickich, za­łożeniem Towarzystwa nauczycieli ludowych i przygotowa­niem nowego wydania Drugiej książki do czytania, zakoń­czył Śliwka swój nader pracowity żywot. Wskutek nad­miernej pracy, którą i w nocy podejmował, zrujnował swoje zdrowie zupełnie. On nie wylegiwał się długo w łóżku, choć tylko parę godzin w nocy sypiał, lecz wstawał wcze­snym rankiem; ani urządzał sobie poobiedniej drzemki, żeby choć trochę spocząć i wytchnąć, ale niestrudzony i zapalony siadał do nowej pracy. A jeżeli rzeczywiste uczuł pragnie­nie nie już odpoczynku, ale przynajmniej zmiany w zajęciu, to siadał na chwilkę do fortepianu, a wieczorem spędzał godzinkę w Czytelni w gronie znajomych na pogawędce, albo na czytaniu gazet. Ale najmilszym dla niego odpoczyn­kiem i wytchnieniem, niejako biesiadą duchową, były każdo- sobotnie pogadanki koleżeńskie, które się od godziny 11. do
12. u niego odbywały. Ani jeden nauczyciel, który bawił w sobotę w Cieszynie, nie wytrzymał, żeby dla pokrzepienia ducha nie być u Śliwki. Rzeczywiście braliśmy z jego du­cha wiele, myśleliśmy jego myślą, czuliśmy jego czuciem, gorzeli jego zapałem, patrzali jego natchnieniem w przy­szłość i wreszcie dziwną jakąś mocą porwani lecieliśmy z nim razem na owe wyżyny, skąd mogliśmy patrzeć na wschodzące słońce nowej epoki, nowego dnia na naszej zie­mi. Wyjątkowy, dziwny to był człowiek; jeden z tych, któ­rych sobie niekiedy Bóg obiera, aby się przez nich spełniła
13
wola Jego na ziemi! On był z tych, którzy nietylko nie chromają na obie nogi, ale mają i odwagę powiedzieć innym: Dopókiż chromać będziecie! Którzy mogą rzec: Gorliwie się zastawałem o Pana — i rzec swym braciom: Opuściliście przymierze, które każda dusza, idąca na ten świat, z Bogiem zawiera!
I rzeczywiście nie było bardziej unarodowionego, bar­dziej sprawie Bożej oddanego nauczycielstwa, jak za dni jego przodownictwa i jego przewodnictwa!
Umarł, fizycznie wyczerpany, dnia 15. kwietnia 1874. Śmierć jego była prawie wszystkim niespodzianką, bo się na chorobę nie skarżył i do ostatka prawie chodził i praco­wał. Nawet w ostatnich chwilach życia, już na śmiertelnej pościeli, jeszcze był zajęty sporządzaniem drugiego wydania Drugiej książki do czytania. I rodzina i przyjaciele i nauczy­cielstwo byli głęboko dotknięci jego śmiercią. Wszyscy czuli, jak bolesną ponieśli stratę; czuli, że bez niego niejedna rzecz nie będzie mogła być wykonaną i wielka szkoda z tego i dla rodziny i dla sprawy publicznej wyniknie. I tak się też stało!
W dzień pogrzebu przybyłem wcześniej. Dom Śliwko w był mi prawie jakby drugi dom rodzinny. Tu mieszkałem przez cały czas pobytu mego w Cieszynie, a Śliwkę miło­wałem jak ojca, bo też był moim duchowym ojcem, od któ­rego wiele dóbr w dziedzictwie wziąłem. Niezapomniana by­ła to chwila dla mnie, kiedy stanąłem przy jego trumnie zapłakany i szczerym, głębokim żalem przejęty. Szczególnie dziwnie, bo i smutno razem i rozkosznie razem przejęło mię, kiedy go ujrzałem wszystkiemi jego wydawnictwami w trumnie okrytego. Oto utkała sobie twoja pracowita ręka, drogi ojcze, we warsztacie życia z niemałym trudem cudną szatę! — rzekłem z płaczem i dumą zarazem.
Jest zwyczaj, że nauczyciele przemawiają nad grobem kolegów. Uproszono do tego Szyguta i Mrowca. Ci jednakże w ostatniej chwili odmówili. Ponieważ atoli rodzina życzyła sobie tego bardzo, posłano mię do ks. Otto, żeby dał radę, co czynić.
Ks. Otto zamiast rady i, odpowiedzi wręczył mi kawa­łek papieru i ołówek z słowami: Idź do kościoła i napisz sobie.- Zdziwiony nieco wziąłem i poszedłem.
Ludu zebrało się bardzo wiele na pogrzeb. Były szko­ły, a całe nauczycielstwo stanęło nad jego trumną. W ko­ściele ks. Otto miał kazanie pogrzebowe. Nie pamiętam z te­go kazania nic, bo jako też mówić mający, byłem sobą zajęty, ale dwie rzeczy pamiętam dobrze. Mianowicie powiedział mówca: »Kiedy w nocy we wszystkich domach ciemno, znać, że mieszkańcy tych domów w śnie pogrążeni spoczy­wają; ale w domu Śliwki wszystkie okna długo w noc świa­tłem płoną, znać, że pan tego domu nad pracą schylony, jak­by sobie drwił z potrzeb ciała, jakby tam powstał duch prze­ciw ciału, mówiąc: Póki życia, póty pracy, gdy się ono skończy, dość spania w grobie! A to nie było tylko wczoraj, ale to tak było zawsze! A teraz biorę to pióro, co z pracowi­tej wypadło ręki, rzucam je, koledzy jego, między was 1 py­tam: Któż je podniesie?! To pióro nie śmie zniszczeć wśród was, nauczyciele, ale musi trwać ku pożytkowi szkoły naszej na dalsze czasy.« Wrażenie tych słów było wielkie, a sku­tek ich okazał się i okazuje w czasie, co spłynął i w czasie, co bieży.
W mowie zaś mojej podniosłem, że żegnamy się nie tyle z kolegą, lecz stoimy przedewszystkiem nad grobem w o­d z a, co nam hetmanił mądrze i dzielnie, stoimy nad grobem ojca szkolnictwa polskiego, co zaopatrzył szkoły nasze do­statnio i złożył w ich śpichrzu zapasy obfite. Zakończyłem przemówienie wierszem, z którego ostatnią zwrotkę pamię­tam i niniejszem przytaczam:
A kiedy księżyc w cichą noc majową Po twoim Krobie promvezek przesunie Drżący i bladv, wtenczas pod twą Kłową , Zbudzi się pamięć twych czynów, a w trumnie
Podściele tobie uznania wezgłowie —
O czem potomnym czas przyszły opowie!
A kiedy odstąpiłem od grobu, ks. Otto nieznacznie uścisnął mi rękę. Pisma perjodyczne, »Gwiazdka« i »Zwia-
stun;< przyniosły nekrologi, z których było widać, że o lu­dziach niezwykłej miary można mieć różne zdania.
Pomiędzy Śliwka a Stalmachem przychodziło czasem wprawdzie nie do kłótni, ani nawet sprzeczki, lecz do wy­miany dosyć żywych zdań na tle stosunków czytelnianych, szczególnie stosunków; dotyczących naszej sceny. Śliwka sądził, że trzeba wprzód werbować członków czytelni, wy­chowywać ich, a potem dopiero urządzić większy lokal i większą scenę. Przez polskość do dobrobytu szedł Śliwka, a Stalmach odwrotnie przez dobrobyt do polskości. A że obaj tę polskość miłowali, upierali się obaj zawzięcie przy swojem zdaniu. To też Stalmach przy śmierci Śliwki zrobił mu w wspomnieniu pośmiertnem przytyk z powodu jego frankfurtszczyzny, jakby mu chciał odmówić polskości. Tłó- maczy się to i tem, że Stalmach ze wspólnej platformy naro­dowej schodził na drogę partyjną.
Rok 1848 nazywają wiosną narodów. Niemcy razem z Austrją prowadziły śród narodów świata politykę gwał­tów i zaborów na modę owego murzyna afrykańskiego, który zapytany, co jest dobre, odpowiedział: »Dobre jest to, gdy ja komu gęś ukradnę.« — A co jest złe? — »Gdy mnie kto gęś ukradnie.« — Teraz zlękły się te Niemcy, zwołały sejm do Frankfurtu, rzuciły weń hasła wolności, ale od gęsi skradzionych zażądały, żeby były deutschfreundlich.
Śliwka pojechał także do Frankfurtu, ten zapaleniec młody, żądny z całej duszy wyzwolenia naszego ludu z pań­szczyzny, a przedewszystkiem żądny wolności człowieczej. Ale bystrym rozumem przejrzał na wylot niecne zamiary Niemców — bywszy deutschfreundlich, powrócił do domu Polakiem. I teraz, jak już poprzednio powiedziano, zaczyna pracę około ludu, a zwłaszcza pracę około tych najmniej­szych, około dzieci, w imię hasła: przez oświatę do wolności, do wolności bezwzględnej, osobistej i narodowej. 1 zaczyna pracę, jak już powiedziano, zrzeszaniem całego ewangelic­kiego nauczycielstwa i wydawnictwem dzieł szkolnych, przez co stworzył prototypy: l. przyszłej organizacji nauczyciel­skiej, 2. organizacji szkoły powszechnej. Szkoła składa się z dwóch czynników: z nauczyciela i dzieci. — Każdy z tych
Widok Cieszyna z wieży Piastowskiej około r. 1865.
(Fotografja w Muzeum miejskiem.)
czynników musi posiadać pewne dane, ażeby szkoła stanęła na odpowiednim poziomie. Nauczyciel musi mieć wykształ­cenie fachowe jak najwyższe, a uczeń podręczniki jak naj­lepsze. Śliwka zakreślił wielki i śmiały plan swych wy­dawnictw, który widać jasno z tego, że wydał już geografję i historję naturalną, podręczniki dopuszczalne tylko w szkole wydziałowej, o której on marzył jako o szkole powszechnej, i myślał dla niej o wydaniu dalszych dzieł: gramatyki pol­skiej, fizyki i historji powszechnej. A że się te jego ideje po części spełniły, tego dowodem Towarzystwo pedagogiczne i polskie szkoły wydziałowe po wsiach. I tutaj leży to wiel­kie znaczenie pedagogiczne jego genjalnych pomysłów, po­mysłów nie na chwilę, lecz na odległość; tu leży jego ojco­stwo szkolnictwa polskiego, z którego długo będą czer­pały przyszłe pokolenia. A o tym człowieku zapomniano, jakby on nigdy nie kroczył w szeregu tych, co sobie pamięć wieczną zdobyli w dziejach tej ziemi. Przemilczała o nim »Gwiazdka«, jako jedyne pismo, mające wydawać sąd o lu­dziach i ich pracy; zapomniało społeczeństwo, które wtedy jeszcze nie poważało wiele nauczycieli; zapomniała ta część nauczycielstwa, która sztandar swego wodza opuściła i do obozu nieprzyjacielskiego przeszła. Zapomniano wielkiego nauczyciela i wielkiego patrjotę. Niechże ta sylwetka, od­bita na tle wspomnień, da pochop kolegom po piórze do na­pisania monografji i czasów błogosławionych i płodnych i osoby nauczyciela, który jest chlubą wiecznotrwałą stanu nauczycielskiego i ojcem szkolnictwa śląskiego. A może kie­dyś w uznaniu jego zasług niespożytych nie pominą go przy nadawaniu nazw placom i ulicom Cieszyna.
Traf tak zrządził, że właśnie w 50. rocznicę jego śmier­ci o nim piszę. Niechże wspomnienie to poruszy serca nasze, a przedewszystkiem serca kolegów do głębi, byśmy wierną mu pamięć zachowywali po wszystkie czasy.
B) Sprawa ojczysta i religijna za czasów księdza Otto.
I.
Powiedziałem sobie przy obejmowaniu stanowiska, że będę służył szkole, ziemi ojczystej i Bogu. A teraz się zlą­kłem tego ogromu zamierzeń! Mierz siły na zamiary, nie za­miary według sił! Zamiary mogą być chlubne, ale siły mar­ne. Duch jest ochotny, ale ciało mdłe. Dobre rzeczy wy­konać może człowiek, którego zasila moc z wysokości. Bez Boga nic nie możemy! Są czasy, gdy się rodzą ludzie, co Bo­żym natchnieni duchem, idą przed drugimi i świecą. Są cza­sy, w których się rodzą ludzie z długiemi palcami, którzy tylko patrzą, gdzie i jak co porwać, coś uchwycić, a przed narodem idą jak żydy, pasorzyty, paskarze i gnębią i dro­żyznę płodzą. Rodzą się ludzie pobożni i wielcy z Boga, a rodzą się ludzie z djabła, źli i łotry ostatnie. Są czasy spo­kojne i ciche jak spokojny i cichy strumień, w którego falach pluska korowód srebrnych rybek, a nad brzegiem słowik śpiewa hymn spokoju. Są czasy, gdy z czarnej chmury zro­dzi się powódź straszna, niszcząca, mętna, która pustoszy nadbrzeżne pola, to porywając drzewo w łapczywe ramiona, to urywając brzegu kawał wiecznie głodną paszczą, pędzi i huczy na postrach i trwogę. Tóż czy człowiek, chcący uczciwej sprawie służyć, wykona to, co zamierzył? Czy z żalem patrząc na swoją robotę, nie narzeka: »Nadaremnom pracował, próżno i daremnie zniszczył siłę moję, wszakże sąd mój jest u Pana, a praca moja u Boga.« Podzieliłem tedy pracę na poły: Jedną część szkole, drugą sprawie ojczy­stej. A nie byłem sam w pracy dla sprawy ojczystej, było nas więcej. Najprzedniejszem środowiskiem życia narodo­wego koło r. 1870 była Czytelnia*). Lokal jej zastałem już u Hudzieczka. Zajmowała całe piętro niewielkiego zresztą domu, ale w porównaniu do dawnej pod »Lwem« była rze­czywiście paradna. Obszerna salka za sceną, dwa przyle­gające do niej pokoje wystarczyły zupełnie. Gospodarzem Czytelni był wówczas Faustyn Filasie wicz, emer. urzędnik
*) Towarzystwo Czytelni Ludowej w Cieszynie.
skarbowy, ojciec Hilarego *). Przesiadywał prawie całe dni na swojem krześle przy oknie, służąc chętnie każdemu pyta­jącemu się w sprawach Czytelni. Nie było mu też nudno, bo ludzie często wchodzili i wychodzili, a w soboty i niedziele był lokal prawie pełny, bo przybywali członkowie zamiej­scowi. Ale wieczorem to już najpiękniej bywało, bo miej­scowa polonja — jak się już wyżej rzekło — zbierała się prawie w komplecie — na gody, na biesiadę duchową. Dziś, kiedy wspomnieniem w te czasy lecę, chwile tej bie­siady przeżywam z rozkoszą, że jeszcze na życie mi starcza w mem oddaleniu od braci, w mej jakby samotni, tęsknej nad miarę.
Czytelnia więc była ogniskiem narodowego życia, z któ­rego światło i ciepło coraz to jaśniejszym promieniem, coraz to gorętszą falą ogarniało tę ziemię naszą, zimną i ciemną jeszcze, czekającą zupełnego przebudzenia z letargu. Była sercem, które coraz mocniej o pierś uderzało i budziło uczu­cie, co się zwie najcudniejszem mianem na ziemi: miłością ojczyzny. Była głową, w której coraz to jaśniej świtał ten rozum, który daje podstawę do bytu w swoim domu, »na swoich śmieciach*, nazywający się uświadomieniem naro- dowem.
A najprzyjemniejszą atrakcją Czytelni były przedsta­wienia amatorskie, produkcje muzyczne, odczyty dla mło­dzieży, zabawy taneczne. Teatr amatorski rozwinął się zna­cznie w swojej nowej siedzibie**). Większy lokal, liczniejsze grono amatorów, a szczególnie wpływ intelektualny ks. Otto przyczynił się do jego rozwoju. Przyprowadził on w oso­bach pp. Weichertównych, swoich szwagrówek i p. A. Roicz- kówny, zostającej z niemi w przyjacielskich stosunkach, dzielne sceniczne siły, bywał przy próbach, kierował niemi, czytał całą sztukę, wprowadzał w poznanie ról, w charakte­rystykę osób, uczył deklamacji, ruchów i zachowania się na scenie, słowem wychowywał nas na artystów, był nastę­pnie na każdem przedstawieniu, przyczem łagodną krytyką
*) Później o nim mowa.
**) »U Hudzieczka«. .
nie zrażał, lecz przeciwnie chwalił i do pracy usilnej w tym kierunku zachęcał. W tej pracy był też znakomitą pomocą Bogumił Hoff, przybyły z Królestwa, zamieszkały prywat­nie w Cieszynie, starszy i bardzo inteligentny pan. Napisał nawet sztukę pod tytułem »Jewka«, którą kilkakrotnie z po­wodzeniem grano.
Panie, przyprowadzone przez ks. Otto, przedstawiały tedy znakomite siły dla naczelnych ról odgrywanych sztuk, do podrzędnych ról mieliśmy pań dosyć. Z panów byli Cho- lewkiewicz, Tomała, Wałach i ja, nowicjusz. Później przy­byli Habiński, Gawiński, Ohrenstein i Heuermann. Nawet teolog Franciszek Michejda spróbował swoich sił, ale po­dziękował po pierwszej sztuce; nie na takiej scenie było mu bowiem sądzono występować. Natomiast był dzielnym suflerem, tak dzielnym, że następnie jego bracia, Jan i Karo!, przez kilka lat ten urząd ku chwale i wielkiemu pożytkowi naszej sceny sprawowali. Sufler to spiritus movens całej gry, to naczynie wybrane, w które wszyscy, nie umiejący roli, z nabożną ufnością losy swe wkładają, to laska mocna, na której się skutecznie wspiera nieudolność aktorów.
Żywo stoi mi jeszcze w pamięci odegrana sztuka Fre­dry »List«. Panna Roiczkówna, obecnie pani senjorowa Mi- chejdowa, grała rolę Celiny, ja Zdzisława. Kto grał Orgona, Radosta, Zofję, tego już nie wiem. Ale niektóre szczegóły wi­dzę dokładnie: ogród w bladem świetle księżyca, dom, otwarte okno, w niem postać młodej kobiety. I słyszę dziś jeszcze jej głos wyraźnie i słyszę, jak słowa z ust uczuciem płyną: .
»O, witaj chwilo, mój umysł pieszcząca!
Witaj! w córy Latony srebrzystej osłonie,
Twoje skrzydełko na ziemię potrąca Elizejską spokojność i eteru wonie.«
I widzę jeszcze tę spokojną, uważną publiczność. Prze­czytałem dzisiaj ponownie tę sztukę, aby sobie w mej obłud­nej starości tę chwilę szczęsną, tę chwilę młodości minionej w pamięci odświeżyć. Widzę przytem, że jeszcze swą
rolę prawie na pamięć umiem. Wielka i niespożyta napraw­dę jest siła pamięci.
Do kulminacyjnego punktu swego rozwoju doszedł teatr w lokalu Czytelni pod Wołem, tak pod względem urządzeń zewnętrznych, jak i pod względem wewnętrznym, intelektualnym. Kierownictwo spoczywało wprawdzie w rę­ku Habińskiego, tęgiej siły aktorskiej, ale artystyczna strona znajdowała się ciągle w ręku ks. Otto. Czynił on to tak nie­znacznie, tak delikatnie, że niejeden ani się spostrzegł, że stoi pod wpływem jego woli, jego ducha. Jakże często w jego kancelarji.w trudniejszych wypadkach stałem przed nim, de­klamując i gestykulując. Czuwał nad cieniowaniem słów, nad każdą miną, nad każdym ruchem, wywoływał mocą swej woli z głębi mej duszy zdolność odtworzenia postaci, którą autor w swej sztuce stworzył, czyli zdolność dokład­nego' zrozumienia swej roli i przejęcia się nią. Czy wierzy­cie? Ten człowiek, co Boga w każdym calu miłował, uczył nas sztuki, co u pobożnych tego świata było horrendum. Czynił to, bo czystemu wszystko czyste, a po Bogu Polskę nad wszystko miłował, bo wiedział, że teatr czystą prowa­dzony ręką jest zakładem wychowawczym wielkiego zna­czenia. W teatrze takim, to jak w szkole, w której uczą mą­drości życia, to jak w kościele, gdzie się w pierś uderzysz i zawołasz: »Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!« to jak w zwierciadle, gdzie prawdziwą swą twarz zobaczysz, to jak na klinice, gdzie na obnażonem ciele wycinają ropiące wrzody lub we wnętrznościach za chorobą grzebią! Nie po śmiech i wesele tam tylko idziesz, ale także po łzy, skruchę i żal, idziesz, by zobaczyć nietylko człowieka, co się wiel­kością, jak szatą kosztowną obłożył i »w chwale jak w słoń­cu chodzi«, ale też człowieka, co w kałuży grzechu się wala. Oto znaczenie ogromne teatru! A więc choć mieli inni od­mienne zdanie, mianowicie, że ta działalność nie licuje z jego powołaniem,1 nie zważał wcale na to.
Urośliśmy tedy pod takiem kierownictwem na praw­dziwych aktorów, którzy zadanie swoje należycie pojmują i całem sercem mu służą. Przedstawienia nasze ściągały liczną publiczność do teatru. Nietylko polonja cieszyńska
Grono amatorów teatru Czytelni ludowej w Cieszynie (okofo r. 1873).
Borówka, Gawiński, Kotulanka, J. Kubisz, Filasiewicz, Paluchówna, Ohrenstein, A. Sikora, panna Mądry, Borówkowa, Komorowska, Habiński, Zofia Roiczkówna, WJadysiawa Gernandówna,
Koszczol (ewang. teolog i sufler).
203
stawiała się prawie wszystka, ale przychodzili na nie także Niemcy i Czesi, a niemniej okoliczne wsie i sąsied­nie miasta. Na repertuarze widniały prawie zawsze Fre­drowskie sztuki, lub sztuki znaczniejszych pisarzy. Nie spra­wiały nam one trudności, bo zapał młodzieńczy z jednej, a znakomite siły z drugiej strony pokonywały wszelkie prze­szkody. U Hudzieczka jeszcze opuścili nas p. Roiczkówna i p. Tomała z powodu zawarcia związków małżeńskich, ale »pod Wołem« przyłączyli się do nas panna Gernand i pp. Hilary Filasiewicz i Sikora, siły pierwszorzędne. I był to właśnie punkt kulminacyjny tego okresu. Wystawienie sztuk »Zemsta«, »Cudzoziemczyzna«, »Przyjaciele«, jako też bar­dzo łubianej sztuki »Okrężne« zjednało nam prawdziwie szczery poklask. Było nam prawdziwą nagrodą nie to, że nas w uznaniu naszych zasług oklaskiwano, żeśmy z przed­stawień, po części bardzo udatných, prawdziwych rozkoszy duchowych w obfitej mierze zażywali, ale żeśmy poznali, że społeczeństwo polskie ceni je, przyjmuje z wdzięcznością, że czuć po polsku zaczyna, że tę ziemię ojczystą miłuje, jak również tę wszystkim nam drogą mowę ojczystą — mowę polską.
I leciało to słowo polskie, ta pieśń polska z naszej sceny
i zbudziła echo w naszej ziemi śląskiej, stokrotne echo! Po wsiach zakładała nasza dzielna młodzież sceny i urządzała teatry na wzór naszych. Urządzaniem tych przedstawień spełniła Czytelnia lwią część swojego zadania. Można tu zacytować z całą prawdą slöwä Mickiewicza!
» ... wszystkim się zdawało, że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało!«
II.
Po roku 1848. przywrócono znowu w Austrji rządy absolutystyczne i centralistyczne. Na czele ich stanął mini­ster Bach, następca osławionego Metternicha. Trwały one bez mała 10 lat. Lud wiejski, szczególnie chłop śląski, nie reagował wcale na nie. Znajdował on się ciągle w stanie jakiegoś przyjemnego zachwytu i marzenia po zniesieniu pańszczyzny. Na wiosnę uprawiał rolę z radością i z zado­woleniem powtarzał sobie: »Oto nie pojadę na pańskie.« W zimie siedział przy piecu i rozmyślał o tem, jak to dobrze być panem na swoich śmieciach, o czemś innetn nie myślał wcale. Czytywał wprawdzie »Gwiazdkę'- Stalmacha, lub słuchał, jak dzieci nuciły pieśni Śliwki, ale się tem nie za­chwycał. On o tem myślał, że »nie jest panu powinien«, że jest też takim panem jak on. Inne sprawy go nie obcho­dziły. Przynajmniej nie myślał o innych. Atoli inne stany, miasta, poczuły ciężką rękę centralizmu i absolutyzmu. Ucisk gospodarczy i narodowy odczuwano boleśnie.
A kiedy przyszła wojna włoska w roku 1859 i czytano manifest cesarski, nikt się tem nie wzruszył, oprócz tych, którzy płakali swych najbliższych, odchodzących na wojnę. Pamiętam dobrze: Cudny, słoneczny dzień wiosenny oświe­ca manifest cesarski, przybity na szkolnym murze. Grupka dorosłych i my, uczniowie, czytamy: Do moich ludów! My, cesarz i król Franciszek Józef I. i t. d. Wtem z domu na­szego, co stał przy szkole, wychodzi nasz parobek Gryga, blady, z zawiniątkiem pod pachą, za nim ojciec i matka spła­kani. Odprowadzali idącego na wojnę, z której więcej nie wrócił.
Po przegranej wojnie i napędzeniu Bacha przychodzi Wiedeń do przekonania, że tak dalej nie można i Agenor hr. Gołuchowski inscenizuje rządy konstytucyjne. Schmer­ling prowadzi pracę dalej, a rada państwa uchwaliła ustawę zasadniczą. Były to próby spojenia państwa w jedną silną całość, w potężną i trwałą budowę! Lecz ta budowa, nad którą całe pracowały wieki, nie była jednolita, ale składała się z większych przybudówek i spoczywała w dodatku na
bardzo szczupłych i kruchych podstawach, na hegemonji nie­mieckiej. Gdy czasem jaki grom siarczysty trzasnął do tego gmachu, to drżał w posadach, padały w gruzy dobudówki, wreszcie w największej z burz zwalił się gmach cały. Gdyby był ustawy nadane, szczególnie § 19., respektował, byłoby był wówczas rząd szczerze o konstytucji myślał, gdyby może doszło do tego, że z Austrji stałaby się druga Szwaj- carja. Lecz Niemcy postępowali podług planu Beusta, nade­słanego z Berlina, który zamiast podeprzeć budowę pila— strami i wzmocnić ankrami, podparł ją zgniłemi drągami i spowodował tę katastrofę.
W tym czasie nastąpił nieszczęsny w dalszych skutkach rozłam naszego polskiego społeczeństwa na stronnictwo polskie obecnych dziś Polaków i na stronnictwo »deutsch- freundlicherów«, dzisiejszych ślązakowców. Nazywano ich wówczas »fasonskorzami«, podług nazwy Verfassungstreue, którą sobie sami nadali. Byli to zwykle ludzie najniższych instynktów: materjaliści, karjerowicze, sługusy Niem­ców, zaprzańcy, słowem ludzie bez wyższych ideałów. »Gwiazdka < walczyła z nimi zażarcie, ^>Jura i Jónek« z pod pióra Świerkiewicza cięli ich humorem i satyrą, jak osy chłopców, gdy im w gniazdo żgają. »Listy z księżyca«, sławne naówczas, czytano z wybuchami śmiechu. Powstali też rodzimi poeci, którzy o czynach > fasonskorzy« czułe nu­cili pieśni. Jeden z nich, Kajzar z Mistrzowie, napisał »pie- śniczkę«, opiewającą młodą parę, co poszła do Cieszyna, bo się czuli Niemcami, albowiem on umiał tylko »Merdiner«, a ona >kishand«. A to zupełnie wystarczyło, aby być »gu- łym« Niemcem. Zaczynała się ta pieśń:
Ożenił sie Jura,
Wziął se Kaśkę z mtyiia,
A poszli se mieszkać Do miasta Cieszyna.
Nie wiem, co dalej, ale któryś mistrzowianin będzie może pamiętał całość. Taki rodzaj walki jednakowoż bardzo rzadko osiąga swój cel. Najczęściej zamiast zawstydzać, rozzuchwala, miast łagodzić, rozgorycza, miast nauczać,
zatwardza. Na podniesioną pięść gotowa druga uderzyć i walka się zaostrza, potężnieje płomieniem i zagładą wszyst­ko dokoła ogarnia. To też wszelka ironja, wszelka satyra w polityce jest zwykle na nic. Macie najlepszy przykład tego na żydach. Drwij sobie z żyda, wysilaj twój najlepszy dowcip, by go urazić — nic. Ale jak on się »potrzebuje» za­śmiać — to ty zapłaczesz serdecznie! Patrz! Socjalizm, komunizm, bolszewizm — nie jest to ten najstraszniejszy śmiech żydowski, najostrzejsza ironja, na jaką świat chrze­ścijański jest wystawiony?! Dlatego precz ze wszystkimi Jura Jonkami, Teklami, Ferdkami, Djabłami, Szopkami! To należy chyba do beletrystyki albo tam, gdzie przy biesia­dnych stołach perli się szampan lub gdzie maleńkie kieliszki koniaczku, starki, jarzębiaku, kontuszówki jak dzieci swa­wolne z chichotem wesołym wokoło stołu biegają. Ale w po­lityce z tem wara! W polityce najlepiej nazwać łotra łotrem, odwrócić się z pogardą od niego, oskarżyć, pod pręgierz postawić, od wszelkich praw wykluczyć, ukarać, unieszko­dliwić. Kiedyś narody zapłaczą gorzko, że tego nie uczyniły!
Stronnictwo narodowe, więc polskie, też się pewnie urodziło w roku 1848. Zrazu niewiele liczyło członków: Klucki, studenci Stalmach i Andrzej Cińciała*), którzy wia-
*) Dr. Andrzej Cińciała, notariusz w Cieszynie, ur. 1825, zm. 1898, jeden z najstarszych i najdzielniejszych szermierzy idei narodowej w Cie- szyńskiem.
Jako uczeń gimnazjalny, już przed rokiem 1848 zakłada wśród ko­legów szkolnych stowarzyszenie, pielęgnujące język polski, w r. 1847 i 48 wybiera się wraz ze Stalmachem (w braku kolei żelaznej) piechota do Krakowa po książki polskie dla Cieszyna; w r. 1849 wydaje broszurę o konstytucji z r. 1848; pisze podanie do ministerstwa o naukę języka pol­skiego w gimnazjach cieszyńskich i wszczyna wydawnictwo »Tygodnika Cieszyńskiego«, przemienionego następnie na »Gwiazdkę Cieszyńską«.
Później był duszą Czytelni Ludowej w Cieszynie i współpracował we wszystkich towarzystwach narodowych i polsko-ewangelickich; za­znaczył się też cennemi wydawnictwami, jak; Album Cieszyna (z okazji 1050 rocznicy założenia tego miasta), Podręcznik prawniczy i Podręcznik dla gmin (pouczenie dla wójtów, jak wykorzystywać pravva, przysługujące językowi polskiemu w urzędowaniu). Słownik dialektologiczny (nagrodzo­ny przez Akademję Umiejętności w Krakowie), tudzież Pamiętnik i Zbiór pieśni ludowych i przysłów.
Był równocześnie notariusz Cińciała przez szereg lat kuratorem zbo­ru cieszyńskiego i kuratorem senioralnym Kościoła Ewang. Augsb. na b. Śląsku austriackim.
śnie wrócili z Krakowa z książkami dla bibljoteki, gmina Mi- strzowice, gdzie mistrzostwo nad nią rodzina Cieńciałów dzierżała, Glajcar z Sibicy, jego bracia z Ropicy i z Pu lico­wa, Andrzej Folwarczny z Mostów, Mamica z Podobory, Franciszek Michejda z Olbrachcie, Śliwka i nauczyciele, Jan Stonawski, ks. Orel, proboszcz suski, Jerzy Cieńciała i ks. Świeży — to prawie wszyscy. Było to jak na wiosnę, gdy zrazu parę kwiatów wyjdzie, w słońce się zapatrzy, stoi
i baczy, aż całe legjony nadciągną i pola i łąki i knieje pod swoje władanie na stałe zabiorą. Było jak wieczorem, gdy zrazu kilka jasnych gwiazd zabłyśnie na niebie, a za niemi powoli z głębi firmamentu wychylają się inne i tylko czekać, aż całe niebo wyiskrzy się gwiazd zastępami i stanie jedno­myślnie przy swoich pierwszych wodzach tej samej nocy w tej samej jasności. I rozumię teraz owo: »Ci, którzy in­nych nauczają, błyszczeć będą jak gwiazdy na niebie.«
Trwało to atoli całe lata, nim stronnictwo polskie, a ra­czej polski śląski lud rozrósł się i zdobył prawo bytu. W po­czątkach sejmu, t. j. w roku 1861, nie zasiadali w nim Po­lacy, ale ludzie ze stronnictwa niemieckiego: ks. dr. Prutek, Ruff, ks. Andrzej Żlik, Jerzy Stonawski, Paweł Wałach, Dostal, Michnik. Dopiero w roku 1871 Jerzy Cieńciała i ks. Świeży wstępują na widownię polityczną. Ordynacja wy­borcza skrzywdziła lud wiejski. Setki tysięcy miały kilku posłów, a z nich tylko dwóch lub trzech Polaków, podczas kiedy wielka posiadłość, przemysł i miasta posiadały ich daleko więcej. Czegóż rządząca mniejszość zrobić nie po­trafi! Nasi posłowie mieli bardzo trudne stanowisko. Było trzeba o każdą literkę praw szturmować, bo choć § 19. po­ręczał równe prawa wszystkim, to Niemcy nic nam dać nie chcieli. Ciekawe to były boje tych pierwszych naszych przedstawicieli, ciekawe i potem, kiedy dalsi nasi bojownicy weszli do sejmu śląskiego, mianowicie dr. Michejda i Hal- far, ciekawe, kiedy Cieńciała i ks. Świeży, później dr. Mi­chejda i ks. Londzin zasiadali jako posłowie w Radzie Pań­stwa w Wiedniu.
Cieńciała i ks. Świeży byli jak stworzeni na wodzów. Cieńciała, w chłopskim stroju, wyiskrzonym srebrnemi gu­
zikami, imponował i prezydjum i członkom sejmowym. Smukły jak jodła, wyższy o głowę od dużych, nosił w sobie całą powagę i siłę polskiego społeczeństwa. To też, choć nie wyszedł szukać oślic ojcowskich, bo ich tam, mówiąc nawiasem, wtedy jeszcze nie było, został nazwany polskim królem. A kiedy Cieńciała był królem, to całkiem słusznie można było nazwać ks. Świeżego prymasem. Ks. Świeży był człowiekiem nadzwyczaj zdolnym, poważnym w swo­ich manierach, przy ołtarzu wiernym sługą swego kościoła, na arenie politycznej Polakiem, który myślał tylko o szczęściu ojczystej ziemi, i o szczęściu wszystkich, mieszkających na łonie tej ziemi. Weszli do sejmu ci dwaj ku zdumieniu wielkie­mu, ba przerażeniu Niemców.
Myśleli bowiem Niemcy, że to ludzie tej samej kategorji, co niedawni posłowie z ludu —
Stonawski i Wałach, a tu się przekonali, że ci dwaj, to nie dwaj, ale tysiące, że z nimi i za nimi idzie cały polski lud śląski, z którym będzie trzeba ciężkie toczyć boje.
Zapoczątkowały się boje te jeszcze przed wstąpieniem posłów naszych do sejmu zgromadzeniami narodowemi. Możnaby nazwać zgromadzenia te genjalnemi pod względem taktycznym. Pamiętam dobrze zgromadzenie w Ropicy. Mównica w girlandach i kwiatach, drzewka przystrojone, dalej estrada dla znaczniejszych, wśród których na pierw- szem miejscu widnieje postać ks. Otto, naokoło nieprzebra­ne mrowie zebranych. Na mównicę wstępuje Jerzy Cień­ciała, witany grzmotem oklasków i okrzykiem. Nie pamię­tam jego przemówienia, choć łatwo zgadnąć, co mówił, ale
14
zato pamiętam owe iście typowe słowa mówcy Jana Sto- nawskiego: »My jesteśmy ludem, a rząd naszym panem. Nie nos dla tabakiery, ale tabakiera dla nosa. Nie noga dla buta, ale but dla nogi. Dlatego prawa nie są darem rządu, ale są własnością ludu. A zaprzeczanie tych praw jest bez­prawiem, jest absolutyzmem, nie konstytucją!« Przebieg ca­łego zgromadzenia był wspaniały, a w skutkach ogromne­go znaczenia.
A że pamiętam tę chwilę dobrze, to opowiem fakt mniejszej wagi, choć charakterystyczny. Ku końcu zgroma­dzenia wystąpił młody człowiek, Czech z Moraw. W go­rącym wierszu wita bojujący lud śląski, zwie go bratnim narodem, wzywa do zgody i wzajemnego poważania, bo w pielęgnowaniu idei jedności słowiańskiej tylko obrona przeciw wspólnemu wrogowi!
Wieczór po jasnym dniu przyniósł burzę, zasiew, rzu­cony pracowitą ręką, pokropił rzęsisty deszcz. A zgroma­dzenie schroniło się na >'Woleństwiu«, gdzie młodzież we­soło puściła się w tany. Niejedna dziś babina, co ma twarz jak pieczone jabłko, a wówczas jak najcudniejszy »panien- szczok«*), też sobie zapewne te czasy przypomina. Ks. Otto chodził z pokoju do pokoju i uśmiechał się rozkosznie. Może mu się mniej ta zabawa wśród błyskawic i piorunów podo­bała, zato podobało mu się to zgromadzenie i ta dzielna postawa śląskiego ludu.
Takie masowe wiece były głosem potężnym, z którym musiał się liczyć rząd, który zazwyczaj zachowywał się od­mownie we wszystkich sprawach, dotyczących wszelkich słusznych żądań ludu. N. p. założonego w roku 1869 To­warzystwa rolniczego rząd zatwierdzić nie chciał. Ale re­zolucja zgromadzenia z jednej strony, a z drugiej wysłana deputacja, składająca się z trzech włościan: Jana Glajcara, Pawła Tomanka z Sibicy i Franciszka Michejdy z Olbrach- cich do Wiednia, gdzie wtenczas hr. Alfred Potocki był mi­nistrem rolnictwa, zmusiła rząd opawski do zatwierdzenia
*) Gatunek jabłka.
statutu Towarzystwa. Małe były jego początki, jak małe są początki rzeki, co w wielki strumień z biegiem wzrośnie. Liczyło coś 150 członków, samych prawie ewangelików. — Pierwszym prezesem był dr. Klucki, drugim ks. Otto. Na­zywano je Towarzystwem luterskiem. Czy to był przytyk? Nie! Powodem tej abstynencji ze strony katolików, która trwała mniej więcej do roku 1885, był niski stan oświaty w polskiem słowie, w polskim duchu. Czeskie szkoły, do któ-
Ks. Ignacy Świeży. Jerzy Cienciafa.
rych katolicka ludność uczęszczała, w połączeniu z czeskie- mi nabożeństwami w kościele, co trwało do roku 1869, nic mogły tego ludu podnieść oświatowo i uświadomić narodo­wo. Dopiero nowa szkoła, polska szkoła, zapoczątkowana ustawą szkolną, oblała świtem nowej ery ziemię Cieszyń­ską, a lud katolicki, zrzeszony ręką ks. Świeżego w potężny Związek śląskich katolików, zaczyna brać udział w instytu­cjach narodowych. Możnaby tedy śmiało rzec, że czas od r. 1848 do r. 1885 był dniem ewangelików, a od tego czasu zaczyna się dzień nowy wspólne­go pożycia.
Jednego szczegółu przy założeniu Towarzystwa Rolni­czego nie mogę nie poruszyć. Mianowicie czytamy w pierw- szem sprawozdaniu Towarzystwa Rolniczego za rok 1881 następującą uwagę: »Tą błogą myślą wzajemnej miłości braterskiej kierowani zacni mężowie z okolic Cieszyna pod­jęli się pracy około założenia Towarzystwa Rolniczego dla Księstwa Cieszyńskiego, które z dniem 25. czerwca 1869 od wys. c. k. rządu krajowego w Opawie potwierdzonem zo­stało.« Cóż z tego wynika? Oto, że powstaniem naszych organizacyj narodowych nie kierowała jedna ręka, ale gro­no ludzi, co samorzutnie stanęli na czele. Założenie Towa­rzystwa Rolniczego jest pierwszem tych ludzi dziełem, a raczej dziełem twórczego ducha tego odłamu wielkiego, po­tężnego narodu polskiego, który pomimo wiekowej rozłąki miłował swą Macierz wielką miłością, a pod względem oświaty i postępu w różnych gałęziach społecznego życia nie był najmniejszym. Towarzystwo Rolnicze stało się zczasem poważną siłą w walce o niezależność gospodarczą polskiego rolnika na Śląsku Cieszyńskim.
III.
Stanęły naprzeciw siebie Bielsko i Cieszyn. Haase uważał księdza Otto za intruza, za wdziercę w stan posia­dania, zdobyty chytrością, niesprawiedliwością i gwałtem. Otto zaś przyszedł tu nie ze swojej woli, przyszedł jako po­słaniec wyższej mocy, która kazała mu zboczyć z obranej przez siebie drogi i wstąpić na inną, nieznaną, na końcu której ukazało się szerokie pole nowych zadań, nowych działań. I uważał się tu także legalnie powołanym.
Bielsko, jako gniazdo niemieckiego protestantyzmu zdawiendawna, oprócz politycznych wpływów, jakie miało na cały Śląsk Cieszyński, przewodziło ewangelickim zborom i pod względem wyznaniowym. Stamtąd szła niemczyzna jak zaraza na polskie ewangelickie fary, niemcząc je i stąd płynęły hasła nowych nauk, zajęły kazalnice i tysiąckrotnem odbiły się echem po kraju. Głosiciele tych haseł byli pewni efektu i rozradowani klaskali w ręce, nowe czyniąc na przy­szłość o pewnych wynikach projekta. To też przerazili się, kiedy Otto stanął w Cieszynie. Ruchu narodowego się nie bali, owszem drwili z niego, ale teraz zrozumieli, że ruch ten nabrać może życia i siły i mocy. Przerazili się. kiedy sły­szeli w ’kazaniu wstępnem«: »Mam powitać was, braci moich, wedle narodu i języka, którego głową jest Pasterz najwyższy, Jednorodzony z Ojca w wieczności«.
Haase miał dosyć, wiedział, kogo ma przed sobą. Otto rozejrzał się prędko w sytuacji i wiedział, co czynić należy. Zaczęła się tedy walka — nie hałaśliwa, ale cicha i zacięta walka na śmierć lub życie. Jako środek do tego służyły Haa- semu 'Neuprotestantische Blätter«, a wreszcie sposób, ja­kiego używają ci, którzy nic mają słuszności — Faryzeusze z Herodjanami — podpatrywanie, szpiegostwo i usidlenie. Otto bronił się tarczą swych pozytywnych przekonań teo­logicznych — wiarą w Jednorodzonego 7 Ojca w wieczności, a środkiem obrony były mu potężne kazania i »Zwiastuna-' głos niemniej potężny. Jakiego rodzaju była polemika tych dwu pism, nic pamiętam, lubo byłoby cickawem poznać ją dokładnie, co zostawiamy do tego powołanym. Po stronie
Haasego stanęli Niemcy i fasonskorze, a z ówczesnych teo­logów Krzywoń i Karzeł; po stronie zaś ks. Otto lud i jego inteligencja, a z teologów Badura i Michejda.
Zaczęła się ta walka zrazu cicho i nieznacznie, ale zczasem rosła i zataczała coraz to szersze kręgi. Niemcy walczyli o swoją niemieckość i wszyscy, bez różnicy wyzna­nia, stanęli przeciw ks. Otto. Starosta Ruff wiedział o każdym kroku ks. Otto, a następnie wiedział o nim i Haase.
A kiedy Niemcy walczyli potajemnie, to fasonskorze wystę­powali jawnie i prowokująco. Miejscem walki były zazwy­czaj karczmy. Tu prowodyrzy ich zbierali się prawie co wieczór, częstowali zgromadzonych, a kiedy się z czupryn zaczęło kurzyć, poczynała się robota. Krytykowano naj­przód niedzielne kazanie, wyśmiewano najświętsze zasady wiary, szkalowano »Warszawioka«, co tu przyszedł, aby skatoliczył wanelików«. Niektórzy z obecnych, wywdzię­czając się za napitek, śmiali się i pomagali w wyśmiewaniu, ale inni wychodzili zgorszeni i smutni. Otto nie reagował wcale na tego rodzaju oszczerstwa, a zato jego niedziela była prawdziwym hymnem pochwalnym, śpiewanym Bogu na chwałę! Ludzie wychodzili spłakani, Niemcy milczący, a fasonskorze chyłkiem, jak złajane psy. Zdawałoby się, że umilkną już, ale zebrani w karczmie, rozpaleni trunkiem, wpadali w jeszcze większy szał wyzwisk i przekleństw. By­ło trzeba na to jednak odpowiedzieć: zaczęli Mistrzo wianie >pieśniczkami«, któremi fasonskorzy do zwątpienia i wście­kłości doprowadzali. W soboty na Turoniówce przy moście aż huczało od kłótni i krzyków; za odjeżdżającymi fasonsko- rzaini leciały pieśni i śmiechy. Nie było to wprawdzie pię­knie i szlachetnie, ale było w tym ruchu widać moc i siłę, jak również zapał bronienia najświętszych spraw człowie­czych przed rozwydrzoną, albo raczej przed otumanioną tłuszczą. Dziśby tego nikt nie zrobił! Obojętnem okiem pa­trzą ludzie, jak im własne, ojczyste progi zły człowiek
oplwał i zbezcześcił.
Przytoczę tu jedną z tych »pieśniczek , ułożoną przez notarjusza Kotulę. Jest ona dowodem, że całe społeczeństwo polsko-ewangelickie potępiło ruch bielski, zerwało z nim i
stanęło po stronie ks. Otto, co usprawiedliwia zupełnie jej przytoczenie.
1. Posluchejcie ludzie.
Co sie w Bielsku robi. Jest tam jeden <>czorin«, Co se bóstwo sobi.
2. Myśli, będąc długim,
Że go siągą zmierzą,
A potem jak w Boga Wszyscy weń uwierzą.
1. Też i w Międzyrzeczu Jest jego odnoga.
Od samej mądrości Nie zna Pana Boga.
Ale mu na brodzie Jeszcze mleko siedzi, Żebv co wynalazł. Daremnie się biedzi.
5. A Pav. eł z Kopicy Jest ich apostołem. Zawsze najrriądr/.ejszj Przy wódce za stołem.
6. Tenci to apostoł.
Oprócz swego brzucha. Nie wierzy ni w Kryst.i, Ni w świętego Ducha.
7. Uczcie się, dziateczki, Uczcie abecedy.
Abyście w niewiarę Nie popadły kiedy.
K. Bo człowiek bez wiary Na nic się nie sodzi. Jako wół rogaty Po tym świecie chodzi.
Gdzie spoczywała ta siła atrakcyjna ks. Otto, ten czar słowa, co trzymał na uwięzi słuchaczy, porywał i bu­dził uśpionego w nicłi ducha? Czy w urzędzie kaznodziej­skim? Przecież przed nim poważni i dużej sławy byli tu kaznodzieje: ks. Alfred Kłapsia i ks. Andrzej Źlik. Kazania ich były ładne, budujące, ale jak tego i zwyczaj, i ówczesne upodobanie wymagało — oficjalno-uroczyste. Ludzie też w oficjalno-uroczystym nastroju słuchali, oficjalnie do mie­szków po krajcarku lub po guziku włożyli i oficjalnie się po oficjalnie skonczonem kazaniu do modlitwy skłonili. Ale, gdy przyszło do »ogłoszek«, ożywiło się niezmiernie wśród pię­kniejszej połowy zgromadzonego zboru. Ciekawość figlarna piórkiem załaskotała pod nosem każdą z tych »połowic« i uśmieszek figlarny wylatywał na twarz i znikał, podług tego, jakie z kazalnicy spadało imię szczęśliwych, a choć tu i tam zazdrość zachmurzyła na chwilkę jakie piękne czoło, nie popsuła jednak ogólnego, przyjemnego wrażenia »ogłoszek'. 1 było co przynieść z kazania do domu!
Ale teraz było inaczej. Już sama niedziela ks. Otto wystarczyła, aby kościelników przyjemnie poruszyć i licznie w sieniach świątyni zgromadzić. Nabożeństwo zaczęło się i trwało w najgłębszej pokorze, z bojaźnią i drżeniem wo­bec Trójjedynego lioga, przed Jego Majestatem! Kaznodzie­
ja był myślą, inicjatywą, natchnieniem zboru, był całym je­go nastrojem! Powiedziałem już, że Otto był dzwonem kościelnym, który nim jęknie, sercem potężnie o pierś swą uderzy, ale był on też trąbą Jerychońską, na głos której walą się potężne mury obronnego miasta; był jak prorok natchniony, jak wódz chrobry, który z rozwiniętym sztan-
Ks. Dr. I.eopold Otto
darem w ręku wiedzie w święty bój swój zbór za wszystko, co piękne, dobre, sprawiedliwe, Boże, w bój za społeczność Świętych, za kościół Chrystusowy, za wiarę prawdziwą w Chrystusa, Jednorodzonego z Ojca w wieczności, za Boże królestwo na ziemi, wiedzie w bój przeciw złemu, przeciw' ciału, przeciw światu. A męstwo i zapał wodza udziela się wszystkim, ogarnia wszystkich i idą i zwyciężają. A
dusza z za obsłou ciała wygląda rozpłakana ze szczęścia, rozanielona, wniebowzięta. Z kościoła do domu wracają rzesze w skupieniu ducha, w radości i weselu, a wróciwszy, urządzają kościół Boży w swych domach. Takiego dnia nie było już dawno w kościele Jezusowym!
Gdzież była ta siła, co taką moc miała nad zborem i takie skutki sprawiała? Leżała ona w nim samym, łmię Trójjedynego Boga, wiara w Chrystusa, Jednorodzonego z Ojca w wieczności, to nie były czcze słowa, co na war­gach tylko siedzą, ale to były zasady żywe, mocne, tkwiące, jak śruby niewzruszone w istocie jego duszy. To też, kiedy sprawował swój urząd kaznodziejski, widać było, że go ogarnia lęk przed tym Bogiem, przed którego obliczem stoi, widać było jego pokorę, jaka się przystoi szczerej duszy, stojącej przed Majestatem Boga, widać było ten zapał nie­kłamany, tę wiarę żywą, z jaką odprawiał służbę Bożą. A to wszystko promieniowało z całej jego osobistości, udzielało się innym, przechodziło na innych, przejmowało, zachwycało, porywało. Nawet w życiu prywatnem, w ob­cowaniu ze swym domem, ze swymi »domowymi«, w we- sołem towarzystwie, zachowywał się tak, jakby Boga czuł przy sobie, tak, jako dziecię karne wobec osoby miłującego ojca. Należał do tych, których sobie Bóg w poważnym po­chodzie wieków na swe sługi obiera, bo ci, których sobie lu­dzie obierają, nie/dolni budować królestwa Bo/ego. Był to tedy człowiek w rodzaju Augustynów, Lutrów, Franciszków z Assyżu, Łaskich, Dambrowskich, Harmsów, był to czło­wiek z tych, co to ^propter Jcsum, non propter esurm... Porównałbym go jeszcze do starotestamentowego Samuela, który nietylko że był prorokiem Pańskim, zastawiającym się całą duszą u Pana, ale też był sędzią, ojcem swojego ludu, który z serca umiłował i dla niego również swe siły, swe życie poświęcił. Tym samym duchem ożywiony po­święcił i Otto swe życie ludowi, do którego został posłany. Nie mógł on wprawdzie wystąpić w tej pracy jako działacz polityczny, a to ze względu na poddaństwo rosyjskie, ale za jego inicjatywą powstawały w latach jego pobytu u nas towarzystwa i instytucje ogromnego na przyszłość zna­
czenia: Towarzystwo rolnicze, Dom narodowy, Ba­zar, Towarzystwo zaliczkowe. W jego domu schodzili się często najznamienitsi z polskiego obywatelstwa, jak Glajcar z Sibicy, Paweł Cienciała i syn jego Jerzy, poseł sejmowy, Andrzej Folwarczny z Mostów, Dr. Andrzej Cinciała, no- tarjusz, Andrzej Kotula i codzienny prawie gość, Śliwka; z katolików stary Klucki i również codzienny gość, raczej "domowy Hilary Filasiewicz. Tu, jak też i na poufnych ze­braniach Czytelni, rodziły się myśli, wyłaniały się plany, które z nadzwyczajną szybkością w czyn się zamieniały. Ten czas to był jeden z najwspanialszych okresów rozwoju naszego ludu, a pod względem wyznaniowym był to dla nas, ewangelików, dzień szczęśliwego siewu, z którego w przysAiości bujny wyrósł plon. Zaiste Bóg ten czas ze­słał — tak błogosławiony dla ewangelickiego ludu.
A nic łatwiejszego, jak poznać tego męża opatrzno­ściowego: wczytywać się w jego dzieła pozostawione — w jego kazania i modlitwy, w jego Zwiastuna, a stanie przed nami ten złotousty kaznodzieja, ten miłośnik Boga, ten wierny i gorliwy wyznawca Jednorodzonego z Ojca w wie­czności, ten szczery miłośnik swojego ludu i swej ojczyzny Polski!
Między pastorami śląskimi byli pierwotnie dwaj tylko jego przyjaciółmi, jego zwolennikami: ks. Heczko i ks. Janik. Ks. Heczkę ks. Otto bardzo cenił i jego zasługi przez wy­danie kancjonału stawiał na równi z zasługami najwybitniej­szych w naszem polskiem społeczeństwie. Zasługa jego le­żała przedewszystkiem w tem, że swój kancjonał wydał w czasie największej potrzeby na polu pracy około podnie­sienia narodowego naszego ludu. Wydanie to kancjonału, rzecz dziwna, spowodowano za inicjatywą niemieckiego lub zniemczonego duchowieństwa, jakoby bezwiednie, a dokonał je człowiek, wyszły z ludu, co ten lud umiłował, niezgorszy rymopis i znawca muzyki, a więc wybrany od Boga, który, a nie ludzie, robi historję i kieruje losami naro­dów. Dziwna też to rzecz, że dzieło to zjawiło się prawie niespostrzeżenie, w cichości, jakby w świętej i wielkiej chwi­li napisany dokument polskości naszego ludu. Otto,
który umiał patrzeć w przyszłość, ocenił należycie wartość dzieła, mającego i swoje braki i cieszył się z niego wielce.
Życzyćby należało, żeby nasi teolodzy, a szczególnie młodzi, starali się poznać prawdziwie kapłańską postać ks. Otto, aby równie, jak on, służyli Bogu i równie, jak on, słu­żyli narodowi z całego serca i z całej istoty swojej. Bo nie stanowiskiem znaczy się człowiek, ale jedynie szczerem wy­pełnianiem obowiązków, z tem stanowiskiem związanych i
Notariusz Andrzej Cińciahi. Notariusz Andrzej Kotula.
wypełniać je musi gorliwem sercem i w dziwnej ekstazie mi­łości bezbrzeżnej. ^Gorliwie zastawiałem się o Pana<', po­winno brzmieć w jego duszy, bo gorliwie palić się ma czło­wiek, jak świeca na ołtarzu Bożej chwały, na ołtarzu dobra Ojczyzny! Człowiek nie jest własnością swoją, ale własno­ścią Bożą i własnością swojego narodu! Służyć sobie w brzydkim egoizmie jest haniebnem sprzeniewierzeniem wobec tych najświętszych zadań człowieczych. Nie rozpły­wajcie się tedy wy, coście na wodzów ludu przeznaczeni w tej szarej, nieszczęsnej rzeszy tego obecnego obrzydli­wego czasu, jakiego jeszcze wieki nie widziały i nie zapisała
historja, co to leci bez głowy, w jakąś przyszłość ciemna na sposób szarej masy śpiewaków, która jesienią, ciemną nocą. nisko nad ziemią leci do wyraju i rozbija nierzadko głowy
o różne przeszkody w locie, jakie niska ziemia lubi stawiać rozszalałym w pędzie tłumom; ale lećcie w błękicie jasnym, wysoko, jak klucz żórawi, lub ostrym klinem, jak gęsi dzikie, jak kaczki, z wystającem ostrzem dziobów, nietyle, aby ła­godzić opór powietrza, lecz by się spotkać, jak przyjdzie, z wrogiem śmiertelnym.
»Niech żywi — niosą przed narodem oświaty ka­ganiec.«
Żywi wiarą mocną a żywą nadzieją, że zstąpi Bóg, aby sądził narody« i »granice ziemi*, żywi światłością, co się pali w sercach, a którą jest Chrystus, niech kroczą, świecąc przed tymi, co chcą budować królestwo Boże na ziemi. A takie czasy przyjdą i tacy wodzowie powstaną. A takich wodzów właśnie wzbudził nam Bóg w tych czasach opisanych, w czasach ciężkich walk o byt narodowy, o skar­by dóbr duchowych, o życie, o godność człowieczą.
I widzę, jak przechodzą oni przed okiem ducha — ci palatyni, te wojewody w otoczeniu licznem wiernej, żywej drużyny, widzę, jak kroczą: Klucki, Stalmach, Śliwka, li e c 7 k o, Ś w i e ż y, C i e 11 c i a ł a, Otto.
IV.
Zaraz jakoś po przyjściu ks. Otto do Cieszyna znalazła się maleńka gromadka młodych ludzi na farze i tak, jak w swym domu, osiadła i w charakterze domowym sobie poczynała. Byli to teolodzy Badura i Michejda, a przez nie­jaki czas i teolog Angerstein z Warszawy. Do nich dziwnem zrządzeniem przyłączył się prawnik Hilary Filasiewicz. Pod­noszę z naciskiem: dziwnem zrządzeniem, bo Filasiewicz był katolikiem, był wychowany w wierno-katolickim domu, przejęty szczerze wiarą swych przodków. A jednak znalazł się w domu ewangelickiego pastora, niemniej wiernego swej wierze i czuł się w nim dobrze, tak dobrze, jak w swoim.
Złożyły się na ten wypadek różne dane. Jednem z nich był traf, niespodzianka, którą się często ni stąd, ni zowąd ria drodze życia młodego spotyka, mianowicie tu na tem miejscu ujrzał pan Hilary Filasiewicz, wiele obiecujący ju­rysta, wiele obiecującą młodą osóbkę, którą jako żonę wprowadził potem w swój dom i tym sposobem został szwagrem ks. Otto.
Drugiem — to wspólna platforma wierzeń ogólno- chrześcijańskich, albo raczej wierzeń pierwszego kościoła, które ujawniały się w tem, że przedewszystkiem służono Bogu i we wzajemnym serdecznym stosunku stał jeden obok drugiego bez bojaźni jakiegoś nieprzewidzianego i po­dejrzanego zamachu na wolność swych osobistych prze­konań.
Lecz przedewszystkiem, a może jedynie pociągała Fi- iasiewicza ta wyjątkowa, szczera prawość charakteru ks. Otto, która całą siłą swej istcty kazała czynić wszystko dla Boga i dla swej ojczyzny ziemskiej, dla Polski kochanej, która to zapalała również czystą i wzniosłą duszę młodego jurysty, który też rzeczywiście wiódł swe życie w tym kie­runku: Bogu na chwałę, Ojczyźnie na pożytek. To przecież wiadomo, że pod względem wytycznej w póżniejszem życiu Filasiewicza ujawniał się wpływ ks. Otto i że on jego ideje rozwijał i w czyn wprowadzał. Pamiętam dobrze te rozrno-
wy w kwestji różnych potrzebnych u nas instytucyj, które ks. Otto w poufnem kółku swych domowych prowadził. Szczególnie, a bardzo starannie omawiano sprawę założenia Zaliczki; pamiętam, jak Filasiewicz sprowadził Władysła­wa Lecha, urzędnika bankowego z Krakowa, z nim nad za­łożeniem Zaliczki pracował; pamiętam dzień założenia tej nader błogosławionej instytucji, pamiętam jej pierwsze cza­sy rozwoju, gdy Filasiewicz z Lechem i również z War-
Hilary Filasiewicz.
Adam Sikora.
szawy powołanym Adamem Sikorą, rodowitym Cieszynia- kiem, objęli dyrekcję i poprzez różne trudy i boje przy współpracy i współdziałaniu Rady nadzorczej, do której i ja pod prezesurą ks. Michejdy należałem, zakład ten umie­jętnie ku pożytkowi społeczeństwa polskiego i ku swej za­służonej chwale prowadzili.
W roku 1868 wstąpiłem i ja po maturze seminarjalnej głównie wskutek przynależności do towarzystwa teatru amatorskiego w koło domowych ks. Otto.
Jako nauczyciel ludowy powinienem był zapaść się w jakiejś daleko od świata oddalonej wiosce i na mocy tej
rozległej wiedzy, jaką ówczesne seminarjum da­wało, kroczyć sam bez światła jako światłodawca na jej czele i sam głodny sycić równie głodnych. Ale przez wstęp do tego domu wkroczyłem sam w wyższą sferę światła i ogarnięty niem płynąłem razem z innymi tam, gdziem był powinien i gdzie mię też przyrodzona chęć rwała.
Nie zapomnę nigdy chwil, spędzonych w tym domu. Były mi one natchnieniem nie tyle tego, co się w życiu d!a swej braci robiło, ale przedewszystkiem natchnieniem do napisania tego, co zrobili inni wielcy tego ludu naszego i do napisania o czasach, w których oni żyli. Zwyczajnie o szarej wieczoru godzinie zbierano się w kancelarji ks. Otto i zwykle bez/zapalenia światła spędzało się miłe chwile na wspólnej gawędzie. Były to zaiste cudne, niezatarte w pamięci chwile! Czasem żal targnął sercem, gdy mówiono o naszem smutném położeniu pod zaborczemi rządami i łzy spływały po twarzy, to znów wzbierało serce uczuciem nadziei, gdy ks. Otto jakby w proroczem natchnieniu z całą pewnością twierdził, że niesprawiedliwość trwać wiecznie nie może, że prawda i słuszność zwyciężą wreszcie, że Bóg, który trzyma narody w swem ręku, rozweseli tych, co długo cierpieli złość od przeciwników« i co umieli prosić z głębi serc o wolność swego Narodu.
Przy wieczerzy, którą zawsze zaczynano i kończono serdeczną modlitwą, byliśmy wszyscy pod wrażeniem tego świętego zwyczaju, podanego nam przez ojców naszych, a niestety znikającego coraz bardziej w tym nowym dziś, — jakby anty chrześcijańskim czasie, jako też byliśmy pod wra­żeniem tego, cośmy przeżyli w minionej przed chwilą go­dzinie rozmowy. Ale po wieczerzy, osobliwie w obecności pań, to już rozradowanie zaczęło ogarniać szczególnie pe­wną część młodzieży i wesołość i nawet żarty zaczęły osiadać na ustach. A inicjatorem tej wesołości godziwej był Badura. Był to człowiek bardzo ciekawy. Małego wzrostu, szczupły, czarny jak cygan, nadawał się rzeczywiście do żartów i figli; za takiego na pierwszy rzut oka uchodził. Ale w poważnej rozmów godzinie okazał się gorącym w uczu­ciu, bystrym w rozmowie i głębokim w wiedzy, a jako teolog
skłonił się zaraz do stanowiska ks. Otto. Możnaby go po­równać z butelką szampana: z wierzchu burzy się i perli, ale wewnątrz pełen mocy i przejrzystej czystości. Otto go też polubił bardzo i cenił i wielkie nadzieje w nim pokładał.
W towarzystwie był Badura spiritus movens wszelkiej zabawy. Wprawdzie miał rubaszny prymitywny sposób zachowania się; daleki od wielkopańskich manier, drwił so­bie z reguł konwencjonalnych, lecz równocześnie jego orygi­nalny sposób mówienia, spryt i rzutkość w pojmowaniu rze­czy, błyskawiczne i trafne rzucanie myślami w sam raz czynił go bardzo miłym towarzyszem zabaw; przebaczano mu z tego powodu wiele. Zresztą on sobie z niczego nic nie robił; wszelkie ośmieszanie strzepnął z siebie jak gęś wodę z srebrnych piór. Mówiłem już, że ks. Otto urządzał coś w rodzaju wieczorów literackich w czwartki każdego tygo­dnia. Były odczyty na dowolne tematy, deklamacje, nawet czasem mały koncercik. Odbywały się one niekiedy za za­proszeniami, niekiedy w ciasnem kółku najbliższych. Raz uproszono Badurę na prelegenta. Każdy był ciekawy, co powie ten mały Abbe, jak go nazywano. A co powiedział? Nic! A jednak cała sala trząsła się od śmiechu. Były to fa­jerwerki dowcipu, które śmieszyły końcowem rozwiąza­niem, bańki mydlane, ciekawe w poczęciu, błyskotliwe w roz­woju i rozpryskujące się w nicość przy końcu. Ale głupstwo czasem, posiadając wszelkie znamiona kapitalnego głupstwa, ma wszelkie dane, aby stać się mądrością. 1 to było powo­dem, że się Odczyt Badury podobał. Zrobił wrażenie!
A ten człowiek o takich zdolnościach, a później w swoim zawodzie o mocy proroka, nie miał miejsca w swo­jej ojczystej ziemi. Pod innym, stokroć gorszym rządem, mę­czeńską prawie szedł drogą życia*). Ale Bóg wie, co czyni. Jak ofierze osolonej trzeba ^ czasem wybranym Bożym spłonąć.
Z licznych odczytów ks. Otto dwa zostały mi w pa­mięci. Jeden o Goethem i Krasińskim, gdzie Goethego na­zwał mędrcem-filozofeni, a Krasińskiego wieszczem; drugi
*) Był pastorem w Międzyhoi zu im Średnim Sl.iskn (pruskim).
o Mickiewiczu, przyczem czytał wyjątki z Pana Tadeusza: Sad i koncert Jankiela. Och! jak on czytać umiał! Kiedy so­bie jeszcze dziś na to wspomnę, to mi dobrze. Była to niby artystyczna reprodukcja w słowie kształtów, barw i tonów. Było to odsłonięcie postaci Mistrza, co ludzką mową takie cuda śpiewał. Umie tak mówić, kto patrzeć, czuć i miłować umie!
Dlatego rozmawialiśmy też potem na naszych poobie­dnich pogawędkach o tym odczycie i próbowali z rozmaitym skutkiem naśladować prelegenta. Najlepszym deklamatorem był wtedy auskultant sądowy dr. Brzobohatý, który odtąd na każdem naszem zebraniu deklamował i innych do tegoż zachęcał. Wpływ ks. Otto był tedy w różnych kierunkach naszego życia zbawienny.
Ale i w kierunku politycznym szły też nasze myśli i o niejedno zapytywaliśmy się przyszłości, jak ona nam to nasze życie narodowe ukształtuje. Raz w przypomnieniu odczytu ks. Otto o koncercie Jankiela ktoś rzekł, że Mickie­wicz za idealnie na sprawę żydowską się zapatruje, że ży­dzi z małemi wyjątkami są nieszczęściem ludzkości, że nie rozpływają się w narodach, ale tkwią w nich, jak cierń w pię­cie, albo proszek w oku. Trzeba cierń wydłubać a pyłek wytrzepać, aby mieć zdrową nogę i zdrowe oko. Ludzkość nie będzie miała pokoju, aż Izrael przyjdzie do Chrystusa!
Szczególnie żałowano Polski, której żydzi za gościn­ność po swojemu podziękowali i będą po wieczne czasy na­dal wdzięczni.
I rzeczywiście po zrujnowaniu Rosji zabierają się do * Polski. Mają w niej dwie kapele cymbałów, gdzie no­wocześni Jankielowie grają — po mistrzowsku! — a Niem­cy i Ukraińcy przy tej muzyce tańczą. A skutek jest ten, że Polska za tę muzykę słono płaci.*)
Dr. Brzobohatý bardzo mi się podobał. Mówił pięknym językiem, okazywał wielką znajomość literatury, deklamo­wał często ustępy z dzieł naszych najlepszych autorów, słowem starał się uczynić rozmowę tak rozkoszną i miłą,
*) Pisane w r. 1924.
jak czyni smakosz wybredny, który obfitą ucztę, składająca się z wykwintnych potraw, gotuje dla swych przyjaciół.
Raz deklamował ustęp z Słowackiego: »W Szwajcarji* . Czynił to z takiem przejęciem, z takim zapałem i z takiem dostrojonem do treści utworu uczuciem, żeśmy, zachwyceni aż do nieba, burzą oklasków uczcili deklamatora. »Gdyby anioł chciał do ludzi śmiertelnych przemawiać, przemówił­by po polsku«, zawołałem w uniesieniu niekłamanem. »Mo­wa polska jest napiękniejszą na świecie!« — »Ja znów utrzymuję z całą mocą, że czeska mowa jest najpiękniejsza.« »A to czemu?«, rzekłem. »Bo jest moją mową ojczystą-, odpowiedział mi z zapałem.
Przyskoczyłem do niego, a wstrząsając mu rękę, rze­kłem: »Winszuję Panu tego szlachetnego wyznania o naj­piękniejszej rzeczy ojczystej. Gdyby tak wszyscy mówili, zniknęliby zdrajcy w narodach, zniknęliby też gwałtownicy, coby innym swój język narzucić chcieli, wszyscy chroniliby w swej piersi ten dar najwspanialszy na ziemi, a każdy na­ród chciałby tem swojem własnem światłem, niezamąconem żadnym obcym pierwiastkiem, świecić przed drugimi, jak świecą gwiazdy na niebios błękicie.«
Mówiono potem o Czechach, jako to skłaniają się ku Rosji, co się u nich panslawizmem nazywa.
»A Pan jesteś panslawistą, panie doktorze?« »Nie, bo panslawizm w dzisiejszem pojęciu jest niemożliwy; to było trzeba zrobić w początkach narodów. Obecnie mógłby on istnieć tylko jako hegemonja jednego plemienia nad drugiem, a utracić swej odrębności plemiennej nie chciałbym. A ka­żdemu od języka ojczystego — wara! Idzie czas dla Sło­wiańszczyzny, że wszystkie jej plemiona z zachowaniem swej odrębności utworzą związek między sobą. I to je sil- nemi uczyni wobec każdej wrażej mocy.«
»A Pan, panie Brzobohatý, dałeś swą znajomością ję­zyka polskiego i znajomością polskiej literatury piękny przy­kład, jak Słowianie na kresach czynić mają i dałeś nam po­chop do naśladownictwa. Otóż przez Ostrawicę podajmy sobie bratnie dłonie do trwałej, zgodliwej przyjaźni i połącz-
my je do obrony naszych sadyb ojczystych, gdyby wróg nasz odwieczny najechać je zamierzył.«
Takeśmy marzyli, zapaleńcy młodzi, przy wstępie do życia w służbie ojczystej ziemi. A dziś, przy schyłku życia, gdyśmy się zeszli, czy się te marzenia spełniły?
W zasadzie spełniły się one, ale w szczegółach, w wy­konaniu, panuje jeszcze chaos. Lecz zczasem skrystalizują się i w dziejach ludzkości nastąpi dzień Słowiańszczyzny — zjednoczonej, wielkiej, potężnej.
Po śmierci Śliwki tak się składało, jakoby ks. Otto chciał wrócić do Warszawy. Mówię: chciał wrócić, bo on u siebie tak był postanowił, że po spełnieniu niejako swej misji znów do dawnej pracy powróci. I zdawało mu się, że ten czas właśnie nadszedł; mianowicie, kiedy zrobił obrachunek swej pracy, kiedy zobaczył, że wyniki jej są do­datnie. Boć widział, że polska ludność zboru idzie za nim, boć sobie wychował następców w osobach ks. Badury i ks. Michejdy, którzy ten lud w jego duchu poprowadzą: boć widział karne i swych obowiązków świadome nauczyciel­stwo; boć widział instytucje narodowe, do których zało­żenia się w wielkiej części przyczynił, znakomicie się roz­wijające, — bo widział wreszcie, że walka z Bielskiem jest prawie bezcelowa, bo osiągnięto w niej, co się osiągnąć dało. Postanowił przeto powrócić.
Gdyby był Śliwka żył jeszcze, zatrzymałby ks. Otto w Cieszynie, jak się mu to było już raz udało. Ks. Otto wie­dział, iż, po ludzku mówiąc, on go do Cieszyna sprowadził, ale nie na tłustą farę, lecz na wielki bój o najświętsze dobra duszy, na stanowisko, które od czasu do czasu sam Bóg swoim wybranym wyznacza. A niemała to rzecz w takiej Bożej służbie stać! A Otto zrozumiał i odgadnął zamiary Śliwki, on widział w nich rękę Bożą i Jego powo­łanie! To też porwał Śliwkę za sobą do tej świętej pracy jako towarzysza wiernego, jako doradcę mądrego, jako obrońcę dzielnego. O, jak wielkie szczęście rozpiera mą pierś, że mi było danem oglądać tych wielkich ludzi w spo­łeczeństwie naszem!
Więc kiedy ks. Otto stracił przyjaciela, pozostał mu jeszcze powrót do domu, który nastąpił w jesieni 1875 r.
Czytelnia urządziła na jego cześć wieczorek pożegnal­ny, na którym też miałem wygłosić wiersz. W sali czytel- nianej odbyła się ta uroczystość. Dziwna rzecz, że kiedy zwykłe rzeczy pamiętam w najdrobniejszych szczegółach, w tym wypadku nie dopisała mi pamięć. Nikogo nie widzia­łem, choć tam ludu pełno było, tylko ks. Otto samego. Całą duszę moją, całe uczucie moje, słuch mój i wzrok mój w tej najmilszej mi wtedy osobie pogrążyłem. A kiedy mówiłem:
To, coś zdziafaf, czemś nam był, nasze usta drżące Nie wyrażą, ni ta łza, co płynie z powieki:
Bo do tej odpowiedzi mają ust tysiące Prawo, — którą posuną aże w czas daleki;
Bo sfowa ust twych w sercach brzmieć nam nie przestaną,
Boś ty ze Sfowem Bożem zasiał i twe miano!
Cliociażeś się usunął w zbyt krytycznej chwili Od pracy, choć bolesno, zarzut cię nie spotka.
Bo może przeznaczenie iść dalej cię sili.
Bo praca wielkiej treści, choć rozmiarem krótka ...
A gdy błogosławieństwem się Bożem rozpleni,
Uczczą wdzięcznie siewacza dzieci śląskiej ziemi!
w oczach Ks. Otto zobaczyłem łzy.
Wracałem do domu wielkim smutkiem ściśnięty. W 3- godzinnej drodze miałem czas rozmyślać o tej rozłące cięż­kiej, miałem czas zastanawiać się i rozważać. Czyż nie byłoby lepiej cieszyć się z tego, że ten człowiek wogóle przyszedł do nas, niż smucić się, że po niespełna 10-letnim pobycie od nas odchodzi? Jak Filip, pędzony Duchem, zja­wia się na puszczy, aby ochrzcił komornika królowej, tak ks. Otto, jako posłaniec Boży, przychodzi na Śląsk, aby z jednej strony powiedzieć tej 80-tysięcznej rzeszy ewan­gelickiej: Wyście kość z kości Polakami, z drugiej: Wyście ewangelikami augsburskiego wyznania, przy którem wasi ojcowie stali wiernie i mocno, wyście tu tym narodem wy­branym, kapłańskim, świętym, abyście opowiadali cnoty Tego, który was powołał z ciemności ku wielkiej Swej świa­tłości. Mutman, Steinmetz, Otto — to najjaśniejsze fale, któ­re się przelewały poprzez wody kościoła Jezusowego na naszej śląskiej ziemi.
Przyszedł Otto w chwili, kiedy ewangelickiemu ko­ściołowi groził rozuzdany wielce racjonalizm, liberalizm re­ligijny. Potężnem słowem rozgromił tę moc, z Pismem świę­tem niezgodną i sprawił, że jesteśmy kościołem ewangelio kim, stojącym wiernie przy Chrystusie, Synu Bożym, Jedno- rodzonym z Ojca w wieczności i że jesteśmy ewangelic- twem polskiem! Tak, cieszyć się mamy, cieszyć serdecznie, że w przełomowej chwili dziejów polskiego ludu na Śląsku, w chwili jego odrodzenia, posłał nam Bóg mężów i w szkole i w kościele, — mianowicie w szkole Śliwkę, w kościele ks. Otto, abyśmy się stali tem, czem jesteśmy!
A za to nie owym wybrańcom, ale Trójjedynemu Bogu niech będzie cześć i chwała i dzięki na wieki. A w modlitwie serdecznej prośmy o mocną, czystą, nieustającą wiarę, o stałość przekonań, o miłość ku Chrystusowi aż. do wypeł­nienia wieków tej ziemi.
C) Bój o sprawę ojczystą i o pozytywną religijność po odejściu ks. Otto.
1.
Ks. Otto odszedł z Cieszyna, a ks. Haase przyszedł do Cieszyna! Dziwnie to czasem poczyna sobie los z ludźmi na ziemi. To im niekiedy okrutną ręką najpiękniejsze nadzieje zniweczy, to im jak ślepy wszystko na wspak obróci, stwa­rzając potworne antagonizmy i myśląc, że mądrze uczynił.
Bo proszę: Ks. Otto, teolog pozytywny, doktor, redak­tor »Zwiastuna«, w którym religję pozytywną na chwałę i cześć Trójjedynego Boga głosi, przychodzi z dalekich stron Polski do nas, znajdując zbór wielki, prawie w całości pol­ski i ten zbór w całej jego istocie głoszonem przez siebie Słowem Bożern do głębi porusza, ogniem swej duszy do prawdziwej wiary w Chrystusa, Syna Bożego, za sobą po­rywa, tak, iż kiedy odszedł, zostawił ten zbór jak łan w cu­downym stanie, co rychło czekać, wyda żniwo obfite, z któ­rego będzie miała radość, chlubę i pożytek ta polska od wie­ków ziemia. I rzeczywiście w tym czasie życie narodowe u nas znajdowało się w okresie szczęśliwego rozwoju i obie­cywało dojść do zupełnego rozkwitu, do czego przyczynili się ewangelicy we wielkiej mierze, a to zaraz z początku, możnaby rzec, że właśnie oni byli tą światłością, co się na całą cieszyńską ziemię rozlała i całą ogarnęła. Nie czynię tu tem stwierdzeniem żadnej ujmy katolikom, których stosun­ki kościelne, wytworzone przez nasyłanie czeskich księży do parafij polskich, na rozwój życia narodowego nader ujemnie wpływały, gdy tymczasem ewangelicy, choć obsłu­giwani przez duszpasterstwo zniemczone, mieli nabożeń­stwo polskie, a przedewszystkiem — szkoły polskie! A po­nieważ były one po całem Cieszy ńskiem rozmieszczone, więc wpływ ich na polskość był tak wielki. W tej pracy jaśniała dziś zapomniana, a nawet sponiewierana przez nie­których postać wielkiego nauczyciela — Śliwki.
Ks. Otto też słusznie w należytem zrozumieniu misji 80-tysięcznego ewangelickiego ludu polskiego na Śląsku
głosi Polsce jako fakt niezbity i niczem nie dający się utrącić, że ewangelik może być bezwzględnie dobrym Polakiem.
Uznała też to w obecnym czasie i katolicka »Gwiazd­ka«, iż ewangelicy byli pierwszymi budzicielami narodowy­mi, uznało całe społeczeństwo, kiedy założyciela »Gwiazd­ki«, ewangelika i teologa ewangelickiego Pawła Stalmacha, który przez całe swoje życie aż do ostatniej jasnej chwili tego życia pozostał wierny swych ojców wierze i wyznaniu ewangelickiemu, takim wspaniałym obchodem w setną pa­miątkę jego urodzin *) uczczono i nie wątpię ani chwili, że to uczyniono z zupełnym rozmysłem, iż w sprawach naro­dowych o wyznanie pytać nie należy!
Taki był stan życia narodowego, kiedy ks. Otto z Cie­szyna odchodził, czczony i miłowany od wszystkich, którzy ojczystej sprawie wiernymi byli.
A na jego miejsce, na tę przez niego opuszczoną am­bonę, nawet do tego samego mieszkania przyszedł ks. dr. Haase, z przekonania teologicznego racjonalista, wydawca i redaktor »Neuprotestantische Blätter«, z narodu Niemiec, a więc przeciwnik teologiczny i polityczny, antagonista bezwzględny!
Aby zrozumieć tego mimo wszystko niepospolitego człowieka, jego przyjście do Cieszyna, jego wręcz przeciwne od swego poprzednika stanowisko, należy wskazać na cha­rakter Niemców, na ich ducha, zamiary, zapatrywania, dą­żenia i na metody, jakiemi działali. Niemcy uważali cały Śląsk, a więc i część jego cieszyńską za »deutsches Gebiet« i od wieków starali się kierować procesem asymilacyjnym na swoją korzyść. Niemcom, sąsiadującym z słowiańskiemi krajami, Prusom i Austrji, przypadło też zadanie niemcze­nia słowiańskiej ludności. Wprawdzie do roku 1848 sprawo­wała rządy u nas czeska kancelarja nadworna (böhmische Hofkanzlei). Stąd władze polityczne i sądy przeważnie cze­skie, akta czeskie. Ale po roku 1848 rządzili Niemcy. Stąd urzędnicy przeważnie Niemcy albo Czesi zniemczeni, akta przeważnie niemieckie. Więc kraj nasz dla tych rządów,
') W r. 1924.
choć prawie cały polski, był uważany za »deutsches Ge­biet«, za teren niemiecki, który .należało z naleciałości oczy­ścić. Dlatego też Niemcy, którzy początkowo ruch narodowy bagatelizowali, zlękli się formalnie czasu ks. Otto i po jego odejściu z Cieszyna, które uważali za nader szczęśliwe dla siebie zdarzenie, rzucili się z całą siłą na tłumienie niepożą­danego dla siebie ruchu, a ks. Haasemu przypadła w tej akcji główna rola.
A więc nie ze swej woli tylko stanął Haase w Cieszy­nie, lecz jako wykładnik powszechnej myśli niemieckiej i jako wódz, wybrany na zdobycie polskiej sadyby dla wielkiej niemieckiej ojczyzny. To też bez wielkich skrupułów, z za­pałem i myślą, że ojczystej sprawie służy, podjął się Haase tego dzieła, którem tyle nieszczęść na biedną krainę śląską- sprowadził, a którem niemieckiej sprawie nic a nic, jak światowe wydarzenia okazały, nie usłużył.
Stanęły tedy na terenie zboru cieszyńskiego, czyli ra­czej zborów śląskich, dwie nawzajem zwalczające się siły, niby dwa tytany, na bój zawzięty, ciężki, co miał rozstrzy­gnąć o losach tej ziemi. Po stronie jednej stanął lud jej, lud tubylczy od wieka, po stronie drugiej Niemcy-przyby- sze, wraz z tymi, co dla chleba do nich przeszli.
Ale nie wyprzedzajmy wypadków.
Dwa stanęły do walki wyborczej w. cieszyńskim zbo­rze po odejściu ks. Otto stronnictwa: Niemcy liberali z »fa- sonskorzami, których kandydatem był ks. Haase, i naro­dowcy, których kandydatem był ks. Badura. Agitacja ze strony Niemców była intensywna; narodowcy zaś tak byli pewni zwycięstwa, że nie wytężyli wszystkich sił. Tej pew­ności zwycięstwa dał wyraz w swej »pieśniczce« agitacyj­nej Kajzar z Mistrzowie, kiedy w niej przedstawia Haasego jako Goljata, a Badurę jako małego, niepokaźnego Dawida, z tem upewnieniem, że Dawid zwalczy Goljata. Ej, kto się potyka, łatwo potknąć się może! Dlatego dobrze, gdy się poprzednio teren walki dokładnie zbada, wszystkie szanse za i przeciw ściśle obliczy, wszystko rozważy,' niczego nie przeoczy i nie zaniedba, a potem ze spokojem w duszy, ale ogniem w źrenicach stanie do walki!
Narodowcy wierzyli w to, że cały zbór zachowa szcze­rą i wierną pamięć i przywiązanie księdzu Otto i z wdzięcz­ności obierze ks. Badurę, jako przez niego upatrzonego na­stępcę. Ale zapomnieli, że wielu zborowników było odej­ściem ks. Otto tak żałośnie dotkniętych, iż mówili, że kiedy jego niema, to już im o nic nie chodzi. Nie pamiętali o tem, że lud prostaczy gardzi często tem, co małe, choćby to najlepsze było, a sięga jak małe dziecię po to, co wielkie i wspaniałe. I pokpili sprawę, a pokpili szczególnie ci, któ­rzy siedzieli większością w presbiterstwie, a także do niej należący redaktor »Gwiazdki« Stalmach.
Haase został większością 120 głosów wybrany.*) Gdy­by narodowcy byli tak intensywnie agitowali, jak liberali. gdyby na ciosy wymierzone odpowiedzieli również tym sa­mym sposobem, gdyby byli pouczyli zbałamucony zbór, szczególnie tych małych, tych słabych, tych prostaczków — byliby bez wątpienia osiągnęli zwycięstwo. Ale my już wszę­dzie tacy! Już jakaś Boża kara czekała na nas za to, że Otto poszedł, iżeśmy nie bronili, by nie odchodził. O, było potem wyrzutów dosyć!
Jakżeby inaczej poszły dzieje naszej ziemi nieszczęsnej! Jak korytem szerokiem, równem byłyby one płynęły! A tak zostały zatamowane w przyrodzonym biegu i zniewolone do szukania innego kierunku. Nikomu to nie wyszło na do­bre: Niemcy nie osiągnęli nic, że ks. Haase został wybrany, a nam ziemię naszą rozdarto na dwoje!
Ks. Haase stanął w Cieszynie nie jako pastor wielkie­go zboru o wiekowej tradycji, nie jako pastor Jezusowej owczarni, nie jako wódz przeważnie polskich zborowników, ale jako wysłannik odwiecznej niemieckiej idei, dążącej do zdobycia polskiego ludu dla sprawy niemieckiej, jako też przyszedł na zadokumentowanie przed światem tego nie­szczęsnego i błędnego mniemania, że protestantyzm a nie- mieckość to jedno i to samo pojęcie!
Przyszedł jako zręczny, genjalny dyplomata, który nadzwyczajną uprzejmością skwapliwie kryje to, co myśli,
:') Na 1305 uprawnionych do głosowania.
a mówi tylko to, co prostym umysłom schlebia, co zachwy­ca i imponuje. Przyszedł jako kaznodzieja potężny, porywa­jącej wymowy orator, przyszedł jako senjor śląskich zbo­rów, jako arcypasterz wielkiego ewangelickiego kościoła na Śląsku. A jego wspaniała postawa zewnętrzna dodawała uroku duchowej wielkości.
Ks. Otto był człowiekiem, którego albo miłować, albo nienawidzieć było trzeba; takimż człowiekiem był i ks. Haase.
Ks. Haase nie przyniósł racjonalizmu, ani go tu nie przeszczepił, bo on już tu od dawna siedział i potężnie się rozrósł. Przynieśli go studenci teologji z wszechnic niemiec­kich, nawet pastorowie z obczyzny, jak naprzykład Paulini. W Niemczech racjonalizm ogarnął całe masy społeczeństwa i w pastorze Jatho i innych osiągnął punkt kulminacyjny. Równolegle z nim szedł tam jednak także potężny ruch po­zytywny, jakby na świadectwo, że hasło Lutra: »Chrystus, Zbawiciel grzeszników« nie przebrzmi na wieki.
Czyż się mamy dziwić tym różnym zmianom pojęć w dziedzinie religji? Pojęcia: dobre i złe, duch i materja, monoteizm i politeizm, anioł i szatan, to jak fale jasne, to jak fale mętne na powodzi wieków wzbierały i opadały, to jak dym ofiary Kaina przewalały się w czarnych kłębach przez błota tej ziemi, to jak dym ofiary Abla rozświetlony pod­nosiły się ku niebu.
Czyż w żydowstwie, tej religji przez Mojżesza od Bo­ga danej, nie było różnic w pojęciach pod względem religij­nym? Oto faryzeizm, co w kleszcze zakonu chciał ścisnąć lud, oto saduceizm, co się z tych kleszczy wywinął i uży­wał życia, bo »post mortem nulla voluptas«. oto nazareizm, co w umartwieniu i czystości służył Bogu.
1 w chrześcijaństwie ta sama zmienność, gdzieby się zdawało, że jedność panować powinna. Te same prądy: farv- zeizm w formach zakonu, saduceizm w pogwałceniu prawd ewangelicznych, ale też i najczystszy nazareizm, wysilający się w czci Trój jedynego Boga.
Wierzyć w Boga jest trudniej, nie wierzyć jest łatwiej. Wierzyć — to ciężka walka Jakóba z Bogiem nad potokiem
Jabok; badać rzeczy ducha rozumem, to jest młócić bobo- winę, z której ani jednego ziarna pozytywnych wiadomości nie wytrzęsiesz. »Nie wierzyć, aż pozna się gruntownie rzecz daną!« Głupi! to najprzód musiałbyś w samego siebie nie wierzyć! Albo czyś poznał już samego siebie? Czy wiesz, z czego właściwie składa się twoje ciało? Czy wiesz, czem jest twój duch i w którym kąciku twoich wnętrzności on mieszka? Czy nie jesteś sobie samemu wielkim, niezba­danym cudem, jak wszystko, co Bóg stworzył? Otóż do poznania rzeczy nasze zmysły i rozum nie wystarczą; trze­ba jeszcze i wierzyć. Trzeba się też jeszcze spodziewać, że kiedyś nadejdzie czas, gdy te cuda staną się dla nas wi­doczne i zrozumiałe, że przestaną być dla nas zagadką; czas, w którym pełność zmysłów będzie nam dana.
Jeszcze jedno jest bardzo dziwne w naturze. Cała przyroda chce się wyrwać z obecnego stanu i wznieść się w sfery inne, nieznane: wszystko wzdycha do wyzwolenia z krępujących więzów i pragnie wznieść się do wolności. Świat minerałów marzy o kwiatach, naśladuje je kwiata­mi szyb zamarzających i kwiatami kryształów; świat roślin­ny marzy o zwierzętach nietylko w tych tak złudnie ru­szających się — jakby chcących iść w dal — gajach i la­sach, lecz także w niektórych gatunkach, wykonujących za dotknięciem samoistne ruchy; świat zwierzęcy marzy o człowieku, kiedy się stara przyjąć jego pozę i postać, jak to czynią małpy lub mowę, jak gadające papugi i szpaki. W całej przyrodzie jedna myśl, jeden plan i częsta analogja w tem, że wszystko dąży do udoskonalenia, do rozwoju w jednych i tych samych warunkach wielkiej myśli Bożej.
A na człowieku miałoby wszystko stanąć, on jeden miałby być kontent z tego stanu, w którym się znajduje na ziemi? Nie! On tym samym sposobem, jak wszystkie stwo­rzenia na ziemi, pragnie stać się czemś więcej, niż jest, on pragnie do nieba, do Boga, gdy woła: Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech!
Tak, jak te wyżej wspomniane podobieństwa spełniają się w rozwoju wszech stworzeń na ziemi, tak się też spełni co do człowieka, wszystko w ten sposób, jak nam ewan-
gelja opowiada. Więc wierzę w Chrystusa cudowne naro­dzenie; wierzę w śmierć Jego na krzyżu — dla grzechów naszych; wierzę, że zmartwychwstał dla usprawiedliwienia naszego; wierzę w końcu i w ogólne zmartwychwzbudzenie i żywot wieczny.
Wierzę w zmartwychwstanie! Patrz — oto na wiosnę widzisz jedno cmentarzysko na rolach naszych; ile ziarnek wysianych, tyle grobów. Po małej chwili nowe życie rodzi się na tych grobach. ‘
»Zaprawdę, .zaprawdę powiadam wam: Jeśliby ziarn­ko pszeniczne, wpadłszy do ziemi, nie obumarło, ono samo zostaje; lecz jeśliby obumarło, wielki pożytek przynosi.« (Jan 12, 24.)
Tak, jak w ziarnku, które obumiera, znajduje się ukryty zarodek, z którego nowe powstaje życie, tak w rozrzuconym prochu ciała ludzkiego jest zarodek — atom ukryty, kiełk przemienionych ciał przy zmartwychwstaniu.
Ks., Haase, przyszedłszy do Cieszyna i rozglądnąwszy się w położeniu, zaczął się uważnie zabierać do pracy. Przedewszystkiem oglądał się za ludźmi do pomocy i. starał ich zgromadzić koło siebie. A między nimi najpotrzebniej­szymi i najodpowiedniejszymi wydawali mu się nauczyciele; objeżdżał ich tedy jako wizytator szkół i zapraszał do siebie, gdzie ich z wielką uprzejmością przyjmował. A na­uczyciele, widząc w nim nietylko senjora, ale i członka wy­sokiej Rady szkolnej krajowej, byli radzi, że w nim znaleźli protektora i opiekuna.
I ja się u niego znalazłem. Ale jako niedawny jeszcze domowy księdza Otto szedłem tam z ostrożnością i rezer­wą. Szedłem, by poznać człowieka, w którego ręku spo- ' czy wał kawał dziejów naszej ziemi.
Ks. Haase odmienną drogą od swego poprzednika za­mierzył prowadzić zbór cieszyński, mianowicie w kierunku humanitarnym. Może to robił w tym celu, aby nadać roz­głosu zborowi i całemu .ewangelictwu cieszyńskiemu, może też chciał odwrócić na razie uwagę od swych przekonań teo­logicznych. A może też było oboje. Zbór cieszyński zajmo­wał się dotychczas tylko szkołą i zasłynął przęz to na całą
Austrję. Teraz, kiedy szkoła przechodziła na etat rządo- - wy, trzeba było znów coś wielkiego uczynić, aby dotych­czasowy rozgłos nadal podtrzymać.
Postanowił tedy Haase wybudować szpital zborowy.
Było to przedsięwzięcie nietylko wielkie, ale i bardzo tru­dne. Skąd wziąć środki do tego potrzebne? Zbór ich nie miał; ale ks. Haase czuł się na siłach, by ich dostarczyć. W Cie­szynie były i są jeszcze dwa szpitale: Braci Miłosiernych i Sióstr Elżbietanek. Były to szpitale katolickie, gdzie rze­komo innowiercy w swych religijnych przekonaniach byli niepokojeni, więc ks. Haase postanowił to sprawdzić. Zwo­ływał ludzi, którzyby mu mogli zaświadczyć, że w rzeczo­nych szpitalach zdarzały się wypadki namawiania ewange­lików na katolicyzm i spisywał z nimi protokoły, które rządowi, jako dowód potrzeby założenia międzywyznanio­wego, ogólnego, a przez ewangelików kierowanego szpitala przedłożył, zaczem też i konsens otrzymał.
Zaczęło się tedy zbieranie środków na budowę, zaczę­ła się kwesta, a że kwestarz był osobistością wielką, pły­nęły datki obficie, zebrał się miljon złr. i w krótkim czasie stanął szpital wspaniały, o którym było można rzec: Go­dzien Pac pałaca, a pałac Paca.
Szpital urządził Haase według najnowszych zasad hi­gienicznych. Na czele szpitala postawił tęgiego chirurga dr. Hinterstoissera, Niemca, a że sprowadził resztę lekarzy rów­nież Niemców i pielęgniarki także Niemki, wynikła z tego ta niedogodność, że polscy pacjenci lekarzy,-a lekarze pa­cjentów nie rozumieli, z czego powstawało narzekanie i skargi niepotrzebne. Do tego dołączyła się jeszcze i ta oko­liczność, że zbór szpitala dla braku środków utrzymać nie był w stanie, skutkiem czego szpital przeszedł na etat kra­jowy. Mimo to jednak zasługa ks. Haasego jest tutaj ogrom­na: stworzył dzieło wielkie, rozsławił zbór cieszyński i pod­niósł imię ewangelicyzmu szeroko i daleko.
Podczas wizyty nie bawiłem u ks. Haasego długo. Ka­zał mi łaskawie wnieść na swoje ręce podanie do sejmu o doliczenie lat, spędzonych przy prywatnej szkole do lat służ­bowych przy szkole publicznej i dodał, by to uczynili inni.
co znaczyło innemi słowy upragnione osiągnięcie dodatków pięcioletnich. Wnieśliśmy wszyscy podania. Lecz ja popełni­łem kapitalne głupstwo: umieściłem w »Przyjacielu Ludu« wiersz noworoczny pod tytułem: »Do naszych przyjaciół! Otóż w oczach Haasego stałość przekonań, opowiedzenie się przy ojczystej sprawie było zbrodnią, a że tam w wier­szu było:
»I będziemy służyli szczerze dobrej sprawie,
Będziemy jej służyli tak, jako potrzeba,
A czy pójdziem u świata w sławie lub niesławie,
A czy nam ludzie dadzą, lub nie dadzą chleba:
My tam na takie rzeczy nie będziem ważyli,
Lecz niezmienni zostajem, jak my dotąd byli.«
więc pomyślał: Nie stoi o chleb, więc odrzucimy jego po­danie. Wiersz ten kosztował mię 80 złr., wówczas majątek dla biednego nauczyciela! A było takich wypadków więcej. Ale nic to!
Zdarzało się często, że kiedyśmy wracali od ks. Otto, że zapłakani szeptaliśmy: Tobie, ziemio ojczysta! Tobie na­sze myśli, nasze słowa, nasze czyny, nasze życie! U ks. Haasego zaś toczyła się rozmowa uczona, działająca na rozum, kształcąca ducha, ale zostawiająca w spokoju ser­ce i czucie. W słowach jego była jakaś moc, która posłuchu bezwzględnego żąda i tego, coby się jej sprzeciwił, w proch zetrzeć potrafi. On był sobie takim despotą, bezwzglę­dnym panem, co sług tylko chciał koło siebie. Dlatego po­szedłem sobie precz od niego.
Ale na dwóch ludziach doświadczył on mocy swej woli, swego ducha. Zostali oni wyrzuceni jakby z kolei spokoj­nego życia i rzuceni na drogę twardą, męczeńską prawie.
W grudniu roku 1876 został ks. Badura wybrany pa­storem w Bystrzycy. A ponieważ Badura był przeciwkandy- datem Haasego w Cieszynie, ponieważ był uczniem ks. Otto i towarzyszem wiernym ks. Franciszka Michejdy — przeto nie mógł zostać pastorem w Bystrzycy. Dwa lata toczyło presbitertswo bystrzyckie walkę z rządem o przyznanie oby­watelstwa ks. Badurze — który, jak wiadomo, był pewnego czasu pastorem na Pruskim Śląsku — czyli raczej o pozwo­
lenie powrotu do stron ojczystych, ale minister wyznań i oświaty, Streemayer, osobisty przyjaciel Haasego, tego po­zwolenia nie dał, a Rada kościelna wyboru ks. Badury nie zatwierdziła.
A Śląsk Cieszyński, zwłaszcza kościół ewangelicki; w naszym kraju utracił jednego z najdzielniejszych swoich synów! A on zaś pod cudzym nieprzyjacielskim rządem jak męczennik prawdziwy dokonał swego żywota.
W następnym zaś roku 1877 powołał zbór cieszyń­ski na wyraźne życze­nie ks. Haasego kandydata teologji Jana Pindora na trze­ciego swego pastora. Ks. Pin- dór czuł się Polakiem, ale odmiennie od drugich w ży­ciu narodowem nie brał ża­dnego udziału. O tem dowie­dział się ks. Haase i sądząc, że znajdzie w nim podatne i powolne narzędzie do wy­konania swych planów, spo­wodował jego wybór. Zaraz też na wstępie działalności pa­storskiej zakazał ks. Pindo- rowi pod groźbą niemiłych następstw wszelkiego mię-
szania się do spraw narodowych. Ks. Pindór uląkł się i po­czątkowo usłuchał. Lecz z biegiem czasu samo stanowisko pastorskie uniemożliwiało wykonanie woli zwierzchnika, rzucając go niby między młot i kowadło, że nie mógł ani Haasemu, ani zborowi służyć. Znajdował się tedy w sytuacji bez wyjścia; na szczęście rzucił się do pracy literackiej i mi­syjnej i w niej znalazł to, do czego był właściwie powołany i czem się nietylko swemu zborowi, lecz całemu polskiemu ewangelictwu tak bardzo przysłużył. Lecz ks. Haase i w tem upatrywał bunt przeciwko sobie, jako, że ks. Pindór tyle i tak znakomicie pracował dla ewangelickiego ludu polskiego;
Ks. Dr. Teodor Haase.
postanowił go więc Haase ukarać za to. Wprawdzie nie uczynił już tego sam, ale uczynili to Niemcy, których był wodzem, uczyniła to Rada kościelna, której prezydentem był syn jego, Wolfgang Haase. Ks. dr. Jan Pindór po 38-letniej błogosławionej pracy w zborze został z błahego powodu posłany na emeryturę. Był to ze strony Niemców gwałt niesprawiedliwy wysoce i ohydny, jaki historja ku wiecznej pamięci zapisze i sprawiedliwie osądzi.
Można sobie wyobrazić, ile zasłużony ks. dr. Pindór cierpiał z tego powodu, ile cierpiał, spędzając swe ostatnie lata w pracy zdała od ziemi rodzinnej, od swojego zboru i od swoich, ile cierpiał, gdy chory z umęczenia wracał do domu z trwogą w sercu, czy choć dojedzie, by złożyć swą głowę w grobie ojczystym*)
Jeżeli grzechem jest, kiedy się z całego serca nie słu­ży sprawie ojczystej, toć on — o ile w młodości chwiał się niegdyś pod naciskiem Haasego — twardem męczeństwem swojem wszystek dług wobec ojczyzny spłacił.
*) Ks. Dr. Jan Pindór zmarł 29. grudnia 1924 r. w Cieszynie, w kilka dni po powrocie z Nejdorfu (województwo Poleskie), gdzie ostatnio spra­wował urzud duszpasterski.
II.
W roku 1882 odbywał się w zborach naszych wybór superintendenta morawsko-śląskiego. A kandydat śląski mu­siał mieć wszystkie głosy śląskich zborów, aby mógł zwy­ciężyć przy wyborze. Ale kandydatura ks. Haasego była wskutek afery bystrzyckiej mocno zakwestjonowana: Zbór bystrzycki był zdecydowany nie dać mu głosu, a cieszyń­ski był niepewny. Wtedy ks. Haase zawarł z reprezentan­tami presbiterstw zborów polskich ugodę, w której święcie przyrzekł, że się w sprawy narodowe mięszać nie będzie, ale będzie żył i działał tylko dla dobra kościoła. Protokół tej ugody jest datowany dnia 9. sierpnia 1SS2 roku. Ks. senjor Haase obiecał, że chce postarać się o to, aby w szko­łach średnich i seminar jach Księstwa Cieszyńskiego zapro­wadzono język polski jako przedmiot warunkowo obowiąz­kowy i aby kandydaci stanu nauczycielskiego dla szkół pol­skich mieli także ćwiczenia praktyczne w języku polskim. Dalej chce się starać o to, żeby władze polityczne i sądy podania osób prywatnych i urzędów autonomicznych, wnie­sione w języku polskim, załatwiały w tym samym języku. >Ks. senjor uważa to za krzyczącą niesprawiedliwość, któ­ra w danym razie może doprowadzić nawet do narażenia własności, że strony, nie znające języka niemieckiego, mu­szą przedkładać przed sądem kupy, pokwitowania, obliga­cje i inne dokumenta w języku niemieckim.« Są tam jeszcze różne inne obietnice.
A że jego osobistość była tego rodzaju, iż dawała peł­ną gwarancję spełnienia obietnic co do kościoła, po pewnem wahaniu ugoda przyszła do skutku. Widzę jeszcze dziś Glaj- cara sibickiego, jak z rozpromienioną twarzą o tej ugodzie rozprawiał, jaką ufność pewną w tej obietnicy pokładał. Lecz śląskie przysłowie ma słuszność, kiedy powiada: »Obiecki pod niecki, a głupiemu radość«, jak również po­wiedzenie niemieckie: »Die Politik ist ein Luder, denn sie verdirbt den Charakter!« Ks. Haase ugody nie dotrzymał, a nieszczęsny zbór cieszyński zahipnotyzowany milczał. To
też ks. Franciszek Michejda, kiedy się mu raz do tego na­darzyła sposobność, napisał w prywatnym liście do super­intendenta Haasego (list pisany jest po niemiecku): »Ksiądz superintendent dobrze wie, że w żadnym punkcie ugody, zawartej z nami, Ksiądz nie dotrzymał nam słowa. Ksiądz nietylko nie zrobił tego, co obiecał zrobić, ale Ksiądz też zrobił, co obiecał nie robić. Jeżeli to tam da się
Ks. Arnold Źlik. Ks. Dr. Jan Pindór.
poniekąd wytłumaczyć słowem: Ultra posse nemo tenetur, to to drugie jest już oczywistem złamaniem danego słowa.«
Jednakowoż ks. Haase nie pokazywał po sobie, jako­by nie myślał dotrzymać obietnicy, owszem bardzo pięknie wydaniem kazań Reja zborom śląskim podziękował, przy- czem należy i to wspomnieć, iż ks. Haase w roku 1864 wy­dał postylę Grzegorza z Żarnowca. Są to prace cenne; szczególnie przedmowa do postyli Grzegorza jest pracą źródłową. Mieliby to napisać teolodzy polscy, swój naród miłujący.
A czemu napisał to ks. Haase? Przedewszystkiem naj­widoczniej w celach agitacyjnych. Superintendentem był
wtedy ks. Schneider, człowiek już starszy, a sen jorami ko­lejno pastorowie cieszyńscy ks. Źlik i ks. Kłapsia, również ludzie leciwi. Trzeba było tedy i jedną i drugą godność dla siebie w przyszłości pozyskać i to jakimś wielkim czynem, jakąś znaczną pracą i uczynić tym sposobem swe imię gło­śne w całym kościele śląskim. Ponieważ ten kościół był w wielkiej części polskim, więc było trzeba coś polskiego stworzyć. I wydał postylę Grzegorza.
Drugim powodem, dla którego to uczynił, była mimo wszystko rzeczywista potrzeba wewnętrzna, duchowa. Lu­dzie wielkiej miary nie mogą strawić swych myśli i zużyć ich sami dla siebie, muszą je i światu na pokarm przy­prawić.
Ks. Haase urodził się we Lwowie w niemieckim, ary­stokratycznym domu. Nie wiadomo mi, czy był skoligacony z szlachtą polską, jednakże bywał w młodości i wśród tej szlachty wielkiej i potężnej, z której tacy Radziwiłłowie, Potoccy, Sapiehy mogliby zostać w Niemczech książętami udzielnymi. Miał też podziw i dla mocarzy ducha, a więc jako teolog dla Grzegorzów, Rejów, Łaskich, Dombrow- skich, których prawdopodobnie lubił porównywać z Lu­trem, Melanchtoncm i innymi mężami niemieckimi. I to tedy był powód do wydania posty li Grzegorza. Dziwny to był zaprawdę człowiek, z wielkich a sprzecznych myśli ulany!
Postylę Reja wydał natomiast już jako podziękowanie za wybór, równocześnie jednak także jako środek ku od­wróceniu skarg na krzywdy, których się wobec polskiego ludu dopuścił.
Ale jedno przy tem ciśnie się gwałtem na usta pytanie, jak on, zwolennik nowego wolnego prądu teologicznego, czyli racjonalista, mógł równocześnie wydawać dzieła o tak czystej pozytywnej religijności, mógł równocześnie np, pi­sać w przedmowie do posty li Reja: A tak tedy nie­chaj błogosławieństwoBożetowarzyszy tej książce, aby przyczyniła się ku zbu­dowaniu, rozradowaniu, pocieszeniu i dusz zbawieniu wszystkich, którzy wie­rzą w Jezusa Chrystusa, Pana naszego«, i
mógł zarazem noworoczną ewangelję czytać w ten sposób: »A gdy się wypełniło ośm dni, aby obrze­zano ono dzieciątko, tedy imię jego na­zwane jest Jezus«, opuszczając dalsze słowa tej ewangełji? Mógł, gdyż tak ją czytali prawie wszyscy, bo tak ją czytali Niemcy. Przysłowie powiada: Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Czy nie był to wtedy wiatr pychy ludzkiej, zarozumiałości i lekceważenia rzeczy świętych? I czy nie zbierały Niemcy, a my z nimi, strasznej burzy w ostatniej wojnie?
Powiadają niektórzy, że kościół katolicki zrodził socja­lizm. Czy nie można także powiedzieć, że racjonalizm w ko­ściele ewangelickim to dziecię ochrzcił i wychował? Jakież straszne nieszczęście sprowadził bolszewizm na Rosję1 Chrystus racjonalistyczny nie wybawił ani żydów z niewoli rzymskiej, ani nie obronił Jerozolimy od zburzenia, lecz po­szedł z nimi w rozproszenie. Socjalizm, komunizm, bolsze­wizm, te dzieci obecnego »zwietrzałego« chrześcijaństwa planują i organizują pochód na cały świat, aby go swojemi doktrynami upoić i uszczęśliwić utopijnemi reformami, nio­sąc żagiew wojny między narody, aby z jej ogni i popiołów zbawienie wstało. Jednakże świat świata nie naprawi, ciało ciała nie uporządkuje, lecz złe stosunki obecne na jeszcze gorsze zamieni. Tu może pomóc tylko Róg, który rzekł: »Dam słudze memu Ducha Swego; on sąd narodom wyda«. (Jer. 42, 1.) W imieniu Jezusowem będzie wydany sąd narodom, które się Bogu sprzeciwiły, lecz przyjdzie także wybawienie dla tych, którzy mu służą w szczerości serca. Dlatego chrześcijaństwo, w jakichkolwiek formach ono istnieje, powinno głosić ewangelję o tem świętem imieniu Jezus, »którem ono dzieciątko nazwane by­ło od anioła pierwej, niż się w żywocie poczęło«. Wierzę w społeczność świętych, w której je­dynie szczęśliwość doczesna i wieczna!...
Ks. Haase, zostawszy superintendentem, nie dbał już
o prezbiterstwo cieszyńskie; superintendent, poseł na sejm, do Rady państwa, członek Izby panów, członek Rady szkolnej krajowej, posiadacz wielkiego orderu, to już pan.
któremu się teraz było trzeba kłaniać i łaski od niego wy­glądać, pan, który był ozdobą i chlubą zboru. Otoczył się teraz ludźmi podług swego upodobania: Niemcami z uro­dzenia i Niemcami, którzy jeszcze po polsku mówili, którzy mieli sobie to za wielką łaskę, iż mu służyć mogli. Na ks. Żlika patrzał z politowaniem, że był dobrodusznym, chwiejnym i słabym, na ks. Pindora zaś z nienawiścią, że się z pod jego mocy wywinął i odważył się wydawać dzieła pozytywno-religijne dla ludu; bał się natomiast sekretarza zboru Andrzeja Macury, gdyż ten był zięciem Jerzego Cien- ciały i nie pozwolił mu się zawojować, gdyż wielcy pa­nowie najczęściej się swoich sekretarzy boją. Zresztą chciał go sobie zostawić jako łącznik między sobą a prezbiter- stwem, jako tłómacza swoich uczuć.
Teraz bowiem postanowił wbrew ugodzie, zawartej przed swym wyborem na superintendenta, wystąpić w po­czuciu swej mocy i siły jako działacz niemieckiej ludności Śląska. O ugodzie wiedziało tylko prezbiterstwo i przywód­cy narodowców; ogół o takie rzeczy nie dbał. Więc ks. Haase przedstawił niedotrzymanie ugody nie jako brzydki po­stępek, ale jako dyplomatyczne zwycięstwo nad przeciwni­kiem politycznym i sprawa była załatwiona. Ks. Haase miał tedy zupełnie wolne ręce do dalszej pracy. Jak mocarz potę­żny uderzył w najbardziej obronne miejsce: zdobył sobie na­uczycielstwo, czyli raczej Stowarzyszenie na­uczycieli wiejskich.
Szkoły ludowe polskie stały zawsze, mimo konstytucji, pod władzami niemieckiemi. Lecz wpływy ich dotyczyły tylko zewnętrznej strony szkoły, wewnętrzną wypełniała wyłącznie istota nauczyciela. Jeżeli był on szczerze narodo­wym, to szkoła nie cierpiała prawie nic a nic pod hegemonją Niemców. A u nas wtenczas, z małemi wyjątkami, takimi byli wszyscy nauczyciele, czego stowarzyszenie nauczycieli wiejskich było dowodem. Nie potrafił ówczesny inspektor Bartelmus, znany hakatysta, zachwiać tą ostoją polskości. Ks. Haasemu, jako mocarzowi, uzbrojonemu w wszelkie mo­żliwe sposoby walki, było danem dokonać tego dzieła w zamierzonej z polskością walce. Prezesem towarzystwa
był natenczas Szygut, nauczyciel puńcowski, człowiek, dba­jący przedewszystkiem o materjalny byt nauczycieli. Ks. Haase potrafił go przekonać, że lojalność nauczycieli wobec rządu miałaby wielkie korzyści i dla nauczycieli i dla szkół samych, któreby podniesiono na wysoki poziom. A ta lo­jalność polegała na tem, żeby się nauczyciele nie bawili w niepotrzebną politykę, ale żeby wychowywali powierzo­ną sobie dziatwę w kierunku osiągnięcia materjalnego szczę­ścia na świecie. Jest to taka rozumna zasada, prawda jej tak w oczy bije, że nie każdy zobaczy, że się ona właściwie wynarodowieniem nazywa. Na ten lep rządów obcych idą wszystkie wróble, o czysto materjalistycznym sposobie my­ślenia.
I nauczyciele poszli za tym głosem nieszczęsnym, a w krótkim czasie stała się wielka zmiana w łonie stowa­rzyszenia.
Pamiętam konferencję, w której dokonała się ta hanie­bna zmiana frontu. Była to najjawniejsza zdrada nauczycieli wobec swojego narodu! Było to wydanie swojej ziemi w po­siadanie Niemców, było to wyrzeczenie się wolności naro­dowej, było to wydanie dzieci swojego narodu na wynaro­dowienie, była to hańba, zabójstwo i mord najstraszniejszy.
Działo się to w Ropicy. Szýgut zagaił posiedzenie po niemiecku, rozprawy zaczęły się toczyć po niemiecku. Zdzi­wienie ogólne. Wtedy Macura Adam, nauczyciel końszczyń- ski i ja zaprotestowaliśmy, a następnie opuściliśmy zgroma­dzenie. Rzuciliśmy buławy do nóg Radziwiłła ...
Ten nasz krok nie pozostał bez następstw, bo przede- wszystkiem było to jakby oblanie zimną wodą wielu z obe­cnych, którzy, choć na razie nie zdobyli się na wystąpienie z Towarzystwa, jednak ochłodli dla niego i czekali tylko chwili, w którejby nareszcie wystąpić mogli. Ten krok stał się wyrazem myśli, idei, która nie ginie; lecz, porwana po­wiewem wydarzeń, leci dalej jak ziarnko złote, pada na gle­bę odpowiednią i rozrasta się w drzewo niebotyczne.
T tak było; doczekaliśmy się założenia Kółka pedago­gicznego w Ustroniu, jako dalszej, świetniejszej, czystszej i szczęśliwszej ewolucji Towarzystwa nauczycielskiego.
— 247 —
I
Jaką to nieszczęsną, poprostu straszną istotą jest taki zaprzaniec narodowy, taki renegat, zdrajca najświętszych, najbardziej uduchowionych urządzeń ludzkich na ziemi! Jakaż to zmiana potworna, wprost naturze ludzkiej prze­ciwna, zaszła w całej istocie takiego nieszczęśnika: istne zja­wisko patologiczne! Dawniej, jakiż to z niego był człowiek szlachetny, o jasnej, uduchowionej, ujmującej twarzy! Te­raz w jego obliczu, ba w całej jego istocie, rozlany jakiś rys zwierzęcej chciwości. Wiadomo przecież, że niema gorszych przeciwników narodu, jak jego właśni renegaci. Kiedy daw­niej mówiono o nim:
»Szczęścia w domu nie znalazt, bo ko nic było w ojczyźnic«-
to teraz dom jego jest miejscem obfitych uczt, kupionych za srebrniki, wytrząśnięte z dobrze napclianego worka Juda­sza. Dawniej Polak w każdym calu, dziś ze wlókł świętą sza­tę ojcowską i wdeptał do błota. Dawniej było wszystko pol­skie, dziś wszystko niemieckie. Człowiek by się wściekł lub rozbeczał, że tacy ludzie chodzą jeszcze po ziemi!
Ale największą szkodę polskiej ludności wyrządził ks. Haase założeniem »Nowego Czasu-, gazetą niemiecką, re­dagowaną po polsku! Był to jakby wilk w owczej skórze, wpuszczony do owczarni polskich owieczek. Ach! ileż on szkody wyrządził, ileż on owieczek o bieluchnej wełnie wy­dusił! Ugoda ks. Haasego z prezbiterstwem w r. 1882 na­kazywała zwinięcie tego nieszczęsnego pisma. Ale ks. Haase jej nie dotrzymał!
Pamiętam, że w tym czasie wychodziła w Wiedniu czeska gazeta, wydawana w niemieckim języku celem sze­rzenia wśród Niemców propagandy na rzecz Czechów.
A tutaj zakłada się pismo niemieckie w polskim języku, aby zniszczyć lud polski na Śląsku. Nie można było nic bar­dziej piekielnego, bardziej djabelskiego wymyślić! A z tego »Nowego Czasu« narodził się godny syn, »Ślązak«, który swego ojczulka w szatańskiej złości przewyższył. Z niego zasię narodzili się ślazakowcy, liberali i deutschfreundlich gesinnte Polen, silny odłam, szczególnie polsko-ewangelic- kiego ludu.
A kiedy »Ślązak* niemiecki umarł, zasiadł na jego stol­cu po czeskiej stronie granicy »Nasz Ślązak«, wydawany w zepsutej, wykoszlawionej gwarze polskiej i w tym samym duchu, choć odmiennym sposobem, prowadzi dalej dzieło zniszczenia. Za dużo, za dużo, abyś to mógł znieść, prze- nieszczęsny ludu polski! Ale ten Róg, co trzyma w Swej możnej ręce narody, doda ci sił i mocy ducha, abyś i to nieszczęście, jak innych wiele, przetrwał i ostał się cało.
Ad.irri Macura. Andrzej Macura.
Wyniki tych naprawdę tytanicznych prac ks. Haasego dla Niemców równe są zeru, — hegemonja ich już u nas nie istnieje, niemicckość już tu nie panuje. Jednakże dla nas osobistość Haasego miała w sobie coś w rodzaju orkanu, który przeszedł jak zniszczenie po całej krainie śląskiej.
Wyglądało u nas tak, jako gdy w majowym dniu mróz tęgi zwarzy kwiat drzew owocowych, wykłoszone żyto i zielone ziemniaków łany, gdy poranek, zamiast uśmiechać się perlistą rosą i kolorami kwiatów, sinym szronem niwę powłóczy, lodowym tchnie oddechem, że ptaszę-śpiewak
z przestrachu, iż wróciła zima, oniemieje i drżące do zimnej się bryły przytula.
Nad zniszczoną niwą rolnik załamuje dłonie i zapłaka­ny do nowej zabiera się orki, by na nowo posiać łany po­niszczone!
111.
Nie Badurze, lecz Michejdzie było danem zostać owym Dawidem, co miał zwyciężyć Goljata — Hassego. Położe­nie nasze narodowe miało w tym czasie, a raczej w tej chwili, coś z położenia Izraelitów, co w dolinie Ela stali przeciw Filistynom. 1 u nas podobnie najechali Niemcy i grozili zni­szczeniem. A zniszczenia tego oznaki były zatrważajace; napełniały serce rozpaczą, zwątpieniem i zniewalały patrzeć beznadziejnie w przyszłość. A czy było to widać po ogóle? Nie. Ogół nie widział w świecic nic nadzwyczajnego, czuł się nawet dobrze.
Na świecie bowiem jest tak: Kilku z ogółu jest »odda­nych«, przeznaczonych do boju za lud, za swych braci, za ziemię, co ten lud rodzi, co go żywi i hoduje. Z koła tej drużyny bojującej wybiega często jeden, co procę ma w rę­ce, a w torbie pięć gładkich kamyków, wyjętych z potoka tego ludu i z taką tylko bronią, lecz oraz z męstwem w ser­cu i wiarą w pomoc Najwyższego staje do boju z wrogiem- najeżdżcą.
I w tych to ciężkich, poottowskich czasach zjawia się jak na zawołanie ks. Franciszek Michejda i staje w obronie polskiego ewangelickiego ludu. A dziwnem zrządzeniem Bo- żem staje prawie jednocześnie z nim po stronie katolickiej ks. Świeży.
Po roku 1867, tym roku ostatecznego nadania konsty­tucji krajom austrjackim, powstają polskie szkoły także u
katolików i poczynają się nabożeństwa polskie także po tych wsiach katolickich, gdzie dotąd szkoła i kościół używały języka czeskiego. Wskutek tego zaczyna lud katolicki co­raz bardziej podnosić się narodowo. Księży takich, jak Do­minik Oreł, coraz więcej, a w osobie ks. Świeżego zjawia się prawdziwy ojciec katolickiego polskiego ludu. A dziwny to był ksiądz. Nie w samym separatyzmie katolickim błą­kał się jego duch, ale ogarnął całą ziemię cieszyńską, a choć katolików zrzeszył w jedno wielkie stronnictwo, choć dla umocowania ich w wierze katolickiej dal im Posła«, to jednak celem skuteczniejszej walki z obozem niemieckim po­łączył się z ewangelikami. Z ks. Michejdą, który coraz to więcej wyrastał na wodza, widział się może rzadko, ale przeznaczeniowo szedł z nim ręka w rękę. Była to radość patrzeć, kiedy odbywały się wybory, czy to do sejmu, czy do Rady państwa, czy do ciał autonomicznych, patrzeć na tych ludzi, ewangelików i katolików, co racząc się kiełba­skami i piwem po szczęśliwie odbytych wyborach, okrzyki- wali cześć Świeżego, Michejdów, Cienciały!
Tak mię coś radośnie upaja, kiedy o tem piszę i bie­rze mię chętka wykrzyknąć: Michejda i Świeży, ci nasi naj­więksi, najdzielniejsi, ci nasi bezinteresowni —- niech żyją!
Ale prawda — oni dziś w grobie, dziś inne czasy, inni ludzie i za okrzykiem starca, co tam drzemie nad życiem, które inaczej dziś wre, inaczej kipi, nikt nie pójdzie.
Niech tam! .
W tym czasie Stalmach ze swoją Gwiazdką« schodzi powoli z platformy ogólno-narodowej, na której powinno stać pismo szczerze narodowe i przybiera cechę pisma par­tyjnego, katolickiego. Rozgoryczenie ewangelików było wielkie; nauczyciele ewangeliccy, którzy prawie wszyscy przeszli do obozu Haasego, chcąc zmniejszyć i uspra­wiedliwić swą zdradę wobec narodu, zaczęli okrzykiwać Stalmacha jako właśnie zdrajcę. .Jeden z nich, dawniej gor­liwy patrjota, posłał mi zawiadomienie o pogrzebie »Gwiazdki«, która umarła na katolicyzm i zaprasza na po­grzeb, który się ma odbyć w Błogocicach na wzgórzu, po- lożonem nad arcyks. fabryką likierów. Było głośno z tego
powodu i wielu z naszych rozmyślało nad tein, czyby nie zaprenumerować »Nowego Czasu«.
Michejda, prawy uczeń księdza Otto, spostrzega by­strem okiem niebezpieczeństwo ze strony Haasego i widząc z postawy »Gwiazdki«, że od niej w przyszłości ewangeli-
Ks. Franciszek Michejda.
cy żadnej pomocy nie osiągną, postanawia w mężnem ser­cu stanąć do walki z olbrzymem. Była to ryzykowna i nie­bezpieczna walka prostego wiejskiego pastora z potentatem kościelnym. Z początku Haase lekceważył, ba, pogardzał Michejdą, którego postanowił zetrzeć z powierzchni bojo­wej; ale kiedy walka, z początku niby kościelna, zaczęła przybierać charakter ogólno-narodowy, kiedy Michejda wy­daje najprzód > Ewangelika«, a następnie -'Przyjaciela Lu-
du« z jasnym, czysto-religijnym i czysto- narodowym pro­gramem, przestał go sobie lekceważyć i również ciężkiego kalibru działa, prawdziwie niemieckie grube Berty, na plac boju wytoczył: wydawał od r. 1876 »Nowy Czas*.. z któ­rego się narodził w r. 1909 »Ślązak«.
Trzeba bowiem z szczególnym naciskiem zaznaczyć, że ks. Haase swą działalność polityczną opierał nietylko na Niemcach ewangelikach, ale też na żydach i katolikach, a szczególnie na arcyksiążęcej komorze. I czem był »Nowy Czas« dla poczciwego ludu ewangelickiego, tem miał być ^Ślązak« dla wszystkich bez różnicy wyznania, »szlache­tna« gruba Berta, do której obsługi znalazł się niebawem również »szlachetny« kanonjer.
Na widownię dziejów tej naszej polskiej ziemicy wy­stępują teraz ślązakowcy. Są to nasi znajomi fasonskorze, którzy, jako że każde, czy to kozie, czy owcze stado ma swe­go capa, który temu szanownemu stadu przewodzi, nazwa­ni zostali za swym 'przewodnikiem »Ślązakiem- ślązak ow­cami. Dokonało się przez tę nazwę niejako ostateczne prze­obrażenie, metamorfoza stronnictwa tak ohydnego, jakby jakiego ohydnego owadu. Nazwa ta nie była nowa, bo ją już w roku 1848 wymyślili Niemcy, aby uniknąć używa­nia nazwy Polaków, tych odwiecznych tubylców tej ziemi. Słowo Ślązak, śląskość, ślązakowszczyzna, miało zniwe­czyć słowo Polak, polskość. Śląsk polski miałby się tedy zwać Śląsk śląski, a śląski Polak śląskim Ślązakiem.
Były to prawdziwe muchomory, grzyby, jak wiadomo, piękne z wejrzenia, ale trujące w istocie, wyrosłe na grun­cie, w ktorego skład wchodziły materjalizm i głupia ludzka pycha. "
Pogardzanie ojczystą mową, a przyjmowanie innej jest stary jak świat obyczaj. Rzymianie w arystokratycznych domach mówili po grecku, Niemcy, tak samo Polacy, w po­czątkach po łacinie, później po francusku. Na dworze Fry­deryka Wielkiego panowała francuzczyzna niepodzielnie, tak, że jeden z poetów niemieckich, jeśli się nie mylę, Her­der, woła do niemieckiego narodu:
Spei aus, spei aus den Schaum der Seine Vor der Haustür der Mutter, o Jüngling!
Wprowadzenia do domów obcego języka, jak to czy­niła w narodach wolnych na wzór dworu panującego ary­stokracja i bogate mieszczaństwo, nie trzeba uważać jako tylko lekceważenie języka ojczystego, lecz więcej jako ce­chę pańskości, wyższości społecznej, odróżniającej wyższe warstwy od prostego gminu, który o takie pańskie błyskotki nie dbał, bo też dla ubóstwa dbać nie mógł. Ale u społe­czeństw, zostających pod mocą obcych, język rządzących, język państwowy, gdy raz wszedł do polskiego domu — na wieki w nim osiadł. Przykładem tego są dziś za niemiec­kie uważające się domy o polskich nazwiskach rodowych.
Jakby jaka zaraza owiała jednostki społeczeństwa na­szego, jakby jaki obłęd ubezwładnił mózgi, jakby jaka moc nieczysta wyżarła sumienia z serc — tak się wielu rzuciło do niemczyzny, jako do zbawienia z nędzy materjalnej, ja­ko do środka, prowadzącego do uzyskania honorów i zna­czenia. Nie umieli sobie uprzytomnić ani wyrozumieć, za jaką ogromną cenę przyswajają sobie ten obcy język, nio­sący im wynarodowienie, zrywające z przeszłością, z ojca­mi, z mową rodzinną, tym węzłem, którego grób nie prze­cina, ale który poza grób idzie i łączy nas z tymi, co nas do lepszej, bo niebieskiej wyprzedzili ojczyzny.
Inna jest rzecz uczyć się obcego języka, aby nam służył jako środek, jako narzędzie do życia, a inna wyna­rodowienie. Te dwie rzeczy nie idą razem ręka w rękę, ale jeżeli je człowiek nikczemny razem złączy, czyni coś prze­ciw ludzkim prawom, przeciw swym ojcom, przeciw Bogu.
Wynaradawianie Śląska odbywało się oddawna. Niem­cy, czyli rząd austrjacki, uważali go, jak się już rzekło, za deutsches Gebiet i rządzili się tu jak w niemieckim kraju-. Do roku 1848 były już zniemczone szlachta i miasta, do czego doprowadziły niemieckie szkoły i urzędy; lud wiej­ski był jeszcze prawie nietknięty. Po 48 roku zaczął się lud wiejski budzić i wstawać do nowego społecznego życia.
Wtedy to działacze narodowi zaczęli ten lud uświa­damiać narodowo, a choć tu i tam odpadła jedna i druga jednostka, ogół szedł zwartą masą za swymi wodzami. I byłby się podniósł oświatowo i narodowo możliwie najwy­żej, gdyby haasowszczyzna i następnie ślązakowszczyzna tego procesu nie była powstrzymała.
Zajmijmy się cokolwiek tymi ślązakowcami, mianowi­cie genezą ich. Była ona bardzo prosta. 1. Rząd był nie­miecki i język rządowy niemiecki. Tak samo niemieckie były sądy i wszystkie inne instytucje państwowe. 2. Wpajano ciągle naiwnym, że aby mieć jakąś posadę, czyli chleb, trze­ba się uczyć po niemiecku. Szkoły miejskie i średnic były cał­kiem niemieckie, w wiejskich język niemiecki był obowiąz­kowym. 3. Kto umiał parę słów niemieckich, uchodził za pana, za panią, za pannę. Słowa Herr, Frau, Fräulein lata­ły w powietrzu i głupcy je łapali. Brzmiało to bardzo pod­niośle, gdy się do kogoś mówiło: Herr Skalka, Frau Pie­karczyk, Fräulein Pytlik. Aby tedy mieć chleb, pięknie się nazywać, nie być wołem, ale mieć »bildunek« i »deutsche Gesinnung«, garnęło się wielu do niemczyzny: chodzili do szkół niemieckich, do niemieckiej konfirmacji i na niemieckie kazania.
Pogardzili tedy ludzie najpiękniejszym darem Boga: ojczystą mową. O Polsce, o Polakach wyrażali się pogar­dliwie, obraźliwie.
Takich ludzi hodował »Nowy Czas« i »Ślązak«! By­ła to rzecz w swojej istocie jedyna, która się w tej formie chyba nigdzie indziej nie pojawia.
Nieszczęsny to kraj, który zostaje pod władzą obcych; nieszczęsny to lud, który nie może żyć przyrodzonem sobie życiem, wychodzić sam z siebie i zajaśnieć wśród narodów świata własnem światłem. Jest on jakby grusza na rozstaj­nej drodze, gdzie każdy łobuz-przechodzeń obrywa słodkie owoce, łamie gałęzie, obrzuca kamieniami, obija kijem. Każdy rok nieszczęsne drzewo wypuszcza nowe liście, okwita nowym kwiatem, odmładza połamane gałęzie, ale każdy rok bywa na nowo odzierane i kaleczone. A najgorzej, jeżeli własne dzieci pomagają łobuzom!
Tym nieszczęsnym krajem to nasz Śląsk, a tym nie­szczęsnym ludem — my. Od wieków krzywdzili nas cndzi, na schyłku 19. stulecia szczególnie Niemcy.
Niemców chronił, pomagał im i dawał wszystko rząd; nas, Polaków, uciskał daniną i poborem wojskowym, a choć nam dał na papierze ustawy zasadnicze, to w rzeczywisto­ści były to kpiny i ironja — zwykłe gruszki na wierzbie. Było trzeba wszystkie prawa zdobywać siłą, a tę siłę trzeba było wydobywać z głębi własnej duszy, z głębi hartownej woli.
Akcja przeciwhaasowska zaczęła się po roku 18Q2, t. j. po wyborze Haasego na superintendenta. Wprawdzie już przedtem niektóre czyny ks. Haasego zaniepokoiły narodow­ców, jak naprzykład przeciągnięcie nauczycieli do swego obozu, sprawa bystrzycka, założenie »Nowego Czasu« i spowodowały odporne zarządzenia, jak wydanie »Ewangeli­ka« i założenie Towarzystwa Oświaty. Ale ks. Haase umiał wzburzone umysły uśmierzyć, drażliwe sprawy załagodzić, a w potrzebnej dla siebie chwili tak świetną ugodę z stron­nictwem polskiem zawrzeć, że wszystkich swoich zadziwił i niezmierną im radość sprawił.
I po wyborze ks. Haasego na superintendenta pokazało się, jako genjalny był to czyn, pokazało się, że on, Haase, nie ugodę zawarł, ale podstępem wytrącił niebacznym i ła­twowiernym, jakim to Polak zawsze bywa, oręż z rąk i uzbroił się nim. Oszukani tak haniebnie, spłonęli wstydem za swą łatwowierność i za ten czyn swego superintendenta, księdza, sługi ewangelji Chrystusowej!
Piersią ich targnął żal i gniew, słuszny gniew, i po­stanowili niezwłocznie podjąć nieustępliwą, odporną wal­kę z ks. Haasem, jako z swoim największym wrogiem i wro­giem całej ludności polskiej na Śląsku.
Okoliczności zdawały się być sprzyjające. Założone w roku 1881 Towarzystwo Oświaty ludowej skupiało w so­bie, co było najlepszego ze wszystkich zborów śląskich. Byli to ludzie, hodowani na Biblji i na Dambrowskim, a ze zboru cieszyńskiego szczególnie ludzie, co wyszli ze szkoły ks. Otto, więc ludzie, którzy w postępkach ks. Haasego wi­
dzieli nietylko zdradę, ale i upadek kościoła i upadek mo­ralny ludu ewangelickiego. Zrozumieli oni, że trzeba wytę­żyć wszystkie siły, aby zapobiec temu upadkowi, aby lud ewangelicki przez oświatę utrzymać nietylko przy wierze ojców, ale i przy ich zwyczajach i mowie. Ks. Michejda bar­dzo rozumnie i mądrze złożył wydział Towarzystwa Ewan­gelickiego; na krześle prezesa posadził nie siebie, młodego wtenczas jeszcze, ale ks. Heczkę, człowieka poważnego wie­
kiem, a przedewszystkiem wsławionego wydaniem kan­cjonału.
Pamiętam dobrze walne zebranie tego Towarzystwa prawdziwie Bożego. Były one zaprawdę zebraniem świę­tych. Otwierane modlitwą, prowadzone w duchu ewan­gelicznym, zakończone w poważnym nastroju, wnosiły do domów pokój i radość w Duchu świętym. Twarze gorzały natchnieniem, serca pałały, odwaga w piersi wzbierała i spracowana około chleba dłoń uzbroiła się do pracy około najpiękniejszych, najdroższych dóbr duchownych na ziemi.
I taki lud szedł z zapałem za swoim młodym wodzem i po-
*
Jan Stonawski z Lesznej,
kurator zboru trzynieckiego.
Jan Glajcar z Sibicy.
tężnie zaszachował złośliwe zamiary wodza Niemców, ks. Haasego. Była to potężna siła zbrojna, żelazna falanga w boju o największe dobra polskiego ludu na naszej śląskiej ziemicy, na piastowej rubieży.
Nazywamy pracę, podjętą w celach uświadamiania narodowego, nawoływania do miłości rzeczy ojczystych — bojem. I słusznie, bo całe życie jest bojem o sprawy duszy
i ciała, cała ziemia jeśt jednem pobojowiskiem od najpierw- szych wieków ludzkości i tem pobojowiskiem zostanie do czasu, aż się Bogu upodoba zgnieść i unicestwić potęgę ciemności.
Drugą taką falangą żelazną było Towarzystwo rolni­cze. Z początku było ono zupełnie ewangelickiem, bo dla samych członków ewangelików zwano je wtedy luterskiem, co podnieść należy, bo to był objaw znamienny, bo to był niezaprzeczony dowód, że ewangelicy ruch narodowy na Śląsku zapoczątkowali.
Jednakowoż wówczas, gdy bój e ks. Haasem się roz­poczyna, Towarzystwo rolnicze wyzbywa się cechy wy­znaniowej i zostaje ogólno-narodowem. Stało się to za przyczyną ks. Świeżego, który, jak się rzekło, wolen se­paratyzmu religijnego, jakiemu prawie wszyscy katoliccy księża hołdowali, wchodzi jako potężny sprzymierzeniec do Towarzystwa rolniczego. Tem zadecydował zwycięstwo narodowej sprawy. Stało się przez to Towarzystwo rolni­cze mocą i siłą niespożytą. Było ono jakby centrum, Zwią­zek Śląskich Katolików jednem, a Towarzystwo Ewangelic­kie Oświaty Ludowej drugiem skrzydłem armji stałej, po­ruszającej się szerokością całego Śląska cieszyńskiego.
A kiedy się z nią połączyło świeżo sformowane Towa­rzystwo Pedagogiczne*), jakby lotna kawalerja, kiedy Kasa
*) Towarzystwo to by to wskrzeszeniem- dawniejszego Towarzystwa Nauczycieli, założonego przez Śliwkę, a zgasłego po śmierci Śliwki. Jerzy Kubisz, nauczyciel w Wiśle (obecnie inspektor szkolny w Cieszynie), wespół z Jerzym Michejdą, kierownikiem szkoły w Ustroniu, założyli przy współudziale 8 innych kolegów okolicznych (Hławiczka, Terlik, Olajcar, Zientek, Raszka, Ooszyk, Cieńciała, Ożana) w roku 1888 »Polskie Kółko ' 17
zaliczkowa jak intendantura uczciwa zajęła się zaprowianto- waniem tej zbrojnej siły; kiedy w Domu Narodowym, jak w głównej kwaterze osiadło jednomyślne, zgodne, rozu­mne i jedną miłością do ojczystych spraw przejęte dowódz­two: wtedy już było pewnem, że choć ciężkie będzie trzeba staczać boje, sprawa ojczysta wkońcu zupełnie odniesie zwycięstwo!
Każde społeczeństwo, każdy naród objawia swój pro­ces życiowy sposobem realnym. Tak, jak u człowieka są usta, któremi dusza się wywnętrza, takiemi ustami społe­czeństw możnaby nazwać — prasę.
Ona jest głosem narodu: wyraża jego rozum i mą­drość, jego wolę, dążenia i pragnienia, jego moc i siłę, jego etykę, słowem całą jego jaźń i ducha. Prasa jest forum, gdzie sprawy publiczne się toczą, ale ponieważ na mównicy tegoż mogą przemawiać i Brutus, a zarazem wichrzyć wśród zgromadzenia i Brutusa synowie, więc i prasa może być do­bra i zła, traktująca sprawy narodu stanowczo i z miłością, albo też traktująca sprawy tylko partyjnie, więc ze szkodą dla ogółu, a ze zyskiem dla siebie.
Błogosławiona tedy prasa dobra i prawdziwa, toC prawdziwe słowo, przechodzące przez usta Boże, słowo, którem jak chlebem naród się syci i na wieki żywię.
Ale prasa partyjna zżydowszczona i zmaterjalizowana, to — kobieta powojenna, która z papierosem w śmierdzą­cych ustach gardłuje o prawa kobiece, a równocześnie swe przyrodzone prawa, czystość kobiecą i święte maćierzyń-
Pedagogiczne w Ustroniu«. W 4 lata później począł wydawać Jerzy Ku- bisz wespół z Michejdą »Miesięcznik Pedagogiczny«. Głównym współ­pracownikiem tego pisma był początkowo dr. Jan Niemiec, nauczyciel w Bielsku, później dyrektor szkrły ewang. we Lwowie. Po 8 latach wy­tężonej pracy liczyło »Kółko Pedagogiczne« w Ustroniu 30 członków w rożnych stronach kraju. Byli wśród nich: Farny (Nawsie), Heczko (Ko- szarzyska), Buchta (Pogwizdów), Grania (Istebna), Klyszcz (Pastwiska) i t. d.
Nadeszła tedv pora, iż Jerzy Kubisz wraz ze swymi współpracowni­kami mógł założyć 10. września 1896 »Polskie Towarzystwo Pedagogicz­ne«, które w pięciu »Kółkach« (Cieszyn, Ustroń, Jabłonków, Frysztat, Dziedzice) rozwinęło śmiałą działalność na całe Księstwo Cieszyńskie i od­ciągnęło dziesiątki i setki członków od rozsianych po kraju »Lehrer- vereinów«.
stwo wdeptuje w plugawe błoto tego ziemskiego życia; która w stroju, hańbiącym godność kobiecą, co to u góry za nisko, u dołu za wysoko, a ozdobionym z przodu jedy­nym listeczkiem figowym, obnosi swoje nagie wdzięki, re­klamując w ten sposób swój wysokoprocentowy kapitał, na ulicach, drogach, w teatrach, na balach, a przed nią i za nią gromada rozszalałych, głupich gachów tarczy i śpiewa: »Gaudeamus!«...
Jerzy Michejda. Jerzy Kubisz.
Gazeta dobra uszlachetnia i wychowuje społeczeństwo, uczy go miłości dla spraw ojczystych, uczy go żyć i umie­rać dla ojczyzny.
Gazeta zła demoralizuje i niweczy naród, każe mu tańczyć na grobach ojców, robi z niego naśmiewców z rze­czy świętych i synów marnotrawnych.
Kiedy myślą przebiegam pisma ks. Franciszka Michej­dy — to go zawsze widzę, kroczącego z powagą, nama­szczeniem, jakby posła, zesłanego w sprawach arcywa- żnych, w sprawach najżywotniejszych, najświętszych, do­tyczących Polski i ziemi ojczystej.
W roku 1885 wyszedł pod redakcją ks. Michejdy »Przyjaciel Ludu« i »Rolnik«, pisma, które wysoko rozwi­nęły sztandar boju o ziemię ojczystą. Ks. Haase stał wtedy na szczycie swej potęgi, było tedy trzeba i z naszej strony z całą siłą wystąpić. Z początku wychodził »Przyjaciel« ja­ko pismo kościelne, później jednak wskutek coraz groźniejszej postawy ks. Haasego i wskutek przejścia »Gwiazdki« w rę­ce katolickie, dodał Michejda do »Przyjaciela« i do »Rolni­ka« »Przegląd polityczny«.
Oparł się w tej pracy ks. Franciszek o dzielnych współ­pracowników w osobach swego brata ks. Karola Michejdy z Bystrzycy i ks. Boruty ze Starych Hamer. Ks. Karol Michejda był mu radą i stałą pomocą w redagowaniu pi­sma, a ks. Boruta zasilał go prawie regularnie cennemi i ślicznemi »Rozmyślaniami«.
A szczęście, czyli raczej Bóg nie opuszcza nigdy wier­nych sług swoich, dodając im często niespodziewanie, jak z nieba, pomoc skuteczną w ich trudnej pracy.
Razu jednego bowiem przebiega pośpiesznie nasze wio­ski w towarzystwie jakiegoś żyda stręczyciela obcy czło­wiek, jakby czego szukał. Nasi ludzie, którzy mają bujną fan­tazję, a więc są skorzy do różnych kombinacyj, przypu­szczeń i niedowierzań, różny o obcym sąd wydawali. A że on, ten obcy, nie zwierzył się niepowołanym, więc tajemni­ca szła przed nim i tajemnica szła za nim, otaczała go jak tuman gęstej mgły i niepokoiła wielce ciekawych. Aż na­raz zaczęła się zagadka rozjaśniać: To jest bogaty pan, z da­leka bardzo, bo aż ze wschodu słońca, który pragnie u nas kupić jaką realność. A wyjaśniła się rzecz zupełnie, kiedy pe­wnego pięknego poranku staje ów pan w Czytelni i przed­stawia się jako dr. Józef Zaleski, lekarz z Kongresówki, obe­cnie właściciel realności w Puńcowie*).
I ten Zaleski był z tych opatrznościowych ludzi, którzy do nas z Polski przyszli, jednym z największych, jednym
*) Dr. Zaleski przybył na Śląsk z Turcji, dokąd uszedł z zaboru rosyjskiego po powstaniu r. 1863.
z tych, co niespożyte zasługi położyli około podniesienia narodowego i zarazem gospodarczego naszego ludu. Przez więcej niż 25 lat pracował w Puńcowie, a następnie w Cie­szynie jako rolnik postępowy, jako fachowiec i badacz, ba, jako lekarz naszej biednej, wyczerpanej z sił i chorej roli, a swoje badania i spostrzeżenia fizjologiczne składał niby prelekturę w owych sławnych, wspaniałych »Listach z nad Puńcówki«, które naszych rolników nietylko oświecały, ale przedewszystkiem materjalnie podnosiły.
Ks. Michejda znalazł w dr. Zaleskim nietylko współ­pracownika w dziale rolni­czym, o jakim nawet nie ma­rzył, tak, iż »Rolnik Š1.« sta­nął odrazu na wyżynie pism fachowych dla małorolnych, lecz znalazł w nim przyja­ciela, z którym się skoliga- cił i zaprzyjaźnił na życie. A taki człowiek, taka pomoc dla działacza narodowego tej miary, co ks. Franciszek Mi­chejda, to coś znaczy!
Pisząc o dr. Zaleskim, nie mogę nie wspomnieć, a nie Wspomnieć Z radością nieta- Dr. Józef Zaleski,
joną o jego na wielką skalę (Mai. jan watach.)
urządzonej hodowli gołębi. Mawiał często do mnie, że każdy, a szczególnie młodzież, powinien hodować gołębie, które swoim podniebnym lotem w górę człowieka podnoszą. Je­żeli dziś w Cieszynie powstał Związek miłośników gołębi, to Zaleskiego słusznie można nazwać protoplastą wszystkich śląskich gołębiarzy; a na Winogradzie, gdzie u swojego zię­cia mieszkał, jeszcze do dziś dnia, niby pomnik jaki, tkwi w szczytach domostwa jego gołębiarnia.
Opierał się tedy ks. Michejda w swej ogromnej pracy
o wszystko, co było wzniosłe, zacne i szlachetne; co gorzało miłością świętą dla ojczystej ziemi, co rwało się do boju
z najeźdźcą. Opierał się też przedewszystkiem o posłów sejmowych i do Rady państwa, szczególnie o swojego bra­ta, dra Jana Michejdę. Uzupełniali się wzajemnie ci dwaj bracia. Franciszek był natchnieniem Jana, a Jan był mądro­ścią i rozumem politycznym Franciszka. Niejedna ważna sprawa o znaczeniu narodowem przeszła korzystnie w sej­mie wskutek tej bratniej umowy, niejedną wspaniałą mo­wę pod natchnieniem Franciszka powiedział Jan w sejmie i radzie państwa.
Zaprawdę, rodzina Michejdów jest u nas w tym ro­dzaju jedyną. Oby tak zostało w przyszłości! Był to czas Machabeuszów...
Opierał się również o nauczycielstwo narodowe, orga­nizujące się powoli z przyrostu i z tych, co z Landlehrer- vereinu nareszcie uciekli; opierał się o lud ewangelicki, przedewszystkiem o tych, co w Towarzystwie Ewangelic- kiem Oświaty Ludowej stali; opierał się o takie imiona, co na długie czasy na tej śląskiej ziemi jaśnieć będą, jak o Cien- ciałów, Glajcarów, Gryczów, Stonawskich, Buzków i in­nych wielu i stworzył w ten sposób potęgę, co będzie trwała niespożyta i potężna, jak długo starczy sląskiej ziemi.
Są w arytmetyce liczby całkowite i dziesiętne, sta­nowiące jakoby zasadę. Z całkowitych rodzą się dziesiętne, ale je znów wchłaniają w siebie i z nich niby rosną. Z cał­kowitych i dziesiętnych składają się liczby żywe: kiedy dziesiętne zmalały do tego stopnia, że nie utworzą jedno­stki, ale na ich miejsce wejdzie zero, wtenczas liczba stanie w swym rozwoju i ginie. Zero, zerowicz albo raczej ż e­r o w i c z jest synonimem upadku, zagłady i śmierci, nie­tylko liczby, ale i życia.
Podobny temu proces objawia się w życiu politycz- nem narodu. Taka całkowita jedność, taki całokształt na zie­mi, to ojczyzna. A pojedyńczy człowiek, członek-obywatel tej całości-ojczyzny, to niby dziesiętna. Ojczyzna-jedność rodzi obywateli, ale ich też wchłania w siebie i nimi rośnie, potężnieje. Obywatel-dziesiętna, co m a 1 e j e egoizmem, se­paratyzmem, robieniem stronnictw, nie utworzy ojczyzny, ale na jej miejsce wprowadzi zero — upadek ojczyzny.
A na ziemi ojczyzna jest majestatem wielkości, potę­gi, mocy, szczęśliwości i świetności. Jest ona odbiciem, obrazem majestatu Boga, obrazem wszechmocy, światło­ści wiekuistej, nieśmiertelności, świętości Bożej. A jak Chry­stus, Bóg-człowiek, »nie poczytał sobie tego za drapiestwo, równym być Bogu«, ale stał się poddanym i posłusznym Bogu aż do śmierci krzyżowej — tak też każdy członek- obywatel ojczyzny, noszący w swej piersi część jej majesta-
Karol Paweł Jerzv
Józef Franciszek Jan
Bracia Michejdowie.
tu, a na czole stygmat jej wielkości, powinien być poddanym
i posłusznym tej ojczyźnie i to poddaństwo i to posłuszeń­stwo ujawniać ofiarą serdeczną swego życia! Inaczej stanic się żerowicze m, co »więcej dba o swój brzuch, niż o R z e c z p o s p o 1 i t ą« i bywa przy­czyną jej słabości i upadku. Sienkiewicz, ten największy nauczyciel polskiego narodu, który dosadnie maluje te dwa rodzaje ludzi, wkłada w usta Sobieskiego następujące słowa: A jeśli przyjdzie ci kiedy do głowy, żcć zapomniano, nie nagrodzono, spocząć nie dano, żeś wysłużył nie smaczne
grzanki, ale suchy chleb, nie starostwo, ale rany, nie spo­czynek, ale mękę, to jeno zęby ściśnij i powiedz: »Tobie Oj­czyzno!«... Kiedyśmy ledwie zdużać mogli przemocy nie­przyjacielskiej, a tu, w sercu ojczyzny, ubezpieczeni za na- szemi plecami, źli ludzie warcholili się, prywat własnych dochodząc — przychodziło mi nieraz do głowy, że ta Rzecz­pospolita zginąć musi. Zbytnio tu swawola nad ładem pa-
Jerzy (irycz z Łyżbic, Jerzy Grycz z Ropicy,
długoletni kurator zboru bystrzyckiego, długoletui kurator zboru cieszyńskiego,
działacz w licznych tow. narodowych.
nuje, zbytnio dobro publiczne prywatnym sprawom ustę­pować zwykło... Tego nigdzie niema w takim stopniu...
...gdym was dwa tysiące posłał do ataku na dwadzie- ściasześć tysięcy ordy, a wyście na oczywistą śmierć, na pewne jatki lecieli z takim okrzykiem i ochotą, jakoby na wesele, przyszło mi nagle na myśl: »A owo moi żołnierze? ' I Bóg w jednej chwili zdjął kamień mi z serca i w oczacii stało mi się jasno. Ci — rzekłem — z czystej miłości dla matki tam giną; ci nie pójdą do związków, ani do zdraj­ców; z nich utworzę święte bractwo, z nich utworzę szkołę, w której młode pokolenia uczyć się będą. Ich przykład, ich
kompanja podziała; przez nich ten naród nieszczęsny się odrodzi, prywaty próżen, swawoli niepomny i stanie się jako lew, okrutną moc w członkach czujący i świat zadziwi! Takie bractwo z moich żołnierzów uczynię!
...wnosząc ręce do góry zawołał:
Fanie! Nie pisz na naszych murach: »Mene, Tckel. Fares!« i pozwól mi moją ojczyznę odrodzić!«
i takiej samej myśli byli ci pasi hetmani ks. Świe­ży i ks. Fr. Michejda. .
Nie myślcie, że przesadzam i niegodnie ich chwalę i mówię, jakoby ci ludzie święci byli, żadnej winy nie mający.
I owszem, mieli oni swoje »ale«, swoje wielkie »ale«, poli­tyczne błędy, które ciężko nad nami zawisły. Mianowicie w związku z Czechami w klubie czesko-polskim, za łagodnie, za ulegle, jak zwykle Polacy, sprawy naszej ludności bro­nili, choć może być, że w ówczesnych warunkach nie było można inaczej. Ale, gdy człowiek coś w dobrej czyni wie­rze, choć z tego nieszczęście wyniknie, winić go za to me
można! .
1 nam za nich Bogu dziękować trzeba: my tę L5ozą dobroć uznać winniśmy, że nas zachował i na tej ojczystej
ziemi i nadal pozostawił. .
A pamięć tych naszych wodzów — u nas pozostanie
świętą na zawsze.
W kazaniu na pogrzebie Jana Śliwki zawołał ks. Otto: »Nauczyciele — oto pomiędzy was rzucam pioro Śliwki i pytam: Kto je podniesie?« Podobnież czynię i ja; nie w znaku mej maluczkości osobistej czynię to, lecz mocą po­wagi pamiętnikarza i rzucam te dwie wolne obecnie hetmań­skie buławy pomiędzy tych z naszego ludu, coby hetmanie byli zdolni, i pytam się:
Kto je podniesie?
IV.
W roku 1885 powstała u nas Macierz Szkolna dla Księstwa Cieszyńskiego na wzór czeskiej Maticy, założo­nej przez Wacława Hankę, który żył w pierwszej połowie 19. stulecia. Powstała ta nasza Macierz o wiele później, niż czeska z tego powodu, że Czesi się znacznie prędzej unarodowili; u nas zaś stosunkowo długo panowała cze- szczyzna w kościele i szkole. Lecz jak na wiosnę jedne łany wschodzą i rozrastają się prędzej, a drugie dopiero nadążają za niemi, aż całe pole zaszumi jednostajnym wzrostem, aż kłos w jednym czasie dojrzeje, a żniwo dla wszystkich o jednym czasie się odbywa, tak też i tu u nas na Śląsku było ze sprawą unarodowienia. Rok 1848 to początek unarada- wiania się ewangelików, rok 1867 to rok nadążania katoli­ków za ewangelikami, rok 1885 to rok zrównania się oboj­ga wyznań w narodowej pracy, rok ogólnego rozkwitu w nadziei obfitego, szczęśliwego żniwa.
Rząd krajowy zignorował ustawy zasadnicze, a szczególnie par. 19, tych ustaw, które to ustawy przyzna­wały Polakom równe prawa z Niemcami w administracji w sądzie i szkołach, i pozostawiał ustawy te jako rząd za­borczy na papierze. Nie pomogły żadne interpelacje w sejmie, wnoszone przez naszych posłów, na nic się zdała owa sławna ugoda haasowska; Niemcy na wszyst­kie zażalenia nasze mieli jedno tylko: milczenie!
Społeczeństwo polskie przekonało się, że tylko wła- snemi siłami, tylko wytrwałą walką będzie trzeba zdobyć uznanie i spełnienie nadanych praw zasadniczych, przede- wszystkiem par. 19. To też coraz więcej rozbrzmiewały głosy o założenie Macierzy, a następnie o założenie śre­dnich szkół polskich. Wieść tedy o spełnieniu tego dążenia powitano z niekłamanym zapałem i radością.
Ukonstytuował się wydział nowopowstałej Macierzy; prezesem wybrano Stalmacha. Uczyniono to dlatego, iż się spodziewano, że autorytet redaktora najstarszego pisma
polskiego na Śląsku będzie najpewniejszym środkiem do zebrania potrzebnych funduszów, będzie głosem zachęty do ofiar, co rozbrzmi skutecznie nietylko na Śląsku, ale i w Polsce całej. I nie omylono się.
W tej to wielkiej w dziejach naszych chwili wychodzi Stalmach po pierwszy właściwie raz ze swej redaktorskiej izdebki na szerszą widownię. Dotąd siedział przy swym sto­liku redaktorskim, w szlafroku ciepło watowanym z prostej materji, z zielonym daszkiem na czolc i ślęczał samotny nad składaniem »Gwiazdki«. Dla swej ciężkości języka unikał ludzi, nie był organizatorem, nie obmyślał planów, ani nie miał zdolności na wodza, lecz był sobie redaktorem, stojąc na tem stanowisku twardo jako dobry Polak, jako prosty, dzielny szermierz, często o głodzie i chłodzie, czę­sto w więzieniu — za prawdę i stałość przekonań.
Inni przewodzili ludowi tej ziemi; inni zakładali po­trzebne i pożyteczne instytucje: on w »Gwiazdce« tylko ogłaszał: ma i winien, dochód i rozchód, zysk i stratę. Stał jedynie pracą redaktorska, stał uczciwie.
Teraz występuje jako prezes »Macierzy?, jako przed­stawiciel polskiego ludu, jako zbieracz funduszów na zało­żenie średnich szkół dla ćwierćmiljonowej polskiej ludności tubylczej — bo rząd nie miał pieniędzy na zakładanie szkół Polakom, plącącym podatek z krwi i mienia, bo to rząd był zaprawdę— »ojcowski«!
I zebrały się fundusze na założenie polskich szkół śre­dnich, tych ognisk oświaty, co się po całej ziemi ojczystej rozchodzi i całą tę ziemię kochana ogarnia.
Kiedy mi jeszcze o Stalmachu mówić wypada, nie mo­gę nie wspomnieć o nader nicmiłem dla nas, ewangelików, urządzeniu obchodów na cześć pierwszych jakoby dzia- łaczów, budzicieli narodowych, Stalmacha i Miarki'"). Były one dla nas zgoła policzkiem, wymierzonym przyjacielska ręką.
*) Chodzi tu o uroczyste obchody, urządzone w jesieni r. 1924 w wo­jewództwie Śląskiem z okazji stuletnich urodzin Stalmacha i Minrki.
Nie mamy nic w zasadzie przeciw uczczeniu zasłużo­nych; owszem trzeba ich uczcić. Ale trzeba to uczynić z ucz­ciwością w wykonaniu i z szczerością w prawdzie; trzeba to uczynić nie z wyszczególnieniem jednych i z pominięciem drugich, gdy jedni i drudzy mieli równe zasługi. Uchwała i przyznanie nagrody za zasługi około narodu należy przed forum całego społeczeństwa, a nie przed pewien, choćby i znaczny, odłam jego.
A to, co uczynili ci z obozu »Gwiazdki«, to już wprost fałsz historyczny, poprostu plagjat. To przepisanie nie­przytomnego już Stalmacha na łożu śmiertelnem do kościoła katolickiego, to urządzenie obchodu jubileuszowego na uczczenie go jako katolika, to poprostu chytre zaintabulo- wanie privilegium w księdze gruntowej tej ziemi, iż jedynie katolicy byli pierwszymi działaczami narodowymi Śląska cieszyńskiego z wykluczeniem wszystkich innych. Czyż obok Stalmacha nie należało w obchodach postawić Śliwki, tem więcej, że był rówieśnikiem Stalmacha, równie zasłu­żonym, a pracował na niwie narodowej jeszcze wcześniej?
Stalmach byłby się oburzył na każdy zamach na jego przekonania religijne i wszelkim poczynaniom w tym wzglę­dzie jego »luterská, twarda wiara z pod Cie­szyn a« byłaby zanegowała, a uczczenia jego zasług, ja­ko tylko jednego, kiedy zasłużonych, ba zasłużeńszych, by­ło wielu, nie byłby przyjął, a postawienia swojej kamiennej postaci, wykonanej w piaskowcu istebniańskim, obok św. Florjana na rynku, albo obok św. Nepomucena na moście zrzekłby się z pewnością.
W roku 1888 przeszła »Gwiazdka« na własność ka­tolickiego Towarzystwa wydawniczego. Ach, jaka szkoda!
Czyż nie mógł Stalmach tej »Gwiazdki« przezwać na »Gwiazdę«, żeby była światłością całej cieszyńskiej zie­mi? To byłby czyn wielki, godny wielkiego człowieka! A mógł to uczynić, gdyż było to możliwem do uczynienia.
A tak uczynił z tej swojej bądź co bądź poczciwej »Gwiazdki« pismo partyjne, którego przeznaczeniem stało się z czasem judzić, o złe zamiary podejrzewać, żyć w nie­nawiści i stwarzać nienawiść.
Przecież to zawsze wojna z Dziennikiem, Posłem, Ro­botnikiem, a szczególnie z Głosem! Ej! pisma partyjne, wy się źle bawicie! Przez was społeczeństwo nie rośnie, ale ginie!
Ej, jabym wam poradził, jakby was pogodzić i na przyszłość stworzyć jaki taki modus vivendi. Oto niech się Jura z Gwiazdki ożeni z Teklą Klebetnicą, Jonek będzie u nich drwa rąbał, gdzie też przytem trzaski polecą, będzie im dzieci bawił, z których wyjdzie może dzielny dziennikarz przyszłej Gwiazdy na Śląskiem niebie, który ukończy wy­dział dziennikarski na wszechnicy i będzie redaktorem, jak się patrzy!
O pozwolenie na otwarcie gimnazjum, założonego w Cieszynie przez Macierz Szkolną, toczyli nasi posłowie Cieńciała, dr. Michejda i ks. Świeży ciężkie, długie boje, aż dnia 10. października 1895 został otwarte. W wigilję tego dnia urządziliśmy tu u siebie na farskiej łące muzykę naro­dową i strzelanie z moździerzy. Na okolicznych górach pa­liły się ognie wielkie, jasne, jak gdyby gwiazdy pospadały ria ziemię.
W dzień otwarcia jedna radość targnęła całym ludem polskim na Śląsku, całym ludem wszerz i wzdłuż. Kto mógł, śpieszył na otwarcie. Ludzie padali sobie na ulicy w obję­cia; łzami, jak niebieską rosą, skrapiał jeden drugiego ku życiu lepszego jutra, ku życiu w jaśniejszą dal.
Była to radość, jak gdy po długiej, mroźnej zimie nareszcie słońce majowe zaświeci, jak gdy po długiej roz­łące drogie dusze się znajdą, jak gdy po przewlekłej nie­mocy chory do zdrowia powraca, jak kiedy naród uciemię­żony wolność swej ziemi odzyska.
Twarz nasza rozradowaniem jaśniała, a oblicze za­chwytem gorzało. Z oczu bił płomień, jakby stosu ofiarne­go, na którym płonęły uczucia duszy szlachetnej ku wdzięczności serdecznej Bogu za dar tak wielki, tak wspa­niały, tak pożyteczny!
A ciałem naszem wszystkie nerwy targnęły naraz; swawolne, rozigrane rwały nas do tańca. Bo jakże można
Czwarta klasa gimnazjum polskiego w Cieszynie (w r. 1901). *
Profesorowie: Fober, Kukucz. Popiołek, ks. Londzin, dyr. Parylak. Habura, dr. Wróblewski, Hoff.
inaczej wyrazić radość najwyższą duszy, jak tylko jakimś ruchem cielesnym.
Teraz rozumiem, dlaczego Dawid tańczył przed skrzy­nią przymierza, gdy od Filistynów wróciła! A Michol, żona Dawida, drwiła sobie z najszczerszej modlitwy męża!
I nas do tańca w tym dniu chęci rwały; ale żeby się na śmiech i drwiny naszych Niemców nie podać, pohamo­waliśmy zacną chęć naszą. Oniby rzekli: »Zwarjowali »po- locy«, bo czyż to nie głupota polską otwierać szkołę; kie­dy mają niemieckich szkół dosyć?« Drwił sobie «der deut­sche Michel« z naszej serdecznej radości. O, Michol jest uosobnieniem nietylko głupoty, ale też braku miłości do rze­czy ojczystych i braku należytego zrozumienia świętości i potrzeby narodu; der deutsche Michel jest zaś uosobieniem głupiej pałki, która pojąć nie zdolna, że mogą być ludzie, nie chcący zostać Niemcami.
Niemcy i wszyscy, którzy ludy podbite wynarodowić i zasymilować pragną, nie mogą zrozumieć, że szkoła, to świętość narodu największa, że troska o szko­ły, to troska największa narodu, że szkoła, to arka przymierza między przeszłemi i przyszłemi laty, to kit, spajający na trwałe przeszłość z przyszłością.
Tak to radowaliśmy się z otwarcia gimnazjum pol­skiego w Cieszynie w 1895 roku.
Po przejęciu »Gwiazdki« przez jedno stronnictwo za­częły powstawać z natury rzeczy nowe, dotąd przeważnie jeszcze nie istniejące pisma.
We Frysztacie zjawia się socjalistyczny «Robotnik», tudzież »Głos Ludu Śląskiego«, który również pod sztanda­rem radykalizmu pragnie skupiać lud śląski. Jako przyczepka do »Głosu« wychodzi przez pewien czas »Osa«. Cięła ona zuchwałych chłopców po nosie, a oni też, jak tylko mogli, kamieniami bili w »osią banię«, aż ją nareszcie ku swej wielkiej uciesze strącili. Jako pismo antyklerykalne uderza­ła »Osa« na duchowieństwo. Proboszcz bogumiński, ks. Tomasz Dudek, działacz i Polak szczery, był wystawiony na szczególniejsze ataki ze strony »Głosu«, względnie »Osy«.
Pewnego razu sprezentowała »Osa« publiczności jego wi­zytówkę w następującej formie:
Ks. Tomasz dudek w Boguminie
Nie szczędziła też »Osa« oczywiście Michejdów, Cień- ciały, Filasiewicza, Wróblewskiego, wogóle nikogo z działa­czy śląskich.
Innym z dowcipów »Osy« było wyrażenie »ewange­licki katolik« i »katolik ewangelicki«. Szczerych katolików, nie czyniących jednak w polityce kwestji ze spraw wyzna­niowych, przezwała ewangelickimi katolikami, a równocze­śnie szczerych ewangelików, ale w polityce z katolikami chętnie współpracujących, ewangelikami katolickimi. Chcia­ła »Osa« przez to ośmieszyć i jednych i drugich, a właści­wie hołd oddała jednym i drugim za to, iż sprawę ojczystą umiłowali nadewszystko i, będąc szczerze przywiązani do religji i szanując religijność własną i drugich, nie czynili z religji kości niezgody w obozie narodowym.
Wobec rodzącego się partyjnictwa, którego na terenie tak zagrożonym, jakim był wówczas Śląsk Cieszyński, wca­le nie było być powinno, nie pozostało tym, którzy całą duszą byli oddani sprawie ojczystej, jak założyć pismo, któ- reby z pominięciem partyjnictwa jedynie polskiej służyło sprawie. Pismem takiem był »Dziennik Cieszyński«, zało­żony w r. 1906.
Stanął on odrazu nad partjami, nad wyznaniami, był przedewszystkiem pismem polskiem — wychowywał ludzi nie na sobków, nie na materjalistów, nie na demagogów, ale na miłujących ojczyznę Polaków. Gdyby był Stalmach po­stawił swoją »Gwiazdkę« na tem jedynem stanowisku, na którem każde polskie pismo stać powinno, mianowicie na stanowisku'czystej polskości, gdyby się był podniósł swym duchem wysoko nad tę ziemię i bystrym wzrokiem ogarnął ją całą wszerz i wzdłuż, gdyby był ten lud bezsprzecznie
polski, choć tej swojej polskości nieświadomy, wychowy­wał, narodowo uświadamiał na sposób, jak to Bełza w swoim katechiźmie dla polskiego dziecka czyni, kiedy się pyta: Kto ty jesteś? a dziecko odpowiada: Polak mały... gdyby był do tego pytania w rozmaitych formach artyku­łów wciąż a wciąż powracał, dzisiejszy obraz naszej ziemi musiałby być chyba inny.
To też nad zejściem »Gwiazdki« z takiego stanowiska, będącej wtedy jedynem polskiem pismem u nas, biadało wówczas wielu, a bardzo poważnych ludzi. Jedni chcieli pismo to kupić, podług potrzeb zreformować i pomiędzy lud rozrzucać; inni zaś, gorącej krwi, nazwali Stalmacha »naszem nieszczęściem«.
Były to tylko gadania i biadania bez skutku. Jeno Fi- lasiewicz, który przez pewien czas zastępował chorego Stalmacha, zaprowadził jedną nowację: artykuły wstępne, omawiające krytycznie sprawy obecnej chwili.
Napisałem tylko to, co było. A ktoby chciał dociec, ile w tem prawdy, niech zbada skwapliwie wszystkie nu­
Dr. Jan Michejda.
mery »Gwiazdki«, a prawdziwy obraz zobaczy. Niech też rozglądnie się w pierwszych numerach »Tygodnika Cieszyń­skiego« z roku 1848 i zbada wytyczne tego, jak na początek bardzo udatnego, dobrze obmyślanego i redagowanego pi­sma, którego głównym współpracownikiem, czy raczej głównym redaktorem był Andrzej Cińciała, i obaczy, czyli »Gwiazdka« rozwijała się na tej podstawie i czy szła tą drogą.
Ale to należy do historyka, który będzie badał począt­ki ruchu narodowego i pisał dzieje ziemi cieszyńskiej.
Mnie się zdaje, żeby tutaj bardzo łatwo można odszu­kać źródło, z którego wypłynęła haasowszczyzna i śląza- kowszczyzna, ta tak dla nas szkodliwa zaraza. Ślązakowcy odnosili sukcesy hasłem, że tu na Śląsku niema Polaków, ale są tylko »wasserpolacy«, a polskość wnieśli tylko przy­bysze z Galicji. Lud, któremu niemczyznę podawali, niem­czył się gdzieniegdzie chętnie. W okolicach Drogomyśla, Kiczyc, Ochab nazywano takich poniemczonych »liberma- nami«. Po miastach wielu wprost przyjęło mowę niemiec­ką, a wielu z tych, co jeszcze po polsku mówili, byli »deutschfreundlich« i do niemieckiego obozu należeli. Społe­czeństwo upatrywało i upatruje w nich całkiem słusznie swych wrogów, a w razie wojny Słowian z Niemcami przej­dą oni na stronę Niemiec.
Dostała mi się do rąk »pieśniczka« ślązakowska, którą tu mimochodem przytaczam, gdyż odsłania ona znakomicie myśli i światopogląd i cały zresztą charakter ślązakow- ców. Ta pieśń (na melodję »Die Wacht am Rhein«), to pro­gram krótki i węzłowaty ich życia i czynów.
»Jak zbankrocili,
przyszli haw,
Mieszają sie do naszych spraw.
Czech też u Frydka sidia mo i chyto do nich, co sie do!
Łojczyzno moja, nie bój sie,
Czechom, polokom nie dom cie!«
Więc »łojczyzną« ślązakowców są Niemcy. Powtarza­my: gdyby się było ustawicznie powtarzało młodym i sta­
rym: »Jesteś Polakiem, lud śląski — to lud odwiecznie pol­ski«, nie byłoby renegatów, nie byłoby ślązakowców, tych janczarów niemieckich; gdyby jeszcze i teraz i w przyszło­ści te słowa głośno brzmiały, jak głos archanioła, po tej śląskiej ziemicy, to wielu z nich, a może wszyscy, siedliby z żalem na grobach ojców i zapłakali serdecznie!
V.
Dnia 27. marca 1909 zmarł superintendent Haase w 75. roku życia. Śmierć jego była wielkim ciosem dla Niem­ców i okryła cały ich obóz głęboką żałobą. Polacy zaś mi­mo krytyki, wymierzonej przeciw politycznej działalności tego męża, stanęli nad jego trumną z uszanowaniem.
W kościele wygłosił ks. konsenior Glajcar, pastor dro- gomyski, kazanie na tekst 2. Sam. 3, 38: »Azaż nie wiecie, że hetman, a bardzo wielki, poległ dziś w Izraelu?« Kaza­nie było, szczególnie pod względem językowym, śliczne, ale ani jedno westchnienie nie wstrząsnęło piersią, ani je­dna łza nie zwilżyła oka, bo — gdy papież umrze, kardy­nałowie nie płaczą...
Tekst atoli był pod każdym względem dobrany i sam za się mówił wiele. Nie było u nas w ewangelickim kościele można to śmiało powiedzieć — superintendenta tak sławnego, jak właśnie ks. Haase. Była to postać w rodza­ju hierarchy katolickiego, książęcym olśniona blaskiem: prawdziwy »Kirchenfürst«. Nie było pod względem poli­tycznym u nas człowieka tak znacznego, tak wybitnego, tak dzielnego, jak on. Rozumny, energiczny, człowiek olbrzy­miej pracowitości i wielkiej ambicji, ale też wielce bez­względny przewodził stronnictwu niemieckiemu z nie­zmierną dla nas szkodą. Był to hetman bardzo wielki, wódz, jaki rzadko na arenę dziejów wypływa,
tialfar, Michejda, Cienciafa, Hruby, Foltys, Stratil.
Klub słowiański (polsko-czeski) w sejmie śląskim w Opawie (r. 1908).
Niemcy wtedy byli butni. Cieszyn rozbrzmiewał wte­dy hasłami turnerów i sangerów, okrzykiem burszów, co się tu z niemieckich krajów zjeżdżali. Polakom na swojej ziemi nie było wolno nawet zapłakać; chyba przyjaznym uśmie­chem uczcić zacnych gości. Były to dla nas ciężkie czasy, które jeszcze niejeden z nas pamięta.
System niemiecki, system wynaradawiania i podbija­nia pod swoje panowanie jest bezwzględny. Po Łabę sięgały
Ks. Józef Lond/iii.
dziedziczne sadyby Słowian; dziś te ogromne przestrzenie dzierżą Niemcy — tylko Łużyce tkwią jeszcze, jakby po­mnik, świadczący o dawnych tych włości dziedzicach.
Niemcy prą dalej na wschód. Zagrabili Mazury, Wiel- kopolskę, Górny Śląsk i chcą się osadzić nad Wisłą. A kiedy po wojnie światowej musieli oddać prawnym właści­cielom skradzione ziemie, krzyczą, że się im krzywda dzieje, że Śląsk Górny to kolebka Germanów, a wierzy im świat, wierzy im pokrewna Anglja, bo akurat tak samo postępuje.
Przypomina mi się pewna historyjka, która dosadnie rzecz tę ilustruje. Ukradł raz złodziej chłopkowi konia chu­
dego, ale zresztą zupełnie zdrowego. Aby utrzymać wszel­kie pozory rzetelnej własności, karmił go obficie i karmę zaprawiał arszenikiem, aby koń nabrał tuszy i ognia tak, by mógł wskazać przed światem, że koń, co wierzga tak bujnie, nie mógł należeć do chłopka. Nie udał się jednak fortel złodziejowi, gdyż chłopek poznał konia po gwiazdzie na czole, po chodzie, po ruchach bułanki, wszystkim zna­nych.
Tak postępowali Niemcy z zabraną ziemią. Bili drogi, budowali koleje żelazne, zakładali szkoły niemieckie, germa- nizowali. A teraz w świat krzyczą, że to ziemia niemiecka, a Anglja, a świat, co im chce wierzyć, daje im też wiarę.
Czyż to nie jest groźne memento, które przedewszyst­kiem Czechy i Polska powinny sobie wziąć do serca? Po­wtórzy się jeszcze Grunwald; ale czy się tę wrażą potęgę uda zwojować — któż przepowie? Dlatego stać z bronią u nogi i czuwać!
Któregoś dnia w maju 1909 otrzymałem od ks. Fr. Michejdy list z wezwaniem do napisania wiersza na 200- letnią pamiątkę założenia kościoła Jezusowego na Wyższej Bramie*). Napisał mi tak: »Trzeba, żebyśmy i my mieli sło­wo przy urządzaniu uroczystości kościelnej, dlatego napi­szesz wiersz i wyrazisz w nim nasze myśli i zaznaczysz nasze stanowisko. Tyle mamy na teraz i praw i mocy!«
Uroczystość ta, jako uroczystość kościoła cieszyńskie­go, który matką zborów śląskich nazwano, miała obejmować wszystkie ewangelickie zbory Śląska Cieszyńskiego, sło­wem cały ewangelicki polski lud, z małą garstką Niemców. Ale prezbiterstwo cieszyńskie, które w swej większości było niemieckie**), nie mogło dopuścić, by się świat dowiedział, że kościół ewangelicki na Śląsku, to kościół polski, a lud ewangelicki, to lud w ogromnej większości polski, starało się więc nadać tej uroczystości przedewszystkiem znamię i charakter niemiecki.
*) Kościół ten został założony 24. maja 1707.
**) Do r. 1903 miało stronnictwo polsko-narodowe w prezbiterstwie cieszyńskiem większość, mimo że Haase był w Cieszynie już od r. 1876. Po r. 1903 składała się większość prezbiterstwa z Niemców i t. zw. »'Po­laków«, przychylnych Niemcom (ślązakowców).
Mój wiersz, na tę uroczystość w »Przyjacielu« umie­szczony, krył się jak intruz złajany i wzgardzony w kiesze­niach gorliwców Polaków. A że on jako słowo żywe na tym obchodzie figurował, przeto go tu umieszczamy:
Tam staną}, gdzie kulá upadła armatnia.
Za bramą, za murem, gdzie szczere tkwi pole; —
A dziś po dwu wiekacli jak się uwydatnia,
Jak świecznik z pod korca postawion na stole,
I miastu i wioskom złociste śle blaski.
Kościół Jezusowy — ten kościół dan z łaski.
I stoi i świeci jak Prawdy cny świadek,
Jak Ewangelji stróż, rzecznik sumienny;
Bo chociaż niejeden oglądał upadek
Dusz ludzkich, — on jeden pozostał niezmienny;
Bo clioć mu nad głową szalone szły burze,
On zawsze niezmienny krzyżem lśni się w górze!
Za swymi wodzami lud bowiem rad śpieszy,
To Boru na chwałę, lub też na obrazę;
Wódz duchem swym piętno wyciska na rzeszy —
Tak było: Szedł Muthmann, szedł Otto, szedł Haase,
I wiary, niewiary zmieniały się fale...
Lecz z krzyża szło światło niezmiennie i stale!
Śród zmiany on tylko pozostał niezmienny,
Tak jako niezmiennie i stale tkwi godło,
Co mu je wyryto na piersi kamiennej...
To nader cudowne i dziwne, co wiodło Rzesz tęsknych gromady napowrót w te sienie,
W te Pańskie, gdzie brały dusz swych poświęcenie.
Jak stał, tak i stoi, — a lud z tych ugorów I naszych siół rolnych do siebie gromadzi;
Tak stoi jak rodzic pomniejszych tu Zborów Na znak, że do Rzymu polskość nie prowadzi;’)
Lecz owszem, kto oplwał ojczyste swe progi,
Ten w swoje siedlisko też cudze w Wiódł bogi!
Kościół ten zaświadczy, że polskość ta była Dla Ewangelji właśnie tą ostoią,
(idzie się przed zagubą niechybną chroniła,
I że była mocą skuteczną i zbroją,
A na tej Piastowskiej dzielnicy prastarej Nią wolność zdobyto sumienia i wiary.
A więc stój, jak stoisz i Polsce głoś całej
0 Ewangelji polskiego tu Ludu,
Jak ewangeliczne skarby się ostały,
Ta ojców spuścizna, — prawic cudem cudu.
1 bądź dla tej Polski kwasu zaczynieniem...
A głoś jej, że tylko Chrystus jest zbawieniem!
*) Frazes, którym Niemcy bałamucili nieuświadomionych narodowo, a miłujących swą wiarę ewangelików polskich.
A stój tak niezmiennie w wieków dokonanie —
I błogosław pieśniom i słowu Bożemu,
I wodzie i ziemi i siewom na łanie,
Ludziom i wszym tworom — błogosław wszystkiemu,
Co dobre i piękne, święte i ojczyste...
Amen, ach. wysłuchaj i zdarz to, o Chryste!
Wskutek zarządzeń prezbiterstwa, wysuwających przy uroczystości 200 jubileuszu kościoła na Wyższej Bra­mie na czoło obchodu Niemców lub ludzi, służących Niem­com, ludu nie było, ile być mogło. Kościół był wprawdzie pełny, ale na dworze, na starym cmentarzu, koło mównic mogłoby być więcej słuchaczy. Ani też nastrój wśród ludu nie odpowiadał wielkiemu znaczeniu chwili. Było widać twarze obojętne, nawet przygnębione, smutne; jakby ludzie odczuwali krzywdę i zniewagę, jaką im wyrządzono. Lu­dzie odrywali się od mównic, to przechodzili, to stali kup­kami gdzieś na uboczu. Jakby jakiś smutek włóczył się po całym placu kościelnym i niepokoił zebranie. W tem ogólnem zaniepokojeniu znalazłem się naraz obok Pawła Cieńciały, stojącego przed główną bramą kościelną, opartego o płot ogrodu farskiego. Uścisnęliśmy się i stali w milczeniu obok siebie. Przed nami w całym swoim majestacie stał kościół Jezusowy. Ubrał się w wspaniałość, ustroił w powagę tak, iżeśmy zniżali się w niemym pokłonie, jakbyśmy chcieli wyrazić mu uszanowanie powinne w dzień jego jubileuszu. Stałem w natchnieniu, zachwycie. Oczyma biegłem od stóp wieży tam i napowrót aż do szczytu. Na krzyżu chwiał się wieniec ogromny i wstęgami na wiatr trzepotał, niby ptak, zrywający się do lotu w jasność błękitu, w bez­brzeżną dal nieba.
W roku 1859 byłem jako 11-letni chłopak z rodzicami na 150-letnim jubileuszu kościoła. Pomnę, że wtedy nic mię nie zajmowało, ani lud tłumny, ani kościół ogromny, tylko wieża z tym wieńcem na krzyżu. Wciąż patrzałem w górę, aż matka mię przestrzegała, abym głowy na kamieniu nie przypadł. Zajmowało mię pytanie, kto tam ten wieniec za­wiesił. Człowiek, myślę, tego nie uczynił, bo jakżeby tam wylazł, kiedy mnie się już słabo robiło, gdym podniósł
Widok Cieszyna z wieży kościoła ewangelickiego około r. 1865.
281
wzrok w górę. To musiał anioł uczynić!... nie może inaczej być, to musiał anioł uczynić.
A dziś, kiedy wiem, że to był tylko odważny czyn kominiarczyka — myślę jednak, że to musiał anioł uczynić. Cóż, czy to niemożliwe? Czy tego nie możesz uczynić, Chryste, abyśmy mieli znak widomy Twego panowania, Twego wśród nas dwojga albo trojga przebywania?
»A było w Jeruzalemie poświęcenie kościoła, a zima
była.
I przechadzał się Jezus w kościele, w przysionku Sa­lomonowym.
Tedy go obstąpili Żydowie i rzekli Mu: Dokądże dusze nasze na rzeczy trzymasz? Jeźliś Ty jest Chrystus, po­wiedz nam jawnie.« (Jan 10, 22—24.)
Wielu się tak w przeciągu tych 200 lat pytało Chry­stusa, począwszy od Muthmana aż do naszych czasów...
Muthmann, który głoskami twardemi napisał nad bra­mą: »Kościół Jezusowy« — ten był w prawdzie z owiec Chrystusowych, ten słuchał głosu Jego, a Chrystus go znał, a on szedł za Nim...
Ale drudzy, ale inni, z tych, co przy tym kościele słu­żyli i z tych, co jako zbór w tym kościele siedzieli? Spo­sobem żydów świat pytał się i pyta się wciąż...
O, Chryste, niech wszyscy będziem z owczarni Two­jej, a Ty nam żywot wieczny dasz i nie zginiem, ani nas nikt nie wydrze z Twojej ręki, ani z ręki Ojca Twego, który jest nad wszystkich.
O, Chryste, obyśmy z Tobą byli jedno, jako Ty z Oj­cem Twoim jedno jesteś!
A na szczycie wieży wieniec radości pełen, jakby on sam jeden był świadom uroczystej chwili. To się cały do krzyża tuli, to wstęgami go obwija, to się za wiatrem rzuci, jakby mu chciał rzec dobitnie: Leć, a głoś światu o naszej radości... A dusza w takiej chwili rada pomarzy i nowe obrazy wywodzi.
* * *
»A była w Jeruzalemie przy owczej bramie sadzawka, którą zwano po żydowsku Betezda, mająca pięć ganków.
W tych leżało mnóstwo wielkie, niedołężnych, śle­pych, chromych, wyschłych, którzy czekali poruszenia wody.
Albowiem aniół czasu pewnego zstępował w sadzaw­kę i poruszał wodę; a tak, kto pierwszy wstąpił po wzru­szeniu wody, stawał się zdrowym, jakąbykolwiek choro­bą był zdjęty.
A był tam niektóry człowiek trzydzieści i ośm lat cho­robą złożony.
Tego, gdy Jezus ujrzał leżącego, a poznawszy, że już przez długi czas chorował, rzekł mu: Chcesz być zdrów?
Odpowiedział Mu on chory: Panie, nie mam człowie­ka, któryby mię, gdy bywa poruszona woda, wrzucił do sadzawki; ale gdy ja idę, inny przede mną wstępuje.
Rzekł mu Jezus: »Wstań, weżmij łoże twoje a chodź«. (Jan 5, 2—9.)
A oto Betezda, ten kościół Jezusowy! I ona ma pięć ganków, a w tych leżą chorzy. I ona ma wodę — która anioł porusza...
Tych jednak, co wrzucają chorych do sadzawki, gdy bywa poruszona woda, jakoś mało! Może są tacy, co mó­wią: '>Coś za coś, a nic za nic«! Albo inni wielcy swego Pa­na słudzy, myślą: Nam nie przystoi wykonywać tak nik­czemnej roboty! A chory leży i czeka 38 lat. I czekałby da­remnie, aż Chrystus przychodzi i uzdrawia go!
Są zakłady humanitarne: szpitale, domy dla starców, dla ułomnych, ochronki dla dzieci; jest opieka, jest stara­nie, aby ulżyć boleści, aby uleczyć chorobę, aby nakarmić i napoić; ale są stokroć, tysiąckroć większe choroby i nędze
choroby i nędze duszy. Każdy dom, każda rodzina, ka­żde społeczeństwo, każdy naród — to jedno łoże niemocy, to jedno łoże chorób, strasznych poprostu. A te niemniej starannie, z niemniejszą ofiarnością, z niemniejszem zapar­ciem leczyć trzeba.
A szpitalem, domem, ochronką, przytułkiem dla duszy
to kościół — Betezda, pełna wody cudownej, uzdra­
wiającej, poruszanej przez anioła Bożego. Trzeba tylko sług, którzyby gdy bywa poruszona woda, chorych do niej wrzucili.
Nie spędzać natomiast drogiego czasu zbawienia na kłótniach wyznaniowych, zborowych — gdzieby chory 38 lat czekać musiał, ażby Chrystus przyszedł, jego uzdrowił, a tobie rzekł: Sługo zły i gnuśny i nadęty!...
Ks. Jerzy Badura.
I znów patrzę na wieniec, a on z wiatrem igra rado­śnie wśród chmurek. I myślę sobie: Kiedyż zstąpi anioł Boży i wieniec zawiesi na krzyżu? O wtedy światłość z krzyża wybuchnie, cały kościół obleje i dusze klęczącego Zboru oświeci, tak, iż każda dusza pozna grzech swój, jak plamę hańbiącą, lecz te plamy jak cienie przed tą światło­ścią ustępują, znikają i stają się czyste jak światłość sa­ma, a dusza, w niej zanurzona, nią przesiąknięta, staje się jedno z tą światłością.
I gorzą te rzesze klęczące oną światłością, lśnią się czyste, przemienione, zbawione. A czego pełna dusza, to usta rozgłaszają. Przeto chwalą Boga za ten dar łaski nie­
wypowiedziany i wykrzykują radością zbawionych, chwalą Chrystusa radością uzdrowionych, że ich uleczył.
»Sabat jest, nie godzi się łoża nosić«, wołają w świę­tem oburzeniu ci, co ciężar zakonu kładą na ramiona ule­głych, sami zaś go palcem nie tkną ci, co uczą prostaczków rzeczy świętych, aby mieć zyski z tych nauk obfite. Lecz rzesze natchnione, jednomyślnie w zdaniu, nie przestają gło­śno wykrzykiwać i chwalić Boga.
Ks. Karol Michejda.
Betezdą powinien być ten kościół Jezusowy, ten ko­ściół cieszyński. A z nim powinny się połączyć kościoły, co z niego jak z matki się zrodziły, bez względu na dzielącą je granicę. Kościół katolicki ogłasza urbi et orbi swą wolę, swój zakon, swoje panowanie. Czemużby cieszyński kościół ewangelicki, jako może w Polsce, a może i w Słowiań- szczyżnie całej największy, nie mógł wezwać wszystkich bratnich kościołów: ut omnes unum sint? Czy nie mógłby on też podnieść sztandaru Chrystusowego wysoko nad światem i hetmanić mu w boju o miłość dla swej braci,
o świętość praw, o spokój sabatu, o chwałę Trójjedynego
Boga? Czy nie mógłby on iść przed narodem jako cichy, pokorny, gorliwy i wierny sługa z pochodnią ewangelii Chrystusowej i świecić? Czy nie mógłby on, jak apostoł Jan, podnieść swego natchnionego głosu i naprzekór sze­rzącemu się niedowiarstwu wołać:
»Na początku było Słowo, a ono Słowo było u Boga, a Bogiem było ono Słowo.
To było na początku u Boga.
Wszystkie rzeczy przez nie się stały, a bez niego nic się nie stało, co się stało.
W niem był żywot, a żywot był ona światłością ludzką.
A ta światłość w ciemnościach świeci, ale ciemności jej nie ogarnęły?«
VI.
Na załężu w Grodziszczu wznosi się mała drewniana chatka, własność rodziny Górniaków. Było w niej dzieci dużo, ale jeszcze więcej biedy.
Jak młode, liczne króliczki wybiegają wcześnie na zieloną trawkę, taksamo liczna ta dziatwa Górniaków roz­myślała również wcześnie, jakby gdzie zdobyć kromkę chleba. Nie krzyczało to maleństwo zwykłym u nas, po biednych chatach sposobem o chleb, ale każde z osobna sta­rało się go zdobyć dla siebie.
Ten dom Górniaków był u nas pierwszą, niby samo- rosłą instytucją samopomocy, coś w rodzaju angielskiego selp help.
Nie sama bieda bowiem była tu nauczycielem, ale już jakiś wrodzony duch przedsiębiorczy, kalkulujący, energicz­ny, który z gołemi rękoma rzuca się do pracy i bez fundu­szów buduje, u którego nie pieniądz, ale dzielność i tęgi ro­zum bywa podstawą szczęśliwego interesu.
Powiedziałem: na sposób angielski. Bo w Anglji owa samopomoc i przedsiębiorcza ruchliwość społeczeństwa uczyniła ten kraj najbogatszym na ziemi. Tam młody czło­wiek, -odebrawszy w szkole narodowej staranne wykształ­cenie, idzie w świat, wraca i bez przesądów i uprzedzeń, między nami dziś jeszcze tak częstych, wstępuje według upodobania ten do handlu, ten do przemysłu lub do innych zawodów.
U nas było inaczej. Szkoły niemieckie gnębiły ducha, nie odsłaniały szerszych widnokręgów, tłumiły energję, wypaczały charaktery; co się mogło uczyć, uczyło się na księży, nauczycieli, profesorów, lekarzy i służyło zwykle Niemcom, a reszta grzebała w ziemi bezmyślnie, lub bezmy­ślnie ciosała drzewo i zwoziła cegłę Niemcom do budo­wy niemieckich pałaców. Rolnik nasz nie widział możliwo­ści, jakie daje przemysł i handel. Nie pomyślał o tem, by zdolniejszym swym synom dać wyższe wykształcenie po to, by się potem z powodzeniem poświęcili tym zawodom.
Szkoły realne i zawodowe uważano za coś niższego od gimnazjum. Handel, kupiectwo, przemysł wszelkiego ro­dzaju, przedsiębiorstwa budowlane, kopalnie, huty dzierży­li cudzoziemcy i żydzi, ciągnąc z nas sute zyski, obracane potem na zwalczanie nas samych. Z naszych nikomu się nie śniło zakładać przedsiębiorstwo przemysłowe, sklep lub fabrykę. A był kiedyś czas, że można było małemi środ­kami duże rzeczy stworzyć. Zdawało się, że nasz lud nie jest do takich rzeczy zdolny! A rodzina Górniaków pokaza­ła, że to nie prawda!
Z dzieci Górniaka wziął Franciszek największą zdol­ność do samodzielności, do rozmyślania nad jakąś nową, odbiegającą od zwykłego trybu pracą, któraby mogła przy­nieść dochód obfity. Już w szkole grodziskiej nauczyciel Drózd swoją szczepnicą, w której w rzędach stały setki drzewek uszlachetnionych, a między niemi krzewy malin o rubinowych jagodach, krzaczki włoskich truskawek o owo­cach jak kurze jajo, uśmiechały się ponętnie do chłopców, pracujących około drzewek — tak wymownie przemawiał do duszy dzieci, że młody Franciszek, rozgarnięty wysoko ponad miarę swych współuczniów, nabrał odrazu zamiło­wania do pracy ogrodniczej. A że w ogrodzie były także grzędy kwiatów i róż i warzyw, obrał sobie za specjalną ga­łąź kwiaty. Za pracę w ogrodzie w godzinach pozaszkolnych otrzymywali chłopcy zapłatę w drzewkach, krzewach, kwiatach i warzywie — podług upodobania.
Mały Górniak korzystał już umiejętnie i z pewnem spe­kulowaniem z darów. Urządził sobie hodowlę kwiatów w domu, lepił doniczki z gliny, które wysuszał na słońcu i sprzedawał na targu w mieście. Było to już coś w rodzaju przemysłu, jakiś początek pracy, innej zupełnie od tej zwy­kłej wiejskiej, co starym, utartym chodziła zwyczajem.
Ludzie, którzy czegoś niezwykłego w swem życiu dokonali, inaczej myślą, inaczej marzą, inaczej sobie po­czynają w wieku chłopięcym, jak inni, a często w później­szych latach, w których stanęli przed dokonaném dziełem swego twórczego umysłu, spotykają się z myślą lat dzie­cinnych, która była niby impulsem do tego, co stworzyli.
Pisklę słowicze już w gniazdeczku ćwierka szeptem pieśń, która kiedyś gaj nadhrzeżny cudem oczaruje.
W młodzieńczym wieku Górniak, szczególnie zimową porą, zajmował się oprawianiem książek, które nawet wy- złacać umiał. Nie zarabiał wiele, lecz jemu nie o zarobek chodziło, chodziło mu o pracę samą, o myśl, o ideę pracy, chodziło mu o jej poznanie, jak się ona rodzi, jak się rozwi­ja i rośnie, jak dojrzewa i jak owoc rodzi.
Gdy się ożenił, wstąpił jako pomocnik do służby u swego wuja Buzka, młynarza i właściciela gruntu w Gnoj­niku. Lecz nie bawił tu długo, choć się miał dobrze, choć odsłaniały mu się widoki dziedziczenia po wuju; utarta praca na roli, napozór jednostajna i nużąca, nie odpowia­dała jego ruchliwej, spekulującej naturze. Kupił na spółkę ze swym bratem mały domek w Dolnym Żukowie i założył ślusarnię. Atoli i to nie było, o czem marzył, co w swoich myślach piastował i tworzył, co z niejasnych pojęć i pro­jektów powoli realne przybierało kształty. Odstąpił bratu część, należną sobie i nabył w Sibicy grunt wieśniaczy, składający się coś z 20 morgów roli i drewnianych zabudo­wań. Biedne to dla rolnika — ale wspaniały ^ teren dla przedsiębiorczego umysłu. To też, kiedy go wkrótce po na­byciu posiadłości odwiedziłem, zastałem go, siedzącego nad rysownicą. Rysował plany dwóch budynków gospo­darczych i pomieszkania. A że przede mną nie miał taje­mnicy, opowiedział mi swe zamiary. Nie zdziwiłem się tem bardzo, bo znałem oddawna jego przedsiębiorczą naturę, ale zdziwiłem się nad robotą tych planów. Przecież to był tylko uczeń szkoły ludowej, a oto sporządził plan według wszelkich prawideł budownictwa nadzwyczaj precyzyjnie. Dziwiłem się nie idei, którą te plany wyobrażały, lecz na­der udatnému wykonaniu tej pracy i pogratulowałem mu szczerze. A kiedy się ludzie dowiedzieli, co zamierza, że będzie budował, a następnie założy fabrykę cegieł, zdębieli!
Górniak atoli miał myśl twórczą, miał zapał i energję przedsiębiorczą, a genjalnem urządzeniem interesu zdoby­wał stopniowo potrzebny do prowadzenia tegoż pieniądz.
~ 19
Przyjaciele jego odradzali mu to ryzykowne przedsięwzię­cie, niektórzy mu nawet czynili poważne trudności w wyko­naniu zamierzonego dzieła, lecz on niczem nie dał się zra­zić i postawił na swojem.
Stanęła cegielnia, stanął dom mieszkalny, domy dla robotników. Pokaźnie wyglądało sibickie wzgórze; w jasną księżycową noc przestraszyć mogło tego, który po roku nie- bytności wracał do domu; jakieś olbrzymie potwory z wy-
ciągniętemi do nieba szyjami zjawiły się na tym pagórku. Sibiczanie mieli przyczynę po­dziwiać człowieka, który przed niedawnym czasem przyszedł do nich skromny, jako jeden z maluczkich; po­dziwiali go rzeczywiście i zdu­miewali się nad nadzwyczajną dzielnością jego ducha, który z niczego prawie dokonał tak wielkiej rzeczy. A kiedy przy hucznej biesiadzie z okazji poświęcenia cegielni na ogro­mnym piecu cegielnianym Je­rzy Cieńciała w podniosłej mowie dał wyraz podziwowi Franciszek Górniak. dla dzieła, które stworzył
człowiek prosty, nieuczony, jedynie dzielnością swej woli, nadzwyczajną sprawno­ścią i trafnem rozumowaniem, kiedy też wskazał na tym przykładzie, że do podjęcia większego interesu nie­koniecznie potrzebny wszechwładny grosz, że można doko­nać cudów i bez niego, jeżeli się ma tylko głowę na karku a w rękach chęć do pracy — wtedy huczne zerwały się oklaski i wiwaty na cześć gospodarza i na pomyślność za­kładu. Zebrani goście zrozumieli teraz, że upada sąd o Ślą­zakach, jakoby nie byli zdolni do twórczej pracy na polu przemysłu, lub choćby nawet handlu, że Ślązak jest ciężkie­go umysłu, słabej woli i gnuśny ciamajda. Zaśpiewali tedy
Niemcom zżydziałym pieśń Śliwki: »Czy Ślązak niema zdol­ności« aż huczało po cegielni.
Górniak z nieznanego dotąd nikomu wstępuje naraz w szereg najpierwszych i najlepszych mężów naszego pol­skiego społeczeństwa, ale to nie tyle znaczeniem, jakie zdo­był postawieniem cegielni, ale przedewszystkiem pracą oświatową, nieraz oryginalną i obfitą ofiarnością na cele publiczne. Był to człowiek bezinteresowny w najwyższem tego słowa znaczeniu; pojmował życie nie jako egoista, ale jako najlepszy patrjota, który się na to rodzi, aby ojczystej służyć sprawie.
Czytelnia ludowa w Cieszynie była natenczas ową »wodą ze skały«, z której wszyscy spragnieni pili aż do orzeźwienia. Oprócz przedstawień amatorskich, które się co dwa tygodnie regularnie odbywały, urządzano wieczor­ki Mickiewiczowskie, sokole, prządki, koncerty, nie mówiąc już o balach i słynne i bardzo łubiane obchody 3. Maja. Filasiewicz i ja opatrywaliśmy stronę wewnętrzną urzą­dzeń. Sikora Adam*) miał staranie o salę, druk i rozesłanie zaproszeń i ogłoszeń, a wydatki, jakie z tego wynikały, po­krywał Górniak.
Uroczystość majowa skupiała zawsze masę uczestni­ków. Bo też to jest uroczystość jedyna w polskim narodzie i jedyne też w piersi każdego Polaka budzi uczucie! Tak, jak człowiek rozzuchwalony, znalazłszy się na rozdrożu, wej­dzie w siebie i postanowi iść prawą drogą, choć ciężką, bolesną i żmudną, że dojdzie nareszcie, tak też i naród pol­ski w krytycznej chwili Konstytucją 3. Maja uczynił zwrot z nad przepaści, a choć było trzeba iść w niewoli z pobrzę- kiem kajdan, w które go kuł zdradliwy Niemiec na spółkę z okrutnym Moskalem, »bratem«-Słowianinem, jednak szedł z modlitwą o pomoc Bożą i z mocną wiarą, że przyjdzie dzień, w którym Pan zstąpi, by sądzić narody i rdzmierzyć ich granice.
I myśmy tu u nas, cośmy gorzeli zapałem ideowym i patrjotycznym, cośmy tę śląską ziemię miłowali świętą mi-
■) Późniejszy obok Filasiewicza, drugi dyrektor »Kasy Zaliczkowej«, fundator parku w Cz. Cieszynie, przezwanego jego imieniem.
łością — wierzyli mocno, że ona przed wiekami oderwana od Macierzy, wróci znowu na jej łono. I ten zapał udzielał się zgromadzonym na tych uroczystościach, że wilgotniały oczy, pierś wzbierała westchnieniem ku Bogu, a z oblicza nie schodził promyk nadziei. Znaczenie 3. Maja ma skutek wiecznotrwały w narodzie polskim, jak w chrześcijaństwie obrządek chrztu świętego.
Dla częściowego oddania nastroju tych uroczystości 3. Maja niech posłuży następny wiersz:
Na Trzeci Maja.
Idzie mai piękny, idzie nowa wiosna,
Bo groźna zima leży już zdeptana. —
A ziemia cata — niby jedne krosna,
A na nich szata w cudne kwiaty tkana,
W nią się natura dziś zmartwychpowstała Na znak triumfu swojego przybrała.
Pierś każda pieśń swą znalazła i dźwięczy —
Wszystkie się wody w jasne źródła sarną,
Gaj każdy kwiatem skronie swoje wieńczy,
Kwiat każdy pęka, każde wschodzi ziarno:
Nowego życia grzmiąca, świetlna fala Z jednego końca w drugi się przewala!
Dawno tak piękną nie byłaś, o wiosno!
Tóż cię młódź wszystka wita z uniesieniem,
A starców nawet, co z miną zazdrosną Witać cię zwykli i smutném westchnieniem,
Dziś ta moc życia i ten czar piękności Zadziwia, cieszy, że płaczą z radości.
I ta, co zeszła na Polską ziemicę,
Wiosna latosia i Dzień Trzeci Maja,
Ma inną postać i ma inne lice,
Innym, niż zwykle, trybem się ustraja; inaczej błyszczy i inaczej świeci Wiosna ta polska i Dzień Maja Trzeci!
Dawniej srożyły się tu straszne burze,
Które krwawemi piorunami biły W nieszczęsną ziemię, a choć czasem w górze I słońce błysło, wnet je przesłoniły,
By nieszczęść kirem, chmury groźne, czarne, Nowemi gromy i burzą ciężarne.
Dzisiaj inaczej! Dziwne Boże tchnienie,
Na tę ruszoną ostrym dziejów pługiem Ziemię powiało: Pieśń przebudzeń płynie:
Po jej obszarach, zdjętych spaniem długiem Nowego życia grzmiąca świetlna fala Z jednego końca w drugi się przewala.
Wstała Korona nieszczęsna i Litwa,
1 Staropolska, Śląsk, zrywa już pęta;
Wszczęła się dziwna, duchowa gonitwa Z okrzykiem: wstaje, wstaje Polska święta!
A nad tem wszystkiem w górze jasno świeci Słońce wiosenne i Dzień Maja Trzeci.
Dzień Maja Trzeci! Ta myśl i to słowo Iście zrodzone, Polsko, z Twojej duszy;
I choć Cię w otchłań zepchnięto grobową,
Ta myśl wcielona głaz grobowy skruszy I wyjdziesz żywa i przeistoczona:
A błyszczeć będzie znowu Twa Korona!
Dzień Maja Trzeci! to plon wiecznotrwały Twojego ducha, Polsko i Mądrości...
Twe dzieci z niego chleba będą miały Dość, by dojść w mocy jego do wolności! Dość — aby jeszcze nasycić tym chlebem Braci, co łakną pod Słowiańskiem niebem!
Wszak Cię, o Polsko, na krzyż nie przybito, Abyś Ty jedna została zbawiona —
O! za słowiańską Kzecząpospolitą Ślesz także modły, Polsko umęczona! —
A kiedy wstaniesz, to na twoim grobie Każdy Słowianin uszczknie wolność sobie!
Idzie maj piękny, idzie nowa wiosna,
W gruz się zwaliło zimy panowanie,
A cała ziemia — niby jedne krosna,
A na nich cudne, królewskie ubranie,
Które, bo kończy się dzień kaźni Bożej, Zmartwychwstająca Polska na się włoży.
Witaj nam, wiosno nowa Polski Ludów,
Wiosno, niosąca wolność, wybawienie Od wszelkich męczarń, prześladowań, trudów,
Spełniłaś nasze najświętsze życzenie-1
O, my Cię sercem, duszą, my Cię łzą radosną
Witamy wszyscy, wiosno. Polska wiosno!
A młodzież nasza, ręką prowadzona Obcą i wstrętną, wyrwała się w końcu I biegnie prawie radością szalona Kąpać się chciwie w Twojem, wiosno, słońcu!
I śpiewać piosnki i te, co tu rosną,
Rwać kwiaty twoje, wiosno, Polska wiosno!
Młodzi ty śląska, witaj wiosnę, witaj!
Całą potęgą twej czystej miłości,
A już też wreszcie, już wreszcie wyczvtaj To, co do ciebie mówią nasze włości:
Że śląska ziemia jest polską krainą,
Żeś ty. o młodzi, jest polską dzieciną!
Że Bóg i ziemia ojczysta, to słowa.
Które mieć winna każda życia karta;
I że, kto Boru wiary nie dochowa I swojej ziemi — ten chyba jest z czarta!
To, młodzi śląska, na twej ziemi czytaj
I znowu wiosnę, Polską wiosnę witaj!
Idzie maj piękny, idzie nowa wiosna,
Przemoc w ostatnich podrygach się wije;
A ziemia nasza — niby jedne krosna,
Na nich strój piękny — aż blask odeń bije.
W ten strój — och! wierzę, o Boże mój, wierzę, Zmartwychwstająca Polska się ubierze!
Takiemi uczuciami, takiemi pragnieniami i nadziejami oddychała pierś nasza, cośmy te uroczystości urządzali, a echem wdzięcznem odbijały się one w sercach wszystkicli słuchaczy.
Młodzież nasza była tą najpiękniejszą, tą najdroższą cząstką publiczności, uczęszczającej na te uroczystości ma­jowe. Spoglądaliśmy wszyscy na nią z miłością wielką, ze łzami prawie, kiedyśmy^widzieli, jak ona z przejęciem słu­cha polskiego słowa, jak wchłania chciwie każde to słowo
w serce, w duszę całą, słowo, którego w cudzej, niemiec­kiej szkole nie słyszy wcale, a jeśli słyszy, to opatrzone drwinami, szyderstwem nauczycieli Niemców. Każdy z nas ' czuł, że tę młodzież wynaradawianą, zabijaną prawie w szkole nam wrogiej, bo obcej, trzeba ratować. Ratować w tej młodzieży nas samych, lud nasz, przyszłość naszą na­rodową! Macierz Szkolna stosunkowo późno mogła przy­stąpić do zakładania polskich szkół, a sposób, w jaki trakto­wano młodzież polska w szko­łach niemieckich, był wstrę­tny. Ówczesny dyrektor gim­nazjum, Tománek, z gorliwo­ścią, godną lepszej sprawy, jak zbir węszył za »Jedno­ścią« studencką, jako za orga­nizacją antypaństwową, orga­nizacją dla Niemców niebez­pieczną. Studenci ukrywali się jak mogli. Wówczas przy­chodzi im z pomocą Górniak w nader sprytny sposób.
Urządza w swojem obejściu ukryty lokal, tajemną skrytkę i zaprasza tę kochanq mło­dzież do siebie. A ponieważ dyrektor Tománek W niedzie- Andrzej Teper z Żukowa, lę o wczesnej porze wy­biegał na miasto za studentami, jak krogulec wylatu­je za wróblami, więc wychodzili oni już przed 5 godziną rano pojedyńczo do Sibicy. Tak jak trzmiele, co gdzieś pod węgłem w ukryciu mają swoje gniazdo i śpichrz miodny, wlatują pojedyńczo i zrzadka, aby ich nikt nie wyszpiego- wał, tak i nasi studenci czynili. Oprócz wtajemniczonych nikt w domu nie zwracał uwagi na pojedyńczych i ani się domyślał, jaka gromada młodych spiskowców się tu znajduje.
Nie myślcie sobie, łaskawi czytelnicy, że tam ci nasi młodzi przyjaciele próżny stół znajdywali. Tak, jak owe
trzmiele w swej skrytce mają pełne naczyńka miodu, tak i tu gościnna gaździnka zastawiła stół obfitem jadłem, co dla wiecznie głodnej młodzieży było nad wszelkie gaudium. Wiem dobrze o tem wszystkiem, bom nieraz był w tem zgromadzeniu kochanem razem z Górniakiem i chwile na­der przyjemne tu spędziłem. Łzy mi stoją w oczach na wspomnienie tych chwil błogosławionych. Że też Pan Bóg w Swej dobroci wzbudza ludzi, co światu mogą tyle dobre­go i pożytecznego uczynić. Przecież z tego pokoiku wyszli ludzie zacni i pożyteczni dla nowej Polski: ministrowie, se­natorowie, dyrektorowie, profesorowie*); przecież to pó­źniej, już po śmierci Górniaka, jadało w tym pokoiku wielu ubogich studentów i wielu do tego domu wchodziło i z nie­go wychodziło, co wsparcia potrzebowali, a wychodzili ob­ficie wspomożeni. A to czynił człowiek, który w życie wstę­pował bez żadnych środków, zato z sercem, pełnem miło­ści dla ojczystej ziemi i pełnem ofiarności dla każdej czystej i pięknej sprawy.
W roku 1894 odbywała się we Lwowie wystawa, zwie­dzona także przez wycieczkę śląską w liczbie przeszło 100 osób, między niemi około 30 młodzieży, której Górniak całą podróż łącznie z kilkudniowemi kosztami utrzymania przez czas zwiedzania wystawy i miasta z własnych środków opłacił. Również własnym kosztem i pracą, budując sam z swymi robotnikami wszystkie pawilony, urządził pierw­szą wystawę rolniczą w Cieszynie**), obficie obesłaną i nad wszelkie spodziewanie okazale się prezentującą, za którą ówczesnego prezesa Towarzystwa Rolniczego Jerzego Cienciałę, złotym krzyżem zasługi udekorowano. Zakupił
*) Założyciele »Jedności« 8. grudnia 1886: Pawcl Twardzik, Jerzy Mrózek, Jerzy Heczko, Antoni Fójcik. Statut pisano w kościele ewangelic­kim, by się ukryć przed oczyma niemieckich czynników.
Członkowie »Jedności« w początkach i później: Andrzej (iajdaczek, Jan Stonawski, Jan Kukucz, Karol Kołek, Józef Heczko, Jerzy Kukucz, Jan Michalik, Teofil Rygiel, Adam Stonawski, Józef, Jan i Jerzy Buzko­wie, Jan Galicz, Antoni Macoszek, Jan Szymeczek, Jan Raszka, Jan Sku- drzyk, Ludwik Knyps, Władysław, Tadeusz i Franciszek Michejdowie, Er­nest Farnik, Karol Kulisz, Antoni Pawlita, Franciszek Wilczek, Stanisław Filasiewicz, Rudolf Tománek, Józef Mamica, Paweł Nikodem, Jan Kotas. Jan Biłko, Józef Płoszek i wielu innych.
**) W r. 1893.
też Górniak dawną Octarnię przy drodze Ostrawskiej i urządził w niej mleczarnię i skład nawozów sztucznych, mając oprócz tego w dalszym planie przebudowę całej octarni na szkołę rolniczą, internat, szkołę gospodyń wiej­skich, restaurację. Miał to być prezent dla Towarzystwa Rolniczego, by miało własne środowisko, własną siedzibę pod jednym dachem. Niestety plan ten nie doczekał się urze­czywistnienia. Mleczarnia, założona jako spółdzielnia, upa­dła skutkiem małego wyrobienia członków, n. p. niektórzy
do mleka, dostawianego codziennie do mleczarni, stale do­lewali wodę. Rolnik nasz nie był jeszcze dojrzały do zakła­dania kooperatyw. Górniak zaś wyprzedzał sporo swój czas, »robił trzy kroki, gdy myśmy robili tylko jeden«, jak na pogrzebie jego powiedział Teper z Żukowa, osobisty jego przyjaciel. Poza tem czyste intencje Górniaka pojmo­wano często fałszywie: zazdroszczący mu powodzenia po­mawiali go o szukanie osobistego zysku i zamiar dalszego wzbogacenia się, podczas gdy nim kierowała jedynie chęć służenia społeczeństwu; wobec braku należytego poparcia musiał wkońcu mleczarnię zlikwidować z dużemi stratami.
t Paweł Twardzik,
pierwszy prezes „Jedności* (1886-87).
Jan Stonawski,
prezes „Jedności* (1889-90).
Robotnikom swoim był każdego czasu szczerym i ser­decznym przyjacielem: dbał o ich potrzeby, o obfity wikt, nawet z ujmowaniem sobie i swej rodzinie; wspomagał ich w potrzebie i w nieprzewidzianych wypadkacłi. Pięknym zwyczajem u niego było urządzanie corocznych zabaw w cegielni, na które spraszał jaka setkę ludzi, inteligencję, młodzież, sąsiadów, robotników, podejmując ich nader go­ścinnie. Przyświecała mu przytem z jednej strony myśl, by dać ludziom przykład, jak się z ominięciem gospód bawić
ładnie i przyzwoicie; z drugiej strony pragnął, by na tych zabawach zetknęła się i poznała z sobą inteligencja z rol­nikami i robotnikami, by się te warstwy społeczeństwa, tak często sobie obce, uczyły wzajemnie rozumieć.
Ciężko chory, przed wyjazdem do Meranu, dokąd się udawał dla poratowania zdrowia, zwołał rodzinę i kilku swych przyjaciół, by objawić swą ostatnią wolę. Wierny do końca swym zasadom, ustanowił znaczne legaty na różne cele, a gdy mu jeden z przyjaciół, zaskoczony ich wyso­kością, przymawiał, iż dzieci swe krzywdzi, odpowiedział: »Jeżeli będą porządne, wystarczy im to, co zostanie; jeżeli
Józef Buzek,
prezes „Jedności“ (1892-94).
Jan Galicz.
prezes „Jedności“ (1895-96).
nie, to choćbym im wszystko zostawił, będzie to dla nich zamało..« Rodzinie swej polecił, by dzieło jego prowadziła zawsze w jego duchu, t. j. w duchu służenia społeczeństwu według możności, a żonie, by w razie jego śmierci wyszła za Jerzego Cienciałę, by temuż na stare lata zapewnić do­brze zasłużony odpoczynek i wygodę. Zakończył tę chwilę serdeczną modlitwą.
Było u nas na Śląsku wiele domów chłopskich, które swoją szczerą polskością i ofiarnością wiodły resztę braci do uświadomienia narodowego, o czem już nieraz wzmianka była, lecz iż postać Górniaka ma służyć za wzór śląskiego chłopa, na to złożyły się właśnie jego wyjątkowe przymio­ty. Stanął do życiowej pracy z gołemi rękoma, nie należał ani do socjalistów, ani do ludowców, nie wymyślał od bur­żujów tym, którzy coś posiadali, lecz z całą siłą jął się ko­pać za skarbem, który każdy ma jako swój dział w ziemi ojczystej złożony i bardzo prędko się go dokopał. A do­kopawszy się go, nie zasklepił się w nim, nie zgartywał na kupę dla siebie i dla swych dziatek jedynie, ale szczodrą rę­ką swych dalszych braci, społeczeństwo całe obdarzał. Troska o rodzinę w połączeniu z troską o naród jest dopie­ro pełnią istoty obywatela. Myśli o orce, o siejbie, o młoc­ce powinny lecieć przed tobą w życiu z myślami o sprawach publicznych. To nietylko Cyncynat, ale przedewszystkiem obywatel-chrześcijanin. Gdyby chrześcijaństwo przeniknęło nasze życie rodzinne i publiczne, byłby istotny raj na zie­mi. Ta straszna miniona wojna, ta nędza powojenna — to właśnie brak tego chrześcijańskiego momentu w narodach.
Górniaka dla takich przymiotów spotkało zaprawdę wyjątkowe odznaczenie, o którem za życia jego tylko jeden człowiek na Śląsku wiedział, a po jego śmierci przez dłu­gie lata tylko jego najbliższa rodzina: wybrano go człon­kiem Ligi Odbudowy Polski. On i Hilary Filasiewicz, jedyni z naszego Śląska, należeli do tego szlachetnego grona. Gór­niaka odwiedzali od czasu do czasu ludzie z wszystkich za­borów, często o głośnych nazwiskach, często posiadacze fortun ogromnych, śpiąc u niego dla braku miejsca w do­
mu w szopie na sianie. Nikt nie znał właściwego celu tych odwiedzin, dopiero po śmierci jego odznalazła rodzina ob­szerną korespondencję z tymi ludźmi, którą wszelako z oba­wy przed następstwami zniszczono, nie przypuszczając, iż za okrągłe 20 lat powstanie wolna Polska.
Tak przeszło to życie, wypełnione bezustanną pracą i trudem, ofiarne. Takim ludziom cześć po wsze czasy!
To też, kiedy ks. Franciszek Michejda powiedział kaza­nie nad jego trumną*), to powiedział je na słowa: »Gorli­wość domu Twego zżarła mię« (Jan 2, 17; Ps. 69, 10).
) Zmarł w roku 1899.
Zakończenie.
Z pewnej strony zareagowano w specyficzny sposób na mój pamiętnik, drukowany najpierw w serji artykułów w »Pośle Ewangelickim«. Nie myślę na to odpowiadać, gdyż nic z tego, co napisałem, skreślić nie mogę, bo pisałem to, na co patrzałem własnemi oczami, czego się dotykałem własnemi palcami, co było jakby cząstką mojego własnego życia. Choćbym się w jakimś szczególe był pomylił, na tok prawdziwych faktów to wcale nie wpływa.
Zamiast odpowiedzi mogę dać na zakończenie w ści- słem streszczeniu rekapitulację tego, co w pamiętniku po­dałem. Zaczynam z rokiem 1854, jako rokiem, w którym do szkoły wstąpiłem i byłem świadkiem pewnych zmian, dotyczących planu naukowego, mianowicie byłem świad­kiem zaprowadzenia pierwszej Książki do czytania, książ­ki, będącej osią wszelkiej nauki szkolnej. Przedtem szkoła ludowa takiej książki nie miała, uczono bowiem czytania na Nowym Testamencie. Śliwka, który ją z polecenia kon­ferencji nauczycielskiej wydał, zapoczątkował nią swoje wydawnictwa, które rozwijał stopniowo aż do swojej śmierci. A konferencje stwarza Śliwka nietyle jako in­stytucję do warowania interesów stanu nauczycielskiego, lub jako zespół dla dalszego kształcenia się w zawodzie, ile raczej w celu zreformowania i podniesienia szkoły ludowej na wyższy poziom, a przez to w celu podniesienia uświadomienia narodowego i oświaty naszego ludu. Przez zorganizowanie nauczycielstwa, które przedtem chodziło
luzem i pod względem narodowym nic prawie nie uczyniło i przez swoje wydawnictwa osiągnął Śliwka ten cel zupeł­nie, przez co został, jeżeli nie pierwszym, to z pewnością jednym z pierwszych naszych działaczy narodowych, i po­minięcie go przy urządzaniu niedawnych obchodów*) jest nietylko ignorancją, ale niewdzięcznością nie do darowania. Co więcej, Stalmach bez Śliwki byłby prządł bardzo cienko. Śliwka w konferencjach polecał »Gwiazdkę« i zachęcał nie­tylko do prenumeraty, ale do rozszerzania tego pisma mię­dzy ludem, a co może nauczyciel w tym kierunku zdziałać, to każdy wie.
Nikt nie odmawia katolikom pracy około rozbudzenia narodowego w tym i w poprzednim czasie, bo przecież wiadomo, że Klucki wydawał »Tygodnik Cieszyński«, a ks. Janusz wydał polski kancjonał jeszcze przed rokiem I860, że byli i inni jeszcze, co potępiali krzywdę, wyrządzaną przez Niemców polskiemu ludowi i żadali równych praw dla niego; ale były to tylko wypadki sporadyczne, pracy tych ludzi brakło potrzebnej ciągłości i należytego skoordynowa­nia, była ona prowadzona, żeby tak rzec, więcej ubocznie i przypadkowo, a nie jako główny cel, by mogła wydać jakiś znaczniejszy rezultat i rzeczywiście też większego re­zultatu nie przyniosła. Tymczasem lud ewangelicki szedł ławą, zwartym szeregiem w bój o wolność swoją, o swoje prawa pod wodzą ewangelików: Andrzeja Cińciały, Stal­macha, Śliwki, ks. Heczki, Jerzego Cienciały i największe­go z nich księdza Otto. A bronią, którą walczyli, była »Gwiazdka Cieszyńska«, były szkoły ewangelickie, był ko­ściół polski (mimo hołdujących niemczyźnie pastorów), był kancjonał Heczki, książki do nabożeństwa polskie: Dam- browski, Grzegorz z Żarnowca, Rej i Bibłja Radziwiłłow- ska i inne, było wreszcie Towarzystwo Rolnicze. Można tedy śmiało powiedzieć, że okres od roku 1848 do mniej więcej roku 1885, to jest do założenia Macierzy Szkolnej, był dniem ewangelików.
*) Obchody na cześć Stalmacha i Miarki, urządzane w Województwie blaskiem w jesieni r. 1924.
Jeszcze jedno chciałbym podnieść. Śliwka pozostawał w zażyłych stosunkach z dr. Andrzejem Cińciałą. Kiedy Cińciała był jeszcze notarjuszem we Frysztacie, każdą prawie sobotę widywałem go, jak do Śliwki przychodził. Wnoszę z tego, że ci dwaj mężowie musieli się dawno znać; może jeszcze w szkole zawarli serdeczne z sobą stosunki i snuli plany na przyszłość. Cińciała został założycielem »Tygodnika Cieszyńskiego« i jego pierwszym współpra­cownikiem, względnie redaktorem, a później autorem wielu pożytecznych pism dla ludu, a Śliwka został ojcem szkoły ludowej i jednym z najstarszych dobrodziejów polsko- ewangelickiego ludu.
Pisząc o Śliwce i o szkole ewangelickiej, wypada wspomnieć, że szkoły wiejskie katolickie miały aż do ro­ku 1867 prawie wyłącznie czeski język wykładowy. Były to jeszcze szczątki urządzeń dawnych austrjackich rządów, które, chcąc ludność polską Śląska od Polski zupełnie od­dzielić, ustanowiły dla sądów i dla szkół na Śląsku język morawski, a później niemiecki, szczególnie po miastach. — Oprócz tego była jeszcze inna przyczyna tego wypaczenia szkół katolickich, mianowicie zależność kościoła katolickie­go od Moraw. Ksiądz, przełożony szkoły, był Czechem; był nim stąd tak samo nauczyciel. A zdarzało się, że na­uczycielami byli nasi ludzie, to mimo to w szkołach mu­sieli uczyć po czesku. Występowali wprawdzie przeciw temu nienaturalnemu stanowi rzeczy niektórzy wybitni ludzie, chcieli to zmienić, lecz ponieważ były to, jak już się rzekło, tylko sporadyczne głosy, zostało wszystko po staremu, aż nareszcie przyszła nowa ustawa szkolna i uczyniła tej anor- malności pożądany koniec. Oto przyczyna, że lud katolicki tych czasów pod względem oświaty był w tyle, a pod wzglę­dem narodowym nieuświadomiony.
Rok 1865 przyniósł kościołowi ewangelickiemu wielki podarek: Kancjonał polski, wydany przez ks. Heczkę, pa­stora zboru ligockiego. Odpadł ostatni ślad tynku cudzo­ziemskiego z gmachu naszej przyrodzonej polskości. Kościół ewangelicki występuje u nas jako kościół zupełnie polski na
widownię dziejową! A był nasz senjorat natenczas pod względem liczby w Austrji największy.
Po roku 1870 występuje Jerzy Cienciała na arenę po­lityczną. Działalność jego ujawnia się w dążności do zdo­bycia praw dla ludu, o co się z jego inicjatywy lud na opi­sanych imponujących zgromadzeniach narodowych upomi­na. Występuje już wtedy także ks. Świeży i walka o te pra­wa staje się ogólnonarodową.
Na schyłku tegoż roku przybywa ks. Otto do Cieszyna. Czas Ottowski — to punkt kulminacyjny w dziejach pol­skiego ewangelickiego ludu śląskiego, to czas największej pracy około naszej ojczystej ziemi. Za inicjatywą ks. Otto powstaje Towarzystwo Rolnicze, Dom Narodowy, Bazar i Towarzystwo zaliczkowe, a za inicjatywą Śliwki następuje likwidacja wyznaniowej konferencji nauczycielskiej; zakła­da się natomiast Towarzystwo Nauczycieli Polskich całej ziemi cieszyńskiej.
W Czytelni, tem ognisku oświaty, wre i kipi. War wy­lewa się za brzegi i ogarnia społeczeństwo coraz dalej i dalej. Ks. Otto urządza wieczory czwartkowe i uczy, jak myśleć, jak czytać i jak miłować ten lud, z którego się wy­szło i jak mu służyć należy. Zdawało się, jakby po rannym mroku nastał dzień jasny, piękny, co nigdy już nie zajdzie.
Lecz zaszedł, a po nim nastał dzień drugi, co ściął mrozem i zwarzył, co było urosło i rozkwitło. Przyszedł ks. Haase, a z nim »Nowy Czas«, później »Ślązak«, dwa ogary, wychowane w niemieckiej psiarni, na zdławienie pol­skiego ludu.
I byłoby się to stało, gdyby z jednej strony ks. Mi­chejda z Ewangelickiem Towarzystwem Oświaty Ludowej i »Przyjacielem Ludu«, z drugiej strony ks. Świeży z »Po­słem Związku Śląskich Katolików«, posiłkowani przez To­warzystwo Pedagogiczne, nie byli stanęli w obronie ludu.
»Gwiazdka Cieszyńska« w owych czasach przeszła na własność katolickiego Towarzystwa prasowego, któremu ją Stalmach sprzedał.
A jeszcze co do Stalmacha, to gdy już do kłótni o nie­go doszło, aby była zgoda, niechże Stalmach za życia ewan­
gelikom należy, zaś po śmierci Towarzystwu prasowemu, które »Gwiazdkę« od niego kupiło.
Wielu z tych, co mię skłonili do napisania pamiętnika, żądali, abym go doprowadził do naszych czasów. Nie le­ży w tem żądaniu, ażebym pisał to, na co myśmy wszyscy patrzyli i cośmy w tych strasznych czasach przeżywali, bo to należy do historyka, ile raczej żebym podał, co ta wojna dla nas przyniosła i jak się stosunki na naszej śląskiej ziemi cieszyńskiej ukształtowały.
Przyniosła ona dla nas, Polaków, szczęście niemałe, bo wskrzeszenie naszej drogiej Macierzy, Polski. To, o co­śmy* się modlili, stało się rzeczywistością. Krzywda, stra­szna krzywda, wyrządzona naszej Ojczyźnie, została pom­szczona. Bóg to uczynił!
Ale u nas na Śląsku nie całkiem to szczęście dopisało, bo uchwałą ambasadorów w Paryżu, wbrew zasadniczym artykułom Wilsona, przepołowiono z Cieszynem naszą miłą ojczystą ziemię i dwieścietysięczny lud polski przypadł Czechom.
Jak się to stało i czy się dobrze stało? Wprawdzie mó­wiono, że Polsce dano więcej, bo za ten odcięty skrawek dano jej znaczną część Śląska Górnego, ale mimo to nie stało się ze względu na przyszłość dobrze. Bo lud polski pod panowaniem czeskiem będzie wciąż tęsknił do Polski. Polska zaś mimo wszystko nie zapomni nigdy i nie będzie śmiała zapomnieć o tym polskim ludzie w Cieszyńskiem i o tym przepołowionym Cieszynie, jak o przeciętem sercu zie­mi cieszyńskiej.
Czy nie jest to zaprawdę dar Danaów ze strony am­basadorów? A że go Czesi przyjęli, czy nie będą kiedyś te­go żałowali?
Czy nie było winy z naszej strony i także ze strony Czechów, która to wina ambasadorów do tej uchwały skłoniła?
Wróćmy w przeszłość.
W dawnym sejmie śląskim w Upawie nasi posłowie nie dość jasno określili nasze prawa do Cieszyńskiego po zawarciu bloku z Czechami w walce przeciw Niemcom, a
20
Czesi, choć byli o polskości tej ziemi przekonani, z zasady stali na prawie historycznem, t. j. na prawie korony św. Wa­cława. Więc był to blok nieszczery, który się zemścił. Bo gdyby byli wtedy ustanowili: Śląsk Cieszyński nasz, opaw­ski wasz — sprawa powojenna byłaby dziś inna.
A tak stała się nam, którzyśmy Czechom przypadli, przez uchwałę z 28. lipca 1920 wielka krzywda.
Jesteśmy mniejszością w Republice Czechosłowackiej, więc wystawieni, jako słabsi, na gwałty. Nie mamy przed­stawiciela w Sejmie*), któryby Rządowi praskiemu przy­pomniał, że i my mamy mniejszościowe prawa i że się nam one nieuszczuplone należą. Rząd wprawdzie wyraża uczu­cia wyrozumiałości dla naszych dążeń, ale cóż nam z tych platonicznych słów, skoro szowinistyczne jednostki w re­publice sztyletem mierzą w nasz byt narodowy.
A więc z obu stron krzyki i hałasy, niezgoda i kłótnia i duobus certantibus tertius gaudet. A kto jest ten tertius, nie trudno odgadnąć. Każde państwo powinno stać zgodą oby­wateli. Concordia parvae res crescunt, discordia maximae dilabuntur.
Pomimo tej maksymy mądrej ucisk trwa u nas wielki. Czechizacja, wynaradawianie naszego ludu polskiego roz­lewa się szeroką falą po tej naszej nieszczęsnej ziemi; zale­wa całe nasze społeczne życie, zalewa szkoły, kościół, czyli intelekt duszy; zalewa instytucje i urządzenia gospodarcze, czyli materjalne sprawy życia. Jesteśmy rzeczywiście sie­rotami i krzyczymy o ratunek.
Cóż na to szowiniści? Mówią: Lud śląski, to popol- szczeni Morawianie, więc ich odpolszczyć trzeba. Kto się nie chce na to zgodzić, na tego spada konsekwencja jego czynu.
To też szerzy się na polu narodowem demoralizacja wśród naszego ludu i jak dżuma czyni spustoszenia w jego szeregach. Napędza się dzieci do czeskich szkół, a rodzicom
*) Te sfowa były pisane na kilka tygodni przed wyborami w jesie­ni r. 1925, które przyniosły Polakom na Śląsku Czechosłowackim przed­stawiciela w sejmie czechosłowackim w osobie p. dr. Leona Wolfa, adwo­kata we Frysztacie.
brak liartu ducha, by się temu oprzeć, tem więcej, że szkoła czeska ma niby ich dzieciom zapewnić w przyszłości chleb, posady, życie. Niebaczni rodzice, do tego nigdy nie dojdzie, bo nadmiar inteligencji z innych części państwa zaleje wkrótce wszystko u nas i zagarnie wszystkie tłuste kąski przy stołach biesiadnych, a nam zostawią łaskawie tylko kości do ogryzienia i okruszyny, spadające z ich stołów, boć oni panowie!
Twierdzenie, jakobyśmy byli popolszczonymi Mora­wianami, nie jest chyba ignorancją, kiedy na czele Czecho­słowacji stoi uczony światowej sławy, ale jest ono bezwąt- pienia przewrotnością, urągającej wszelkiej słuszności. Prze­cież historja wie, że ta śląska ziemia nie jest ziemią Przemy- ślidów, lecz jest ziemią Piastów.*) Historja wie, że w 15. wieku działał tu od Gnojnika aż po Ostrawicę niejaki Johan­nes Główka, »praedicator polonorurm**), że wtedy Gnojnik nazywał się Gnojnikiem, a nie Hnojnikiem, tak jak nasza Godula Godula, a Barania Baranią. Historja wie, że tutej­szy lud ewangelicki już od czasów reformacji ma swoją biblję Gdańską, postyle Reja, Grzegorza, Dambrowskiego i tyle innych polskich książek nabożnych. Historja wie, że gdy jeszcze polski język nie był dość wyrobiony, a starocze- szczyzna dzięki Husowi stała się językiem piśmiennym, to ją w miejsce średniowiecznej łaciny wprowadzono na Ślą­sku pod wpływem Pragi do naszych urzędów, jak później pod wpływem Habsburgów wiedeńskich, bojących się jak ognia wszelkiego wpływu polskiego na polski lud śląski — wprowadzono czeszczyznę i do szkół. Że zaś lud mimo to pozostał polski, dowodzą dawni uczeni Ślązacy, zapisują­cy się na obcych uniwersytetach »polonus tescheniensis«. Otóż gdzież są ci popolszczeni Morawianie, kto ich pol­
*) Książęta Piastowscy na Śląsku, jako lennicy królów czeskich od r. 1335, składali tyin królom jedynie pewną daninę, zresztą atoli rządzili Śląskiem samodzielnie. Przetrwali też Piastowie cieszyńscy królów cze­skich. Królestwo czeskie upadło już w r. 1620, a Piastowie cieszyńscy wy­marli dopiero w r. 1653, poczem Księstwo Cieszyńskie stało się własno­ścią Habsburgów. Komu tedy miała przypaść nasza ziemia po upadku Habsburgów, skoro Habsburgowie po naszych Piastach a nie po czeskich Przemyślidach ją odziedziczyli?
Ks. J. Londzin: »Polskość Śląska Cieszyńskiego«.
szczył, kiedy rząd posługiwał się czeszczyzną w całym kra­ju, w urzędach i w szkołach? Cóż rzec, skoro nawet jeden z współczesnych ojców narodu czeskiego, Kramarz, po­wtarza te śmiesznie bezmyślne, a dla nas ohydnie potwor­ne bajki o »popolszczonych Morawcach«-? Chyba naodwrót można po sprawiedliwości rzec: Lud, co tu bytował, był pol-
Eisenberg, Dorda, Jerzy Cienciała, Dr. Kotula.
Grupa przyjaciół politycznych z r. 1871.
ski, lecz go czeszczono, ale go nie zczeszczono, a ten lud pozostał po dziś polski! Więc ziemia cieszyńska, od Białki po Ostrawicę niemal, to rdzennie polska ziemia. Panowie, co mówicie i twierdzicie, że myśmy popolszczonymi Mo- rawcami, spytajcie się waszych wielkich etnologów i histo­ryków, a potwierdzą prawdę słów naszych! Myśmy Polacy i zostaniemy Polakami!
Twierdzenie wasze, to jedynie pretekst do wynarada­wiania waszych braci, współobywateli waszych, to krótko­
wzroczna polityka, która wam odbiera wszelki kredyt mo­ralny!
Wynaradawianie nas przez szkoły jest krucjatą, podję­tą przez was, aby nas wyniszczyć i wygubić; jest krzywdą, przeciw której nigdy nie zaprzestaniemy protestować. Gdy­byśmy tę krzywdę określić chcieli, w żadnym słowniku świa­ta nie znaleźlibyśmy na to wyrazu!
Paweł Terlik, Andrzej Hławiczka,
jedni z pierwszych członków K61V- pedagogicznego w Ustroniu.
Nie sposobem Kaina ma brat Słowianin traktować brata Słowianina. Ohydne to słowo w ustach Słowianina: Poloniam delendam esse! Lecz jak Machabeusze dłoń w dło­ni stanąć odważnie przeciw wspólnemu odwiecznemu wro­gowi — Niemcom! To powinna być obopólna polityka, za­mierzona na dalszą metę. Czyż nie byłoby lepiej skrzyknąć się całą Słowiańszczyzną, zapoznać się, porozumieć, umi­łować, złączyć w jeden olbrzymi blok słowiański, blok, do któregoby należały wszystkie narody słowiańskie z pełnią swych praw narodowych w przyrodzonych granicach swej ziemi, blok, przeciw któremu nietylko Niemcy, ale nawet piekielne moce nicby nie wskórały?
Czechy i Polska, te dwa najinteligentniejsze narody słowiańskie, powinny się, wyrównawszy poprzednio swoje sąsiedzkie bolączki, szczerze pogodzić, powinny wejść z so­bą w ścisłe, serdeczne przymierze; nad tem zagadnieniem trzeba na razie przynajmniej pomyśleć.
W powietrzu czuć, jakby zdała zalatujący zapach spa­lenizny, w dali gdzieś łomoce i huczy, jakby szła burza i gromy: Niemcy i Anglja snać łączą się, by świat najechać i zawojować. Nic nie pomoże Liga narodów, ona gołem słowem szermuje tylko. Tutaj potrzebna jest własna pięść potężna, tęgi rozum, odwaga i męstwo i gromada. Na pięść odpowiedzieć pięścią, na gromadę gromadą.
Otóż my tak myślimy: Ojczyzna jest najświętszą rze­czą na ziemi. Nie chcę tem orzeczeniem zlekceważyć religji, ani jej ujmować świętości, gdyż człowiek powinien być cały religją, a w- sobie samym mieć świętego Boga. Lecz tu na ziemi ten człowiek cielesny ma coś widomego, realnego, co mu daje szczęście doczesne, co jest mu przystanią w jego pielgrzymce. Ojczyzna jest dla człowieka na ziemi całem pożądaniem, wyrazem wszelkiego dobra, jest odbiciem niebieskiej ojczyzny. Wszak ta ojczyzna jest przykryta nie­bem, w cudne gwiaździste wzory dzierzganem. A to niebo wygląda jak skrzydła Boże, pod któremi nas Bóg zgromadza i zachowuje, jak kokosz kurczęta; pod tem niebem stoją na­sze domy, kwitną nasze niwy, szumią nasze kłośne łany, a przez to niebo jest wszystko zachowane na tej ziemi. W tę ziemię nas Bóg wszczepił, granice jej rozmierzył; na tę ziemię On zstąpi i będzie sądził narody i granice ziemi. A więc Bogu samemu na tem zależy, by każdy naród miał swoją ojczyznę i strzegł jej granic, nie pożądał cudzej ziemi i cudzych granic.
Ojczyzna tedy jest najświętszą rzeczą na ziemi. A ty, bracie i siostro moja, cóż z tobą? Czyś się zastanowił nad tem słowem «ojczyzna», czyś poznał całą wartość tego świętego słowa? Poeta powiada:
Święta miłości kochanej ojczyzny, Czują cię tylko umysły poczciwe!
Czyliż i ty do tych poczciwych umysłów należysz, co goszczą w swej duszy świętego Boga, co żywią w swem sercu miłość ku Ojcu Niebieskiemu, który nam tak wielki dar, ojczyznę, na ziemi obmyślił?
Z wyrazem »ojczyzna« połączony jest niemniej świę­ty wyraz: mowa ojczysta!
Mowa w znaczeniu ogólnem jest wyrazem duszy czło­wieczej, wyrazem całej istoty naszej z wszystkiemi jej przymiotami. Jest okienkiem, przez które spoglądamy na Boga i na świat cały. Bez mowy byłby człowiek zam- kniętem naczyniem — byłby w tym świecie niemym, jak nie­mą jest ryba w głębinie wód.
Mowa ojczysta jest zarazem czemś więcej; łączy nas bowiem z naszym ojcem i matką, z bratem i siostrą; łączy z tymi, co na tej ziemi ojczystej mieszkają, więc nas łączy z teraźniejszością; lecz łączy nas także z przeszłością, bo z imieniem naszych dziadów, w grobach spoczywających; łączy nas również z przyszłością, bo z pokoleniem naszem, co tu chodzić będzie na tej ziemi. Mowa ojczysta utrzymuje ciągłość historyczną danego ludu, danego narodu. Gdyby ona ustała, gdyby np. przez wynarodowienie została zni­szczona, wyginęlibyśmy na wieki. Izraelita nie obawiał się niczego bardziej, jak bezdzietności; niepłodność była naj- większem u nich nieszczęściem. Mowa ojczysta jest krwią rodziny, krwią całego narodu. Ustanie krążenie jej, lub za­kazi się ona obcym jadem — giną rody całe i giną całe na­rody, jak zginął świetny nad wszystkie inne starożytny na­ród grecko-rzymski, lub zapomniani nasi pobratymcy szczepowi, Słowianie połabscy. Stąd ten wysoki kult mo­wy ojczystej w całem ludzkiem pokoleniu, w świecie całym! Pielęgnowała Polska swoją umiłowaną mowę, broniła jej od zagłady, powstała znowu do życia państwowego, po­wstała znowu jako naród. A wyrazem największym wysiłku Polski zachowania języka ojczystego, to jej najwięksi syno­wie w osobach Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Sienkiewicza, Żeromskiego, Reymonta.
Widocznem więc jest, że wszelkie swawolne wynara­dawianie się jednostki jest samobójstwem wobec narodu,
zaś wynaradawianie narodu przez inny naród — jest bra- tobójstwem.
Przetóż teraz, bracie mój i siostro moja, rozważ u sie­bie słowa moje, słowa starego, bo 80-letniego nauczyciela. Pisałem jedynie to, na co patrzały oczy moje. Służyłem sprawie ojczystej razem z innymi z całego serca, nie kła­niałem się cudzym bogom, ale służyłem, siedząc na progu
Obi'cuv dom Autora w (jnojniku na Śifisku czechosłowackim.
ojczystego Domu i ucząc dzieci polskiego ludu. I to mi dziś jedyną nagrodą, że mi tak służyć dano.
Na zakończenie przyjmij jeszcze, bracie mój i siostro moja, to napomnienie: Pomnij, żeś Polakiem! Żeś synem tego narodu, który nietylko strzegł dobra swego w domo­wych pieleszach, ale i za inne ludy przelewał krew swoją. Który pod Chocimem i Wiedniem pod znakiem Orła białego bił Turków i ocalił chrześcijaństwo od nawały Islamu. Który pod Grunwaldem pogromił krzyżaka i ocalił ludy słowiańskie od zalewu germańskiego. Który w roku 1920 pod Warszawą rozbił w puch zżydziałą armję czerwoną i
ocalił ludy Zachodu od zarazy komunizmu. Tóż to chluba największa, chlubić się imieniem Polaka, tego Rycerza Europy, którem to imieniem ochrzcił Polaka nasz ewange­licki Melanchton. Bądź dumny z tego imienia!
Uważ, bracie i siostro, że mówisz po polsku, to jest jednym z najpiękniejszych języków na ziemi. On jest tak piękny, że omal Aniołowie w niebie z Bogiem nim nie roz­mawiają. O, mów nim z Bogiem, bracie i siostro, w modli­twie codziennej, w modlitwie serdecznej!
O, matko śląska, matko Polko! Rozpalaj zawczasu mi­łość do ojczystego języka w serduszkach dziateczek swoich, jak to czyniła matka twoja. Prowadź dzieci twoje do szko­ły polskiej, by się tam karmiły polskiem słowem i nakar­miły się na całe życie do syta. Nie wiedź ich do szkół cu­dzych, choćby ci je tam ozłocić miano, bo wiedz, że cudze słowo zabija! Wara ci więc od tych zdradliwych progów! Jako Anna z góry Efraim przyprowadziła swe dziecię, Samuela, do Heliego, aby służył Panu, tak i ty wiedź dzie­cię twoje do kościoła ojców twoich na służbę Bogu i Ojczyźnie!
A Bóg, który zstąpi, aby sądził granice ziemi i baczy, czy my też tę ziemię ojczystą miłujemy z wszystkiemi da­rami, które nam na tej ziemi złożył, czy strzeżemy dzie­dzictwa ojców naszych i zachowujemy je niepodzielnie w spuściźnie pokoleniu naszemu — niech będzie pomocą
i ochroną naszą dziś aż na wieki! O Boże! my »od dzieciń­stwa swego bywamy przelewani z naczynia w naczynie, to jest, chadzamy w pojmanie, dlatego zginął smak nasz i zmieniła się woń nasza«. (Jerem. 48, 11.) Ty nas znowu przyprowadź do stanu dawnego, do dawnej wolności, przywróć smak nasz i woń naszą, jako smak i woń owocu z drzewa wolności!
A temu Bogu Trój jedynemu, Bogu Ojcu, Bogu Sy­nowi i Bogu Duchowi świętemu, niech będzie cześć, chwała
i panowanie i służba nasza i bojaźń nasza i miłość nasza na wieków wieki!
Zakończono 20. września 1925.
Sprostowania.
Stronico t
wierszs
zamiast:
mn być:
12
16 z dołu
przekładał
przedkładał
15
2 z góry
szkół średnich
szkół sąsiednich
32
10 z dołu
grubaczyzna
grubaczyna
33
3 „
naturalnymu
naturalnemu
78
3 z góry
szala
szalała
80
3 z dołu
wodzie
wozie
112
4 „
zmnienił
zmienił
141
10 z góry
Zmartwychwstałej
Zmartwychwstałego
152
13 „
dusze wesela
dusz wesele
182
13 z dołu
Molin, Stodolnioszek
Molin Stodolnioszek
195
5 „
trumnie
trunie
208
14 z góry
nocy
mocy
221
3 „
domowym
domowych
228
21 „
rozpleni
rozplemi
272
9 „
katolik ewangelicki
katolicki ewangelik
291
7 z dołu
kuł
skuł
T» r
r e s c.
Str.
Przedmowa 7—8
Część pierwsza: W domu rodzinnym .... ... 9—97
«
Część druga: W mieście 98—164
Część trzecia: Na posadzie
A) 'Ze stosunków w szkolnictwie 4
B) Sprawa ojczysta i religijna za czasów księdza Otto 165—300 Zakończeni^ .... 301—313
d


Popular posts from this blog

Pierwsza wojna światowa

Tutaj moje info o osobach, które walczyły 20 lat wcześniej na I wojnie: https://ojcowskidom.blogspot.com/2021/11/na-frontach-i-wojny-swiatowej.html Możemy szacować, iż żałobę z powodu śmierci domownika przeżywano wówczas, w co czwartym domu w Brennej i Górkach. Rodzin w Brennej i Górkach, które straciły bliskich na I wojnie było przeszło sto. Na I wojnie zginął przynajmniej co 20 mężczyzna z naszych wiosek, podczas gdy ranny mógł zostać nawet co czwarty lub piąty. Jeśli odejmiemy osoby niepełnoletnie i seniorów oraz inwalidów etc. i policzymy jedynie mężczyzn objętych poborem, wówczas liczby te wzrosną ok. dwukrotnie (!). Z rachunku tego wynika, iż tylko co drugi mężczyzna powołany na front I wojny światowej wrócił z niej cały i względnie zdrowy. Co będzie na sprawdzianie? Kilka (7) najważniejszych dat rocznych Wybuch wojny Rewolucje w Rosji Przystąpienie USA do wojny Uporządkuj chronologię wydarzeń , spośród wymienionych 3 wydarzeń wskaż pierwsze i ostatnie.  Uporządkuj państwa ; po k

Klasa 5

Klasa 5 R. I 1. 1. POCZĄTKI LUDZKOŚCI 1. 2. CYWILIZACJE MEZOPOTAMII 1. 3. STAROŻYTNY EGIPT 1. 4. STAROŻYTNY IZRAEL 1. 5. CYWILIZACJE INDII I CHIN 1. 6. NARODZINY I ROZWÓJ PISMA R. II 2. 1. ATENY I SPARTA 2. 2. WOJNY PERSKIE 2. 3. WIERZENIA RELIGIJNE STAROŻYTNYCH GREKÓW 2. 4. KULTURA STAROŻYTNYCH GREKÓW 2. 5. PODBOJE ALEKSANDRA WIELKIEGO R. III 3. 1. USTRÓJ POLITYCZNY STAROŻYTNEGO RZYMU 3. 2. POWSTANIE I UPADEK IMPERIUM RZYMSKIEGO 3. 3. KULTURA UMYSŁOWA I RELIGIA STAROŻYTNEGO RZYMU 3. 4. SZTUKA STAROŻYTNEGO RZYMU 3. 5. NARODZINY CHRZEŚCIJAŃSTWA R. IV 4. 1. BIZANCJUM 4. 2. NARODZINY ISLAMU 4. 3. NA GRUZACH CESARSTWA ZACHODNIEGO 4. 4. WALKA O WŁADZĘ NA ŚWIATEM CHRZEŚCIJAŃSKIM 4. 5. DZIEJE WYPRAW KRZYŻOWYCH R. V 5. 1. SPOŁECZEŃSTWO FEUDALNE 5. 2. STAN RYCERSKI 5. 3. MIESZCZANIE I CHŁOPI 5. 4. KOŚCIÓŁ W ŚREDNIOWIECZU 5. 5. SZTUKA ŚREDNIOWIECZNA R. VI 6. 1. PRADZIEJE ZIEM POLSKICH 6. 2. POCZĄTKI PAŃSTWA POLSKIEGO 6. 3. POLSKA POD PANOWANIEM BOLESŁAWA CHROBREGO 6. 4. KRYZYS PAŃSTWA PIERWSZYCH

Europa i świat doby Oświecenia

Na naszych zajęciach (wspólnie i/lub samodzielnie): 5. 1. Przemiany gospodarcze i społeczne w XVIII wieku 5. 2. Oświecenie 5. 3. Absolutyzm oświecony 5. 4. Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych 5. 5. Wybuch Wielkiej Rewolucji Francuskiej 5. 6. Francja republiką - przemiany polityczne we Francji w latach 1973-1799     https://www.youtube.com/watch?v=zxYrqV1rFIA&ab_channel=By%C5%82osobie...%28HelloMaestro%29 7:27 Ziemniak i rozbiór Polski, Katarzyna Wielka, Maria Teresa "Byl Sobie Czlowiek" - Świat przyspiesza- Wynalazki, zmiany społeczno-gospodarcze i polityczne XIX wieku, m.in. Wiosna Ludów https://www.youtube.com/watch?v=vLqbldp2OPc&list=PLyJ5tp6WmjKj-lHgWpsK4-xqnpEDoezbi&index=23&ab_channel=FranciszekF1 5. 1. Jesteśmy drugą Anglią. Czego Goethe szuka na Śląsku? a) Muzy b) elfów c) zachodnich technologii Świat idzie naprzód, czyli Geothe na Śląsku, a my stajemy się drugą Anglią.   Porównaj wiersz Goethego w tłumaczeniu Szymborskiej:  https://wiersze.an