GUSTAW MORCINEK - „NOC LISTOPADOWA W CIESZYNIE"
[publikujemy tekst za zbiorem: "Wspomnienia Cieszyniaków"]
Gustawa Morcinka (ur. 1891 r. w Karwinie, zm. 1963 r. w Krakowie), nauczyciela, wybitnego pisarza śląskiego, autora wielu powieści i opowiadań, nie trzeba szczegółowo przedstawiać czytelnikowi. Pełniejszy obraz jego życia i działalności przyniosła książka zbiorowa pt. Gustaw Morcinek w 70-lecie urodzin (Katowice 1961), na tym zaś miejscu warto przypomnieć jeden drobny, niemniej ważny epizod z jego życia, przedstawiony przez niego we wspomnieniu o nocy listopadowej w Cieszynie. Schyłek I wojny światowej zastał Morcinka jako żołnierza na stanowisku telefonisty w garnizonie cieszyńskim. Przypadek zdarzył, że w czasie jego służby przy telefonie nadszedł z Krakowa nocą z dnia 31 października na 1 listopada 1918 r. telefonogram (o czym wiemy już ze wspomnień Klemensa Matusiaka), by najstarszy rangą oficer-Polak przejął dowództwo w garnizonie cieszyńskim. Gdyby telefon taki przyjął telefonista narodowości niepolskiej, wypadki mogłyby potoczyć się inaczej. Morcinek, wtajemniczony w pracę spiskową, skierował ważny telefonogram do właściwych rąk, czym spiskowcom polskim ułatwił działanie.
Do wspomnień, przedstawionych w Nocy listopadowej te Cieszynie wracał Morcinek kilkakrotnie, po raz pierwszy spisał je już w 1920 r. (zob. jego Wspomnienia z przewrotu w listopadzie 1918 r,, „Dziennik Cieszyński” 1920, nr 248). Inną, rozszerzoną wersję tych wspomnień ogłosił w „Głosie Ludu Śląskiego" 1927, nr 89—93. Weszła ona do pierwszego wydania jego opowiadań Serce za tamą (Poznań 1929), a wyszła także jako osobna książeczka pt. Noc listopadowa w Cieszynie (Poznań 1936. s. 58) z zaleceniem do bibliotek szkolnych. Tekst opublikowany w niniejszej książce, skrócony przez samego autora, przejęto z numeru poznańskiej „Tęczy”, wydanego na dziesięciolecie Niepodległości Polski (1928, nr 45).
"Rok 1918 dochodził swego schyłku.
Wojna przejadła się już do cna wszystkim ludziom na ziemi. Wymęczyła serca zbiedniałe, przekleństwo życia porodziła, jego radość zgasiła.
Na rozlicznych frontach pokutował żołnierz-biedaczyna, plugawym słowem liczący mijane chwile podłego życia. Buntował się w duchu, pod mizerną pokrywą dyscypliny wojskowej się buntował, kieby wrzątek pary opęczniałej, czekającej, rychło wyrwać się z krzykiem na wolność.
Tylko czekać!...
Głucho było od tego czekania i niemrawo, jak po nocach, gdy coś nieoczekiwanego ma nadejść i .sercem ludzkim owładnąć. Jeden na drugiego patrzał, głęboko w oczy spoglądał i mówił:
—Zacznij ty! Tylko zacznij, zobaczysz!... Całą wojnę i całą Austrię diabli wezmą!... Tylko zacznij!...
Nikt nie zaczynał pierwszy. Lękano się. Jeszcze nie dojrzał owoc. Drobinki woli zbyt głęboko a bezwładnie tkwiły w pazurach karności. Kiedyś jednak coś musi nadejść!... Przyjdzie znienacka jak burza i po calutkim świecie z krzykiem się rozleci. Wtedy już wszystko pójdzie. Jak za wielką wodą!
Coraz częściej wybierały się na świat pomruki jakoweś. Ni to groźby, ni radości. Do ucha je sobie szeptano, a oczy wkoło latały, czy „ktoś” nie idzie.
Austria dogorywała.
Alli bella gerunt, tu felix Austria nube!...
Austria dogorywała. Inaczej być nie mogło. Z frontów dalekich przybiegały wieści, nie wiedzieć kiedy i przez kogo niesione. Głos szepczący je nabrzmiewał tajoną radością:
— Jo ci mówię, Franek u, nie starej się!... Na palcach już człowiek te dni porachuje, kiedy Austrię diasi pozbierają. Uwidzisz!...
— Oo, żeby też Pon boczek najroztomilejszy dołl...
W garnizonie cieszyńskim włodarzył pułkownik Gerndt. Bóg go raczy wiedzieć, skąd się tu przyplątał. Z Wiednia czy skądsiś. Skrzeczącym głosem, podobnym do zgrzytu, kiedy tępym nożem rzezać po kamieniu, odwagi sobie dodawał, a zimnym, groźliwym okiem wiercił podejrzliwie w spojrzeniu człowieka, kieby zbójec w ciemnym lesie na zabłąkanej ścieżynie. Szafował hojnie a przemyślnie różnymi niedobitkami wojny, różnymi połamańcami, cherlakami, zjedzonymi głodem i chorobami, podziurawionymi kulami, z poprzetrącanymi kośćmi, przebierał między nimi, na oko oceniał, na front z powrotem wypychał. Alles für Kaiser und Vaterland!...
— O, żebyś sczezł z twoim kajzerem, kiedy mi dzieci w domu z głodu zdychają, pieronie jasny!...
Reszta, co do przyszłego transportu ostała, ujmowana była w karby. A słusznie. Jeszcze by się bractwo rozbasałykowało, spaśne nad podziw tym kłuskowatym, czarnym chlebem i* stęchłą polentą i zdechłym śledziem. Słusznie. Gnieść trzeba było to hultajstwo twardą wolą, do kozy za byle co zamykać, nawet za ten guzik na płaszczu niedopięty — tak. słusznie — po polach włóczyć, resztę sił z nich wycyckać, kieby ta zmora, co to nocą ludzi nachodzi, i salutowania na tempo uczyć:
— Salutiert!... ein... zwei... drei!... Herstellt! Salutiert! ein... zwei... drei... aż do skutku.
Skuteczny to był środek. Człowieka ogarnia! głupawy obłęd i o wszystkim zapominał. I o wojnie, i o głodzie, i o wszystkim...
Mijały dni październikowe. Szare, oślizłe wilgocią, chłodne dni. Gasła w nich radość życia do reszty. Mijały jeden, drugi, dziesiąty...
Pewnego dnia poruszenie.
Co to?... co to?...
Czescy oficerowie i co który śmielszy sierżant, po kancelariach i w magazynach wojujący, spaśny na gębie i pyskaty, bączki na czapkach czeską kokardą omotali. Rozluźniła się dyscyplina w garnizonie, kieby te stare buty na błocie.
Na mieście przerażenie. Nadęte Niemczyska po ulicach latają z pożółkłymi ze strachu gębami i cosik do siebie bełkocą:
— Ja, mein Gott... mein Gott!...
Pomruki rosną. Idą z dala do człowieka, jak to głuche dudnienie wody, zbierającej się gdziesik za wysoką groblą, a co się teraz piętrzy powoli i piętrzy. I tylko czekać, skoro się z brzegów wywali i na przełaj z krzykiem poleci. Tylko czekać!...
Nadeszły ostatnie dni październikowe. Na rynku cieszyńskim mrowie czarnego pogłowia ludzkiego.
Zwaliło się ludu co niemiara. Przyszli górnicy zawzięci, tamci z Karwinę j i od Dąbrowej i z Łazów ba, nawet od Ostrawy, chłop w chłopa jak pieron, o twardych pięściach, złotych sercach a mocni w gębach, jak nie wiem co, a zapalczywi do bitki i rozeźloni, że aż strach. Jeśliś bracie nie z ich bandy, z daleka się trzymaj. Kości gotowi ci policzyć. Gdy jeden z drugim gdzieś tam z Franciszki czy z Hohenegger zmiarkuje, że ci Polska niczym, że gotowyś za Austrią łzy polać — wyrżnie cię w zęby i tyle masz!...
Przyszli i trzyńczanie. Chłopi na schwał, nie od parady, z grubawymi kijami w łapach. Groźnie pokrzykują i kijmi walą o bruk cieszyński i raz wraz w dłonie ciężko popluwają. Aż strach bierze. Od tych też, bracie, z daleka!... Bo mająci twardą łapę, kieby z żelaza. Tylko mruknij — dajmy na to — że na Polskę gwiżdżesz, a nieszczęsna twoja godzina... Chryste Panie!...
Przyszli za robotnikami i chłopi dolanie, i tamci górale od Istebnej i Frydku, i zewsząd. Chłopy jak buki. Rzekłbyś, same Ondraszki. Spluwają na ziemię i ryczą:
— Precz z Austrią!... Precz!...
A potem:
— Niech żyje Polska!... Niech żyje polski Śląsk!
Ze aż echo po mieście leci i pod koszary hyrnie uderza, gdzie ich bra- cia-żołnierze po izbach siedzą, gorejąc z radości. Nie wolno nikomu wyjść na miasto ani żołnierzowi, ani oficerowi.
— A jak te pierniki góralskie wrzeszczą — dziwaiją się górnicy. — Hawierze, czyśmy od macochy!?... Też my se krzyknij! Ale wroz!... No, roz, dwa, trzy! Niech żyje Polska!... Precz z Austrią!... Niech żyje nasza Polska, niech żyje!...
Staroście uszy więdną. Wścieka się jak pies kąśliwy, co ukąsić nie może. Komisarze policyjni zgłupieli, po czerepach ze zmartwienia się drapią.
— Verfluchte polnische Bande!... — jęczy starosta i przemyśliwa, jak tamtych na rynku powystrzelać.
Rynek kłębi się niezliczonym mrowiem narodu robotniczego.
— Polski chcemy i szlus!... Niech zdycho Austria!... Do Polski chcemy należeć!...
Krzyk leci pod niebo, rozbija się po ulicach cieszyńskich, na cały świat wybiega.
Na trybuny wchodzą mówcy. Pater Londzin, poseł Reger, ksiądz Ściskała i jeszcze inni. I ten mówi, i ten mówi. Już koniec wojnie, już koniec Austrii. Teraz będzie Polska, a nasz Śląsk przy Polsce i zbyte!... Precz z Austrią!...
— Nie wolno! Nie wolno!... — krzyczy chudy komisarz policyjny i na trybunę po Pater Londzina się wdziera.
— Do czyszczarni z nim! Do czyszczarni!... — huczy rynek i las krzywaków wyrasta ponad głowami.
— Na, ty psiaduszo zatracono — krzyczą baby, co to wszędzie muszą być pierwsze i do trybuny się dopchały — na, ty psiaduszo przegrzeszono, idziesz ty precz od Pater Londzina! Jeszcze tam bydziesz mądrować! — i łapią komisarza jedna za długi surdut, druga za chude nogi i na bruk z trybuny ściągają.
Przerażenie padło na miasto i na Niemców.
— O jerum, jerum! — zawodzą płaczliwie Niemczyska brzuchate.
I coraz głośniej o Polsce, i coraz głośniej o końcu wojny.
Pułkownik Gerndt wścieka się. Wąsiska siwe rwie garścią, klnie, rzuca
się, strzelać obiecuje. Widzi bezsilny, że żołnierz dotyka dłonią daszka u czapki, niby to salutuje, a z poddaszku kpią z niego żołnierzowe oczy, kpinkują, radują się jego bliskim końcem.
Reszta dni mijała. Ucichły, jak wicher przed burzą.
Wieczorami gromadzili się oficerowie i podoficerowie w tajnych zakątkach. Jedni tam, drudzy zaś tam. Czesi osobno, Niemcy osobno i my osobno. A wszyscy skrycie jeden przed drugim. I wszędzie omawiano nadchodzące chwile, wszędzie jednakowe uchwały.
— Czekać i nie dać się ubiec drugim! Zagarniemy władzę i zbyte’
Czesi dłonie zacierali i po ulicach ryczeli „Kde domov muj...” Niemcy uszami strzygli, skąd wiatr wieje i nic, A my w dłonie popłuwaliśmy i także nic.
Nadszedł dzień 31 października. Posępny, rozdeszczony, zimny dzień.
Wieczorem zwołano na salce Domu Narodowego nasze zebranie poufne. Ostatnie plany omawiano. Inicjatywę od początku objął porucznik Matusiak. W salce zadymionej kilku oficerów, kilku podoficerów i trochę cywilów.
Na ulicach była pustka i noc. Samotne latarnie gazowe tliły się w czarnej, wilgotnej wichurze» Ponad dachami tętniała, kieby kopyta końskie. Pod murami czaiły się cienie. Czasem patrole wzmocnione, z samych Niemców złożone, przechodziły wymarłymi ulicami.
Cisza wszędzie, zimno i głodno. W kancelarii Stationskommando Teschen widno. Czuwa przy telefonie nocny dyżurny-Polak.
Na naszym zebraniu ścierają się ostatnie zdania, wyrównują się, zamieniają w rozkazy. Lekki gwar i przyćmione światło. Na schodach służba.
W pewnej chwili krzyk jazgotliwy telefonowego dzwonka.
— Co to?...
Porucznik porywa słuchawkę. Wszyscy kołem stają. Zasłuchani.
Porucznik mieni się na twarzy. Dłoń mu drży. Odłożył słuchawkę.
Co? Co?... — pytają oczy towarzyszy.
— Panowie! zaczynamy!... Ze Stationskommandy telefonował mi Morcinek, że w tej chwili otrzymał telefoniczny rozkaz od generała Roji, żeby najstarszy rangą oficer-Polak natychmiast objął komendę garnizonu Cieszyn. Wszyscy teraz na Stationskommando!... Tam omówimy resztę!... Rozsypać się bocznymi ulicami, by nie wzbudzić podejrzenia. Najwyżej po dwóch iść!... Już!...
Zaroiły się ulice ogólne przemykającymi postaciami. Wszystkie w kierunku Stationskommando.
W kancelarii na komendzie stacyjnej cisza. Głupie serce tłucze się głośno w piersi, a uszy wyczekują przybycia swoich.
Nagle lecą liczne głosy na schodach, głosy zdyszane, brzęk szabel dzwoni radośnie, do izby w wala się tłum oficerów i podoficerów. Twarze rozgorączkowane, ruchy nerwowe, oczy się palą.
— Pokażcie ten rozkaz!...
Zagarnęły niecierpliwie palce nagryzmoloną kartkę, nachyliły się nad nią mnogie oczy, jedne przez drugie, ciekawe jej treści. Biała kartka drży w świetle.
— A więc zaczynamy! Musimy Czechów i Niemców ubiec!...
Poleciały rozkazy. Szybkie, twarde, nieustępliwe. Zdarzenia przyszłe
przewidujące,
— Ty pójdziesz tam, a ty znowu tam!... Już wiecie!... Pan pójdzie do magazynów... panowie po jednemu do każdej kompanii... zbiórka na placu koszarowym! Wszyscy ludzie z karabinami!... Panie sierżancie, pan wyda amunicję!... Uwijać się!... Wy zaś, wybierzcie sobie ludzi, ile komu potrzeba i zajmiecie... pan dworzec, pan pocztę.., ty zaś starostwo... starostę aresztować!... ty magazyn amunicyjny... ty, Barteczek, strzelnicę!... Każdy rozumiał!... Dobrze, rozchodzić się... czasu nie tracić...
Zadudniały kroki po schodach, zabrzęczały szable po stopniach, wszyscy poznikali w nocy.
Ostatnie kroki przesypały się z gruchotem w klatce schodowej.
Cisza.
Wicher wyje za oknami a deszcz chlupoce w rynnie i młaszczę po ciemnych szybach. Poprzez szum wichru dolatuje stukot licznych a szybkich kroków. Tętni głucho bruk uliczny. Jakieś stłumione komendy, krzyki zdyszane. Gdzieś tam w głębi nocnej strzał padł!
Zajęto dworzec, pocztę, starostwo... Żołnierze nasi prześcigali się w gorliwości. Wszystko zajęto. Jedynie obiekt, w którym kompania tak zwana malaryczna, złożona prawie z Niemców, jeszcze nie obsadzony. Między żołnierzami Gerndt. Buntować się pragnie. I żołnierzy do buntu pobudzić. Odpowiadają mu śmiechy.
Nadchodzi porucznik Matusiak ze swymi żołnierzami. Gerndt się ciska, grozi sądem polowym, żąda posłuchu, rozejścia się do koszar, do raportu karnego na jutro pozywa, rewolwerem grozi...
— Ty pieronie, jeny spróbuj, a strzel, to uwidzisz, co z tobą będzie! — replikuje mu któryś z żołnierzy i bagnet do grdyki przystawia.
Gerndt się poddał. Na piśmie zdał swą władzę w polskie ręce, dwie duże łzy pacły na biały papier.
W ciągu godziny nadeszły meldunki, że wszystko zajęte. Kto opór stawiał, w kozie siedzi.
W nadchodzącym szarym świcie wstającego dnia listopadowego roz- kraśniała się polska chorągiew na szczycie ratuszowej wieży.
Cieszyn był nasz!..."
*********
GUSTAW MORCINEK - PRZEWRÓT Z LISTOPADA 1918
[publikujemy tekst drukowany dotychczas w prasie oraz publikacji "Nadolzie Zrywa Okowy"]
Wspomnienia z przewrotu w listopadzie 1918.
Nadchodzącą burzę, tak bardzo brzemienne w nigdy niepomyślne skutki, — dawało się wyraźnie — na kilka tygodni — przed upadkiem Austryi — odczuwać w atmosferze wojskowej.
— Te hiobowe dla Niemców — a dla nas — z dziką radością przyjmowane krążące wieści o klęskach nad Marne i Isonzo i w Albanii — podawano z ust do ust w kołach wojskowych cichaczem — I jakoby z lękiem — by nic narazić się u sfer wyższych na zarzut nielojalności. — Wieści te podawano cichaczem — stawały się coraz głośniejsze — coraz śmielsze — budząc w sercach coraz mocniej tę nadzieję klęski państw centralnych — przynoszącą wolność Polsce. — Podobnymi się stawały do wichru — co skądsiś się zerwał — taki ogromny, nakainy. niosąc się dalekich gór i gna niepowstrzymany. — Człowiek stanie i słucha dolatujące go najpierw głucho, nieśmiało szumy — stopniowo zamieniające się w coraz głośniejszy poryw aż nagle zwali się całym ogromem wichr ogromny.
Dzień każdy coraz nowsze wieści przynosił. Bieg wypadków posuwał się już nie żółwim krokiem — jak mu przystało — lecz jakoby chcąc dopędzić odległą przeszłość — gnał już jak rumak rozpętany — że trudno już było człowiekowi w swem zdumieniu uprzytomnić sobie wszystkie te wrażenia coraz to nowych wieści.
Zimna noc ostatniego października. Otulony w płaszcz z podniesionym kołnierzem — spieszyłem do kancelaryi c. k. komendy stacyjnej by objąć dyżur nocny przy telefonie od kaprala, Niemca. Na zgromadzeniu oficerów Polaków w Domu Narodowym toczyły się narady w sprawie zajęcia odpowiedniego stanowiska w razie ewentualnego przewrotu. Dochodziły wieści, te czescy oficerowie również podobno zgromadzenie urządzili na strzelnicy miejskiej. Naprężenie ogromne. Losy się ważyły — lecz nikt nie przypuszczał, te w tę samą noc najśmielsze te marzenia ziszczą się.
Zimna, ciemna noc. Deszcz przenikliwy siekł — przed którym wojskowy płaszcz ledwo trochę osłaniał. — Ulice puste, mroczne. Była godzina 8. wieczór. W kancelaryi odprawiłem do domu zastępującego mnie kaprala i mając jeszcze kilka godzin czasu Czuwania — zatopiłem się w książce. Za pół godziny odzywa się dzwonek telefonu w przyległym pokoju.
„Kiż dyabli…” mruknąłem, niezadowolony z przerwania mi lektury, wstałem niechętnie i poszedłem do słuchawki.
„Hallo! Hier Stationskommando Teschen!” zawołałem.
„Hier Krakau” — słyszę głos żeński.
„Was wünschen Sie?
„Wer ist beim Telephon?”
„Hier Einjähriger Korporal M.”
„Ist kein Offizier zu sprechen?”
„Nein!”
„Wie wollen Sie sprechen? Deutsch oder polnisch?”
Zaintrygowany dziwnem pytaniem, którebym prędzej uwalał za pewien rodzaj telefonicznego flirtu niż za rozmowę służbową — odpowiadam skwapliwie: „Pewnie, że po polsku, aPani?”
„Łączę z Militärkommando” — była odpowiedź.
Lekkie zdziwienie poczęło mnie ogarniać, które mi przerwało: „Hallo, wer spricht?”
I znów to samo przedstawianie się. „Hier Stationskommando Teschen. Einjähriger Korporal M.”
„Rufen Sie einen Offizier zum Telephon!”
Teraz znów ja się zapytuję: ..Wer spricht?”
„Militärkommando Krakau Oberleutnant…” Tu nazwiska nie zrozumiałem.
„Herr Oberleutnant! Ich melde gehorsamst, hier ist kein Offizier zu sprechen, da der Stationsoffizier Oblt. Figna in der Stadt sich befindet.”
„Wie wollen Sie sprechen? Deutsch oder polnisch?”
Tu już istotnie zdumiałem, słysząc to ciekawe pytanie po drugie raz. Bo że panna z centrali krakowskiej z takiem pytaniem do mnie się zwracała, to mogłem to sobie łatwo tłumaczyć — jak na początku wspomniałem — jej ochotą flirtowania telefonicznego, będącego przyjętem u telefonistek podczas nocnej służby. Lecz że oficer z Militärkommando o coś podobnego się zapytuje, to już mi się wydawało czemś niezwykłem, zagadkowem.
Zamknąłem jednak oczy z determinacyą — i chwyciłem mocno słuchawkę — do ucha przycisnął i huknąłem w sam środek trychteru”:
„Po polsku! panie poruczniku!”
„Proszą przyjąć fonogram, dyktuję:
Najstarszy rangą oficer-Polak mą natychmiast objąć komendę tamtejszej załogi.
Generał Benigni już więcej nie wraca.
Podpis: Generał Roja.
Zdumienie moje nie miało granic. Nie tracąc czasu, zażądałem połączenia telefonicznego z Domem Narodowym w Cieszynie gdzie — jak przypuszczałem — znajdowali się jeszcze oficerowie nasi. — Zgłosił się porucznik Matusiak. Odczytałem depeszę, I tam musiało być wrażenie piorunujące! —
Za kilka minut zjawiło się kilka oficerów w kancelaryi u mnie. Ogień się im palił w oczach.
„Pokażcie fonogram!” Pokazałem.
Następowały krótkie, kategoryczne, nie znoszące sprzeciwu rozkazy por. Matusiaka, skierowane do oficerów — ty pójdziesz tam — a ty tam — a wy ludzi zbierzecie — i t. d.
W dwóch minutach wszyscy znikli.
Zostałem sam przy telefonie.
Znów cichuteńko wszędy — jeno deszcz nieustannie dzwonił w rynnach — a serce tak dziwnie tłukło w piersiach.
Za niedługo słychać głosy jakby miarowy bieg tłumu. To żołnierze zaalarmowani i zebrani biegli po ulicy na boisko przedkoszarowe, gdzie był punkt zborny wyznaczony. Miarowy, mlaszczący tupot biegnących żołnierzy po błoni — urywane jakieś głosy — rozkazy — dochodziły przytłumione po przez blaszanne monotonne dzwonienie deszczu w rynnach — pojawiały się i znikały tonąc w nieprzejrzanym mroku świętej nocy.
Znów ostry głos dzwonka telefonu. Chwytam słuchawkę. To pułkownik Gernt dowódca 31. p. strzelców, widocznie powiadomiony o dziwnym, tajemniczym ruchu w koszarach rozkazuje mi ostrym, przenikliwym, nie znoszącym najmniejszego oporu głosem bym uwiadomił „Streifpatrouillekommando”, by natychmiast udał się ze swemi ludźmi ku „Malariakompagnje”.
„Zu Befehl, Herr Oberst!” I na tem się skończyło. Ustawiłem sobie dwóch żołnierzy u wejścia
ze schodów na korytarz, prowadzący do kancelaryi — nakazałem karabiny nabić i czekać — a w razie ukazania się pułk. Gernta na schodach — bez rozkazu strzelać. Nie musiałem tego dwa razy powtarzać. Żołnierze — stare wygi z frontu w lot połapali się w położeniu — zapewniając mię z całą stanowczością, że jak się ten stary pieron na schodach ukoże, to go zaroz dyabli wezną!” Pewnym byłem ich gotowości do ulżenia dyabłom w porwaniu tego „starego pierona”, gdyż pułkownik Gernt był znienawidzony z powodu swej ogromnej, surowości — a żołnierze przesiąknięci byli bolszewizmem, objawiającym się wprawdzie tylko w posyłaniu Gernta do wszystkich dyabłów, lecz mogących to pobożne życzenie urzeczywistnić w razie nagłej determinacyi.
Oparli się o mur z każdej strony schodów z karabinami gotowymi do strzału i czekali.
Chwile — długie w nieskończoność — mijały. Nagle odezwał się na schodach brzęk szabel. „Idzie,” mruknął jeden. Obydwaj przyczaili się teraz — skurczyli w sobie — jak koty — gotujące się do skoku — wsłuchani w coraz donośniejszy brzęk szabel „Albo — albo.” „Chłopi dzierżcie sie.” — Nareszcie! Z załomu schodów wychodzi pułk. Gernt — z nim dwóch oficerów Niemców — „o jasny pieron!” — za nimi cała hurma oficerów i żołnierzy naszych z karabinami najeżonymi. Żołnierze moi zbaranieli na równi ze mną. Wszyscy trzej zagapiliśmy się w cały ten uroczysty, milczący pochód — a zwłaszcza w pułk. Gernta, idącego ze schyloną głową — wprost na najeżone karabiny — trzymane ciągle przez zdumionych żołnierzy. Usunąłem żołnierzy i cały pochód wtoczył się do kancelaryi. Tam odegrał się akt ostatni całego dramatu. Pułkownik Gernt złożył władzę w ręce porucznika Matusiaka — dwie łzy zakręciły się mu w oczach — i odprowadzony przez patrol oficerski — poszedł do domu; by na trzeci dzień wyjechać do Wiednia.
* * *
Rozpoczęły się odtąd dni Ciężkiej, żmudnej pracy. Garstka ich tylko była — to też pracowali wszyscy na początku po całych dniach i nocach — bez przerwy — śpiąc po 2—3 godziny w biurach — z głową wspartą na stole. Zapał był niebywały.
Gust. Morcinek, ppor.
*********
[publikujemy tekst za zbiorem: "Wspomnienia Cieszyniaków"]
KLEMENS MATUSIAK - PRZEWRÓT WOJSKOWY W CIESZYNIE W ROKU 1918
"Klemens Matusiak (nr. 1881 w Bulowicach pod Oświęcimiem), nauczyciel, to znany na Śląsku Cieszyńskim działacz oświatowy i społeczny. Po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w Krakowie został w 1903 r. nauczycielem w Trzanowicach w powiecie cieszyńskim. Był jednym z aktywniejszych członków' Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego na Śląsku, wydawał pisemko dla młodzieży pod nazwą „Jutrzenka” (1910—1914), opracował Atlas geograficzny dla szkół ludowych oraz organizował polskie ochotnicze straże ogniowe. Jako oficer rezerwy powołany został do wojska w 1914 r.. a schyłek wojny zastał go w garnizonie cieszyńskim. Był jednym ze spiskowców, a w decydujących chwilach przywódcą przewrotu, bardziej szczegółowo przedstawionego w opublikowanych poniżej wspomnieniach. Po przewrocie, w latach międzywojennych, był inspektorem szkolnym w powiecie bielskim, okres zaś II wojny światowej i kilka lat powojennych spędził na emigracji. Obecnie mieszka w Bielsku-Białej. W 1930 r. wydał pamiętnik pt. Walka o Ziemię Cieszyńską w latach 1914—1920, tekst ogłoszonych w niniejszym tomie wspomnień nie pochodzi jednak z cytowanej książki. Przewrót w Cieszynie w 1918 r. przedstawił Matusiak na nowo, krócej, w 1958 r. (w czterdziestolecie pamiętnych wydarzeń) i tę nowszą redakcję opublikowano tu z dostarczonego przez autora rękopisu.
Pod koniec wojny nastroje wśród ludności Śląska Cieszyńskiego zmieniły się. Dotychczasowy stan niepewności co do jutra Ziemi Cieszyńskiej ustąpił prawie że zupełnie pewności siebie i pewności, że Cieszyńskie nareszcie teraz pozbędzie się napływowych obcych elementów, że wreszcie po kilkuwiekowej rozłące wróci do Macierzy. Uprzytomniliśmy sobie jednak, że marzenia wieków ziszczą się wtedy, jeżeli zaka- szemy rękawy do pracy i zrozumiemy, że zaniedbanie choćby nawet najmniejsze może przynieść nam straty niepowetowane.
Najpierw cicho, podziemnie — gestem, słowem, a później czynem szła ta praca; ostre protesty pojedynczych odłamów ludności, niepokoje w Zagłębiu Ostrawsko-Karwińskim, aresztowania i osadzania w więzieniach górników z powodu buntowania się przeciw' wyzyskowi i głodowi, wyłamanie się ludności wiejskiej z dostaw żywności, lekceważenie wszelkich zarządzeń władz itp., wszystko to wskazywało, że losy Austrii i Niemiec są już przypieczętowane i państwom tym grozi nieuchronna katastrofa. Wielka i decydująca ofensywa koalicji na froncie zachodnim wstrząsnęła naszymi umysłami, targnęła silnie nerwami i każdy z nas odczuł, że zbliża się chwila, która ma być egzaminem nasze| zddiaoięt politycznej, która ma wykazać, że polski lud śląski sam na tyle dojrzał, by mimo terroru niemieckiego sam stanowić o sobie i swojej przyszłość. Nadchodziły dni listopadowe, dni chłodne i dżdżyste w naturze, ak jasne w umysłach i gorące w sercach polskich, dni zrzucenia kajdan wielowiekowej niewoli.
Czasy bezpośrednio przed przewrotem
Właściwie wałka o polskość Śląska Cieszyńskiego toczyła się bez przerwy już od lat kilkudziesięciu. Filarami jej były towarzystwa, które zakładano kolejno i tak: Czytelnię Ludową w 1861 r., Towarzystwo Rolnicze w 1868 r., Macierz Szkolną w 1885 r., Polskie Towarzystwo Pedagogiczne w 1896 r. Osią pracy narodowej wśród społeczeństwa stał się głównie nauczyciel i on przeważnie przejął na swe barki utrzymanie i ugruntowanie polskości na swej ziemi. Główni wodzowie wywodzili się z innych stanów; Stalmach, ks. Świeży, Cinciała. Cienciała, ks. Londzin. Michejda, Reger, Kunicki, lecz także z kół nauczycielskich wybiło się wielu ponad przeciętność, jak Kubiszowie, Bobek, Kotas, Szuścik i wielu innych.
Wszyscy ci kierownicy myśli narodowej zgrupowani byli w jednym Z czterech związków politycznych: w Polskim Stronnictwie Narodowym, w Związku Śląskich Katolików, w Związku Ludowym oraz w Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej. W czasie, o którym piszemy, narodowcy i ludowcy utworzyli wspólne Polskie Zjednoczenie Narodowa. Na czele tych ugrupowań stali posłowie do parlamentu wiedeńskiego. Polskiemu Zjednoczeniu Narodowemu patronował dr Jan Michejda, Związkowi Śląskich Katolików' ks. Józef Londzin, Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej Tadeusz Reger.
Powagę sytuacji zrozumieli przywódcy narodowi różnych zapatrywań politycznych i uchwyciwszy ster w swoje ręce, stanęli od razu na stanowisku przyłączenia Ziemi Cieszyńskiej do Macierzy i w tym duchu w dniu 7 października 1918 r. wypowiedzieli się jawcie.
Potrzeba wspólnego, jednolitego działania spowodowała utworzenie wspólnej organizacji, reprezentującej całą ludność polską Ziemi Cieszyńskiej. Tak powstała, oparta o Związek Wójtów' w powiecie cieszyńskim — Rada Narodowca Śląska Cieszyńskiego. Do Rady Narodowej ugrupowania polityczne delegowały po siedmiu członków. Był to jakby mały sejm polski, oparty o zaufanie całej ludności polskiej.
Wypadki polityczne zaczęły toczyć się teraz z zawrotną szybkością. Nowa ta reprezentacja ludowa wydała odezwę wzywającą rodaków na wiec do Cieszyna w dniu 27 października. Wiec ten stał się wielką, jeszcze dotychczas tutaj nie widzianą manifestacją ludu śląskiego. Około 80 tysięcy uczestników z całego śląska Cieszyńskiego ślubowało wierność Kadzie Narodowej i z ogromnym entuzjazmem podjęło jednomyślną uchwałę oderwania się od Austrii i złączenia Ziemi Cieszyńskiej z Macierzą polską. Wiece podobne odbywały się w zagłębiu węglowym i w innych ośrodkach przemysłowych: w Boguminie, Dąbrowie, Karwanie i Trzyńcu. W dniu 30 października 1918 r. około 80 wójtów, zebranych naprędce, głównie z powiatów cieszyńskiego i frysztackiego, złożyło uroczyste ślubowanie podporządkowania się Radzie Narodowej jako upragnionej przez nich nowej władzy politycznej.
W oparciu o zaufanie całego społeczeństwa i o ślubowanie urzędowych reprezentantów gmin, prezydium Rady Narodowej w osobach ks. Londzina, dra Michejdy i Regera udało się do starosty a następnie do komendanta garnizonu z żądaniem uznania przez nich Rady Narodowej jako władzy politycznej na Śląsku Cieszyńskim.
Starosta cieszyński Bobowski, renegat, oświadczył, że tego nie zrobi, wobec tego został suspendowany a agendy starosty powierzono tymczasowo jego zastępcy, Niemcowi Schalschy.
Komendant garnizonu wojskowego brygadier Gerndt oznajmił, że wobec poczynań Rady zachowa się neutralnie, ale podporządkować się nie może, gdyż musi słuchać rozkazów ministra wojny.
Powyższe oświadczenie reprezentanta wojskowości wywołało ogromną radość. Oficerowie narodowości polskiej widzieli w tym stanowisku dowódcy wielkie osłabienie frontu niemieckiego i konieczność przyśpieszenia zamachu; oficerowie czescy liczyli na nieprzygotowanie Polaków i zaskoczenie Niemców, zaś oficerowie narodowości niemieckiej byli oburzeni na swego dowódcę za deklarację lojalności wobec Rady Narodowej.
W Cieszynie miał siedzibę 31 pułk obrony krajowej, liczący około 2 500 żołnierzy, zaś razem z innymi kompaniami i oddziałami garnizon cieszyński liczył około 6 000 żołnierzy. Ogólnie biorąc, liczba wojsk austriackich na Śląsku Cieszyńskim przekraczała 10 000 żołnierzy.
Nad całością sprawowało komendę kilkuset oficerów, z tego w samym Cieszynie około 300, w tym 218 Niemców (cały sztab), 34 Polaków, samej rezerwy, i 31 Czechów. Naczelnym dowódcą był brygadier Gerndt. Żołnierze ci, to w przeważającym procencie Niemcy, następnie Polacy, Czesi, Węgrzy, Rusini. Zarząd miasta Cieszyna, jak zresztą i innych miast Śląska Cieszyńskiego, był w rękach niemieckich, natomiast wieś adminstrowana była prawic wyłącznic przez Polaków, zaś na pograniczu zachodnim przez Czechów. Ludność polska wiedziała, że zwycięstwo państw centralnych, to wydanie jej na łaskę i niełaskę Nordmarkowi i Schulvereinowi, to zagłada polskości na Śląsku.
Oficerowie-Polacy zrozumieli potrzebę porozumienia się między sobą, aby być przygotowanymi na każdy wypadek zmieniającej się sytuacji polityczno-wojennej. Dwójkami czy trójkami rozmawiano bardzo poufnie o tym, następnie z por. Barteczkiem i por. Skrzypkiem w biurze moim przy drzwiach zamkniętych omawialiśmy już konkretnie nazwiska pewnych oficerów, naszkicowaliśmy plan działania, a kiedy wszystko było gotowe, spaliliśmy na miejscu te plany, aby nie dostały się w ręce obce, a my przed sądy polowe.
Szersze zebranie „pewnych” odbyło się pod jesień 1918 r. w mieszkaniu por. Fr. Stracha. Przybyło tylko ośmiu oficerów, gdyż już samo zebranie kwalifikowało się jako bunt wojskowy, a do tego podczas wojny! Na zebraniu tym wyłuszczyliśmy bardzo ostrożnie powody zebrania. Przemawiali kolejno Matusiak, Skrzypek i Barteczek — inni milczeli, bo przecież takie działania, jakie my zalecaliśmy, to nie przelewki, to ryzyko życia, a co najmniej długiego więzienia.
Wobec tego znów w trójkę omówiliśmy, by dalej urabiać pojedynczo każdego z oficerów-Polaków, wciągać ich do spisku i w- coraz większej liczbie odbywać tajne zebrania. Zebrania rzeczywiście były coraz liczniejsze i pod koniec września objęły już wszystkich oficerów narodowości polskiej. Zbieraliśmy się głównie w Domu Narodowym. Niezależnie od tego urządziliśmy zebranie na peryferiach miasta, u Domagalskich, z delegatami ludności cywilnej.
O sytuacji politycznej i wojskowej w Austrii byliśmy dobrze poinformowani, gdyż nadsyłane mi jako cenzorowi „wskazówki cenzuralne” zawierały w sobie wszystko to najważniejsze, co nam było potrzebne. Wraz z szybko rozwijającymi się wypadkami politycznymi na Śląsku wzrastała nasza działalność konspiracyjno-wojskowa. Komendant garnizonu brygadier Gerndt szedł nam wbrew swoim zamiarom na rękę, karząc surowo żołnierzy za brak dyscypliny, i tym samym rozluźniając tę dyscyplinę i wywołując silne niezadowolenie u szeregowców.
W poniedziałek po wielkim wiecu cieszyńskim zaproszony zostałem do Rady Narodowej, gdzie dr Michejda po stosownym wyjaśnieniu zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy jestem gotów imieniem oficerów-Polaków i imieniem wojska, w razie udania się przewrotu, złożyć już teraz przyrzeczenie poddania się pod władzę Rady Narodowej. Poprosiłem najpierw, by mi pozwolono przyrzeczenie to złożyć w7 obecności dwóch oficerów jako świadków'. Na sali obecny był tylko por. Skrzypek, którego poprosiłem o towarzyszenie mi i w jego obecności złożyłem Radzie żądane przyrzeczenie.
Powoli wciągnięto do „roboty” niektórych podoficerów-Polaków, nie wyjawiając im dla ostrożności ostatecznego celu, czym — obok oficerom — zajęli się głównie jednoroczny plutonowy Hellstein i sierżant Raczkowski, Z oficerami Czechami i Niemcami zachowaliśmy jak najlepsze stosunki, a to ze względów czysto taktycznych. W miarę rozwijania się wypadków w Czechach i na Morawach koledzy Czesi stawali się coraz mniej rozmowni i zaczęli nas unikać. Łatwo było wywnioskować, że przygotowują coś w tajemnicy, coś, co dla nas niekoniecznie będzie przyjemne. Niemcy zachowywali się w stosunku do nas bardziej koleżeńsko niż Czesi, gdyż jakkolwiek i oni przygotowywali się do zamachu i przyłączenia Śląska Cieszyńskiego do „Sudetenlandu”, to przecież na zewnątrz byli z nami w dobrych stosunkach towarzyskich. Na czele niemieckiej akcji wojskowej stali: ppłk Mlady, kapitan Pauler i ppor. dr Schmach, zaś na czele akcji czeskiej: por. Pavlik, kapelan ks. Kubań i rotmistrz Slapeta.
Jakby wszyscy przeczuwali, że zbliża się chwila, która ma zadecydować kto zostanie gospodarzem tej Ziemi, podniecenie wśród wojskowych i cywilów wzrastało z godziny na godzinę. Już rano zostałem wezwany do brygadiera Gerndta w sprawie „kokardkowej”. Od wczoraj bowiem żołnierze-Polacy a za nimi Czesi nosili na czapkach obok „bączka” austriackiego kokardki biało-czerwone, co oficerów niemieckich doprowadziło do wściekłości. Oskarżony zostałem przez sędziego dra Kulkę, że sam własnoręcznie przypinałem te kokardki żołnierzom. Kiedy wytłumaczyłem się, zresztą bardzo łatwo z tego zarzutu, wpadł nagle kpt. Pauier:
— Wczoraj wieczorem, kiedy jednemu z żołnierzy chciałem zrzucić odznakę z czapki, pchnął mnie od siebie i groził pobiciem -
— Uważam, że zrzucanie własnoręcznie kokardek nie należy do czynności oficera — odparłem podniesionym głosem.
Brygadier Gemdt oświadczył w związku z tym stanowczo, że nic ma nic przeciw noszeniu kokardek przez żołnierzy i zabrania oficerom mieszania się w te sprawy. Oświadczenie to wywołało wściekłość na twarzach oficerów-Niemców.
W dalszej rozmowie służbowej z brygadierem dowiedziałem się od niego, że oficerowie czescy robią tajne zebranie wojskowych narodowości czeskiej o godz. 23 na Strzelnicy. Brygadier przygotowuje się do ich aresztowania. Wiadomość ta zbiegła się w sposób dziwny z informacją, jaką otrzymałem poprzedniego dnia od inspektora kolei koszycko-bogumińskiej Raszki. Raszka doniósł mi bowiem, że pod słyszał przypadkiem rozmowę telefoniczną naczelnika stacji kolejowej w Cieszynie Tschiggireia, że w dniu 1 listopada o godz, 10 przed południem zbiorą się oficerowie cieszyńscy wszystkich narodowości w kasynie oficerskim i tu nastąpi usunięcie lub też aresztowanie oficerów narodowości niemieckiej, odesłanie do domów żołnierzy-Słowian, aresztowanie komendanta garnizonu, aresztowanie prezydium Rady Narodowej i wprowadzenie dyktatury soldateski niemieckiej. Dowiedzieli się o tym prawdopodobnie także i Czesi i dlatego zarządzili tajną mobilizację swoich żołnierzy na godz. 11 w nocy. Te dwie ze sobą zestawione informacje stały się podstawą naszego działania na dzień 31 października. Już przedtem kapitan Pauler zaprosił nas trzech oficerów-Polaków na zebranie z oficerami-Niemcami do kawiarni „Austria” na godz. 5 po południu, celem omówienia wspólnie ogólnej sytuacji.
Po drodze spotkałem por. Pavlika i ks. Kubana. Unikając wyjawiania szczegółów, zwróciłem im uwagę na konieczność porozumienia się, a wynikiem krótkiej naszej rozmowy było naznaczenie sobie schadzki o godz. 2 po południu w restauracji Kofina na Starym Targu.
Z tym wszystkim poszedłem teraz do kolegów Barteczka i Skrzypka. O godz. 1 po południu odbyło się zgromadzenie wszystkich oficerów-Polaków w Domu Narodowym, gdzie po moim referacie o raporcie u Gerndta i o rozmowie z Czechami zatwierdzono trzech delegatów na obydwie konferencje.
O oznaczonej godzinie zjawiło się nas sześciu oficerów, tj. trzech Polaków: Skrzypek, Barteczek i ja oraz trzech Czechów: por. Pavlik, kapelan Kubań i rotmistrz Slapeta w wyżej wymienionej restauracji. Zebranie zagaiłem przemówieniem, w którym podkreśliłem powściągliwość i niedowierzanie sobie w stosunkach między Czechami i Polakami na tle obaw o losy Śląska Cieszyńskiego. O przynależności państwowej tej ziemi zadecydować powinny Warszawa i Praga, zadaniem zaś żołnierzy polskich i czeskich jest troska, by ziemia ta nie dostała się w ręce niemieckie. Zaproponowałem dlatego Czechom dalsze wspólne postępowanie i wspieranie się wzajemne.
Czesi, którzy przygotowywali zamach na godz. 11 w nocy, a o naszych przygotowaniach wcale nie wiedzieli, uważali, że tą rozmową oddajemy się im dobrowolnie w ręce i ze o północy — w myśl umowy — dopomożemy im tylko do opanowania garnizonu i utrzymania się przy władzy. Naturalnie chętnie zgodzili się na powyższe warunki i naraz zapanowała wśród nas jak najlepsza harmonia. Poprosiliśmy ich, by natychmiast o naszych wzajemnych zobowiązaniach poinformowali swych kolego, co my ze swej strony także uczynimy.
Stąd o godz. 5 udaliśmy się wszyscy do kawiarni „Austria”. Zastaliśmy tam już dwóch Niemcówr ppor. Schmacha i por. Schnólla. Ponieważ w powietrzu wisiała groźba rad żołnierskich, rozruchów' itp.} przeto obiady miały mieć niby za cel obmyślenie środków zaradczych przeciw zaburzeniom. Niemcy zaproponowali: 1. oficer nie zaaresztuje oficera nawet na rozkaz; 2. odbierze się dowództwo brygadierowi Gerndtowi; 3. oficerowie zawodowi zostaną usunięci itd. Było tych punktów więcej — podaję tylko powyższe jako najważniejsze. Ponieważ znaliśmy plany opanowania przez Niemców garnizonu, należało stwierdzić, czy porozumienie powyższe nie jest podstępem mającym na celu unieszkodliwienie nas Polaków i Czechów. Po dyskusji między mną a ppor. Schmachem uświadomiliśmy sobie, że Niemcy planują podstęp. Był on aż nadto widoczny, a nawet źle maskowany. Oficerów zawodowych miało się usunąć, a tymczasem komendę mieli objąć Mlady i Pauler, obydwaj oficerowie zawodowi. Kompanie polsko-czeskie miały opuścić miasto, a nas zebranych oficerów otoczy wtedy kompania złożona z samych Niemców. Ma się to odbyć o godz. 10 przed południem, kiedy Niemcy uplanowali zamach.
Ppor. Schmach zażądał od nas słowa, że ustalonych w naradzie punktów i wskazówek ściśle będziemy przestrzegali. Czesi, choć planowali zamach o północy, zaraz zgodzili się na wszystkie warunki; z Polaków ja oświadczyłem stanowczo, że nie możemy się wiązać bez zgody wszystkich oficerów. Dzisiaj mamy zebranie — po zebraniu możemy im odpowiedzieć. Zgodziłem się na spotkanie w „Austrii” o godz. 10.
Opuściliśmy lokal w trójkę. Rozważaliśmy wszystkie sprzeczności, które wyłoniły się w rozmowie z Niemcami. Doszliśmy do wniosku, że chcą nam urządzić pułapkę — postanowiliśmy więc dokonać zamachu o godz. 9.
W myśl z góry ułożonego planu por. Barteczek ruszył natychmiast do Łąk, gdzie komendę milicji sprawował jego wuj Lankocz, aby przy pomocy tej milicji zająć skład amunicji w Boguszowicach, gdyż od posiadania tego składu zależne było w dużej mierze nasze zwycięstwo; ja zaś ze Skrzypkiem udałem się do sali „Dziedzictwa”, gdzie Hellstein z Raczkowskim zgromadzili kilkudziesięciu podoficerów-Polaków.
Potem popędziliśmy na zebranie oficerów do Domu Narodowego. Nie wszyscy się jeszcze zgromadzili, więc omawialiśmy ostatnie wypadki, przy czym zaznaczyliśmy, że sprawa nasza musi zostać jeszcze dziś zadecydowana. Rozmowę naszą przerwał prof. Bobek, który odwołał mnie do telefonu. Zgłosił się jednoroczny Morcinek, a upewniwszy się, kto jest przy telefonie, przekazał mi treść tek fonogramu z dowództwa w Krakowie: „Brygadier Roja objął komend«, wojskową w Krakowie, Rozkazuję. aby najstarszy rangą oficer-Połak w garnizonie cieszyńskim objął natychmiast komendę. Generał Benigni do komendy wojskowej juz nie wróci. Podpisano: Brygadier Roja”.
Zobowiązałem swojego informatora do zachowania treści telefonogra- mu w ścisłej tajemnicy i wpadłem w najwyższym podnieceniu na salę, gdzie przekazałem zebranym tę ważną wiadomość.
Kilku kolegów było jeszcze nieobecnych, lecz trzeba było działać natychmiast, nie tracąc ani sekundy. Na wniosek jednorocznego Hellsteina zapadła jednomyślna decyzja objęcia przeze mnie komendy garnizonu, Z kolei dokonano przydziału oficerów do poszczególnych kompanii. Nadmieniłem, że każda kompania, która zostanie opanowana, wyśle natychmiast patrol złożony z dwóch żołnierzy do komendy placu, gdzie oczekiwać będzie na raporty.
Oficer podsłuchu poczty za długo szukał i za długo alarmował brygadiera, dowódcę garnizonu; za długo dowódca garnizonu zbierał swój sztab — i nim rozpoczął działanie, już prawie cały garnizon znalazł się w rękach spiskowców. Gdyby nie to, spiskowcy zostaliby zamknięci i losy naszej ziemi potoczyłyby się innym torem.
Trzy czynniki odegrały tu główną rolę: przede wszystkim gwałtowne zaskoczenie, drugi czynnik, to połączone z tym zaskoczeniem przerażenie, trzeci wreszcie — to patriotyczne zachowanie się polskich żołnierzy i pogodzenie się z faktami, a nawet poparcie ich przez żołnierzy narodowości niemieckiej.
Po kilkunastu minutach wyczekiwania przed komendą, minutach długich jak wieki, zameldował się pierwszy patrol z drugiej kompanii, a potem dalsze. Równocześnie ciężki tupot butów wskazywał, że kompanie dochodzą do miejsca zbiórki. Przy bramie koszarowej stanęła zaalarmowana warta, ale ta bez większych oporów złożyła przysięgę posłuszeństwa. Jakby spod ziemi zjawiają się nagle kapitan, oficer inspekcyjny garnizonu i podporucznik, oficer inspekcyjny koszar, obaj Niemcy.
— Was ist das? — wołają zdumieni.
— Nic. Czapki zdjąć i przysięgać! — woła por. Skrzypek.
Przerażeni składają bez oporu przysięgę posłuszeństwa. Kiedy kompanie stanęły na placu koszarowym, rozkazałem ustawić się żołnierzom według narodowości, zaś żołnierzom niemieckim wystąpić przede mnie. Olbrzymie mrowisko ludzkie zakotłowało przed moimi oczami. Od stanowiska tych żołnierzy zależało wiele.
Zaraz dwaj żołnierze-Niemcy postarali się o jakąś beczkę, na którą pomogli mi się wywindować. Przemówiłem do nich, że mają pójść na front i ginąć, choć już nic nie ma do uratowania, że oficerowie i żołnierze garnizonu uchwalili nie usłuchać tego rozkazu i że mnie wybrali swoim komendantem. Jako nowy komendant zwalniam ich od jutra ze służby wojskowej, ale teraz proszę, aby nam dopomogli do opanowania reszty garnizonu i poskromienia zawodowych oficerów.
— Wir halten mit! — huknęli Niemcy.
Wobec tego zakomenderowałem; „Kappen herunter! Schworen!” Równocześnie poleciłem por. Skrzypkowi zaprzysiężenie żołnierzy narodowości polskiej; żołnierzy czeskich zaprzysiągł oficer czeski. Po tym akcie żołnierze powrócili ćfo swych narodowościowo mieszanych kompanii.
W tym czasie nadbiegł jeden z oficerów Polaków z wiadomością, że stacjonująca w centrum miasta kompania malaryczna, złożona z rekonwalescentów, zbuntowała się. Nie ma chwili do stracenia. Wydaję rozkaz: „W tył zwrot! Ładować!”. Rozkaz ten powtarzają komendanci wszystkich kompanii. Zamki karabinów chrzęszczą i kompanie stają gotowe.
Pędzimy na plac Rudolfa, przy którym ulokowana była zbuntowana kompania. Z por. Skrzypkiem i kilku oficerami omawiamy plan ataku. Kiedy już dochodzimy do celu, nadbiegło dwóch naszych oficerów, od których dowiadujemy się, że malarycy zbuntowali się, lecz przeciw Gerndtowi. Por. Skrzypek zatrzymuje cały oddział, ja zaś z kilku oficerami zbliżam się do grupki oficerów, stojących na placu Rudolfa przed kawiarnią Allriocha. Por. Figna złapał tutaj Gerndta w towarzystwie kilku sztabowców i przedłożył im fonogram z Krakowa. Gdy nadszedłem, zażądałem od Gerndta oddania w moje ręce komendy garnizonu. Wzbrania! się, lecz w końcu, ulegając perswazjom wystraszonych sztabowców i mojej stanowczej postawie, ustąpił.
Przewidywania moje co do podsłuchania depeszy telefonicznej z Krakowa okazały się słuszne. Od dyrektora hotelu „Pod Jeleniem” dowiedziałem się później następujących szczegółów: podczas kolacji siedziało przy stole w sali restauracyjnej trzech oficerów: Gerndt, Mlady i Pauler. Widocznie ci dwaj ostatni pilnowali już swej jutrzejszej ofiary. Nagle wpadł ktoś z doniesieniem, że taka i taka depesza nadeszła % Krakowa. Zerwali się wszyscy trzej, ale wnet Mlady i Pauler na powrót usiedli za stołem i pomimo wezwań Gerndta nie ruszyli się. Wybiegł sam Gerndt. aby zaalarmować swoich malaryków, przyszedł jednak za późno.
Kiedy po złożeniu dowództwa wrócił do hotelu, robił wrażenie nie- przytomnego i nie wiedział, gdzie się znajduje.
Przewrót był dokonany. Cała akcja nie trwała nawet godziny. Por. Skrzypek szybko zajął pocztę, gmach policji, a następnie wraz z prezydium Rady Narodowej udał się na główny dworzec kolejowy < elt-m przejęcia go w posiadanie.
Opierali się z początku urzędnicy Niemcy, opierał się szczególnie naczelnik stacji Tschigglru, który był jednym z głównych motorów planowanego na dzień następny zamachu niemieckiego, ale cóż robić, garnizon cieszyński był w rękach polskich, a prezydium Rady Narodowej, oparte o bagnety wojska, inną siłę teraz przedstawiało. Choć z oporem, jednak ulegli.
Tschiggfrei postanowił jednak cały Śląsk alarmować o pomoc. Kiedy otrzymałem meldunek ze stacji kolejowej w Bobrku, że Tschiggfrei telefonował do Skoczowa, by uprzedzić tamtejszą kompanię karabinów maszynowych i utrudniał wysłanie osobnej lokomotywy z wagonem dla żołnierzy po te karabiny, poleciłem ppor. Kubiczkowi, nowemu komendantowi dworca, by zagroził Tschiggfreiowi, ze za dziesięć minut zostanie rozstrzelany, jeśli pociąg do Skoczowa nie odejdzie. To poskutkowało. Nad ranem nasi żołnierze pod komendą ppor. Hłiśnikowskiego i por. Pavlika przywieźli karabiny maszynowe do Cieszyna. Kompania w Skoczowie poddała się na wiadomość o tym, co zaszło w Cieszynie.
W tym samym czasie poleciłem ppor. Kubiczkowi, by zatelefonował na stację kolejową w Łąkach, aby tam wezwali por. Barteczka do natychmiastowego powrotu do Cieszyna. Wróciwszy, zabrał się natychmiast do roboty: objął prowianturę garnizonu i podjął się utworzenia oddziału kawalerii. Zebrał w swych rękach klucze od wszystkich ważniejszych wojskowych obiektów gospodarczych, poobsadzał stanowiska gospodarcze nowymi, zaufanymi ludźmi.
Przez całą noc padał zimny i rzęsisty deszcz, żołnierze jednak uradowani, że wojna się skończyła, patrolowali gorliwie ulice Cieszyna. W komendzie stale odtąd pełnili służbę oprócz mnie por. Figna, jako komendant placu, oraz jednoroczny Morcinek, którego wraz z Hellsteinem za zasługi położone przy przewrocie mianowałem chorążym.
A teraz przenieśmy się myślą wstecz.
Podczas zamachu jednym z najważniejszych momentów było, aby nic tylko karabiny, ale także amunicja znalazła się w rękach naszych żołnierzy, Ostre naboje umieszczone były w magazynie amunicyjnym, którego klucze miał komendant magazynu por. Zielina, cieszyniak. Niemiec. Jego zastępcą był ppor. Strach, Polak. W chwili zamachu pobiegł on do mieszkania por. Zieliny i wpadł tam nagle z wieścią, że brygadier Gerndt zaalarmował garnizon i zażądał kluczy, by jak najprędzej wydać amunicję. Zielina nie przeczuwał nic złego i klucze wydał. Amunicją obdzielił Strach tylko naszych żołnierzy i stanął na straży magazynów. Porucznik ewidencyjny Lukas, Polak, zajął kasę garnizonową.
W starej szkole realnej w Cieszynie było skoncentrowanych 65 żandarmów pod dowództwem majora żandarmerii Szyszkowitza. Około północy po wprowadzeniu względnego porządku wezwałem komendanta do telefonu. Zgłosił się podoficer, który po dłuższej przerwie oświadczył, ze major jest w starostwie. Po pięciu minutach telefonuję do starostwa. Zgłasza się komisarz Schalscha. Zapytuję, czy jest tam major Szyszkowitz i co zamierza robić żandarmeria, gdyż nie pozostawię jej luzem, mając obecnie do dyspozycji około 2 000 żołnierzy. Komisarz oświadcza, że żandarmeria otrzymała polecenie pełnienia służby bezpieczeństwa, niemieszania się do niczego, a odpowiedzialność za nią bierze na siebie i nie dopuści, by żandarmeria wystąpiła przeciw wojsku.
Komisarz Schalscha zachował się rzeczywiście lojalnie i współpracował szczerze nad utrzymaniem ładu i porządku. Starostwa od pierwszego dnia po przewrocie objął przybyły z rządu krajowego w Opawie późniejszy wicewojewoda śląski dr Żurawski.
Następnie połączyłem się telefonicznie z komendą wojskową w Krakowie. Zgłosiła się telefonistka, zaś później, na moje żądanie, major Ścieżynski. Już na wstępie rozmowy okazało się, że Kraków zupełnie nie liczył na to, by polski zamach wojskowy był w ogóle możliwy w Cieszynie. Zdumienie, entuzjazm! Gratulacje i podziękowanie gen, Roji. Pomocy, o którą prosiłem, Kraków niestety udzielić nie mógł.
Niepewny, czy Bielsko wie już o sytuacji w Cieszynie, połączyłem się telefonicznie z komendą placu w Bielsku. Od porucznika, pełniącego służbę, dowiedziałem się, że i on otrzymał rozkaz z Krakowa w języku polskim. Więc Bielsko do rana da nam spokój. Tymczasem w nocy jeszcze nadejdą karabiny maszynowe ze Skoczowa. Jakoś sobie jutro damy radę.
Przygotowywane w nocy plany walki okazały się jednak na drugi dzień zbyteczne. Na wiadomość o przewrocie w Cieszynie żołnierze w Bielsku rzucili się na magazyny, a następnie uciekali w okolice ojczyste- Bielsko i Biała miały dosyć kłopotu z ratowaniem mienia i życia obywateli oraz z utrzymaniem spokoju.
Nad ranem przy współudziale poruczników Skrzypka, Barteczka i Figny napisałem pierwszy rozkaz. Był to pierwszy rozkaz do wojsk polskich na ziemi Śląskiej. Ustaliliśmy w nim porządek dnia, służby, skoncentrowanie amunicji w Cieszynie itp. Zaakceptowaliśmy utworzenie osobnej kompanii czeskiej.
Od rana wielki ruch w komendzie. Pewne jednostki chcą wyzyskać sytuację, by się obłowić, ale dzięki ostrym zarządzeniom to się nie udaje. Pospieszyłem rano do dotychczasowej kancelarii komendy pułku, do brygadiera Gerndta. Zastałem go w kancelarii. Po krótkiej wymianie zdań, podczas której wspomniał o swojej trudnej sytuacji, powiedziałem mu, te nie od nas, ale od Niemców, od jego sztabu miała go dzisiaj spotkać hańba, gdyż ci mieli go uwięzić. Teraz dopiero zrozumiał taktykę Mladego i Paulera. Zagwarantowałem Gerndtowi powrót do Wiednia. Podziękował za nasze dżentelmeńskie zachowanie się wobec niego, po czym na pożegnanie podaliśmy sobie rękę.
Teraz należało się pozbyć jak najprędzej elementu niemieckiego z garnizonu. Poleciłem we wszystkich oddziałach zawiadomić żołnierzy-Niemców, że dzisiaj przed południem mają oddać broń i że o godz. 2 po południu odejdzie specjalny pociąg osobowy do Wiednia przeznaczony tylko dla żołnierzy narodowości niemieckiej.
O godz. 10 przed południem udałem się z por. Figną do kasyna. Sala była zapełniona oficerami. Zebrali się prawie wszyscy Niemcy, znaczna większość Czechów i garstka, bo zaledwie kilkunastu Polaków, którzy zajęli miejsca w pobliżu drzwi wejściowych, aby panować nad sytuacją. Reszta Polaków pozostała przy oddziałach.
Zebranie to już od kilku dni było projektowane przez Niemców, a wczoraj naznaczone przez nich w tej samej sali, o tej samej godzinie i w obecności tych samych oficerów, ale w jakże odmiennych okolicznościach. Oni chcieli być panami sytuacji, my zaś na ich łasce i niełasce, a tymczasem dzisiaj oni zostali izolowani, a kierownictwo przeszło w nasze ręce.
Nie zwlekając zająłem za stołem miejsce przeznaczone dla Gerndta. Niektórzy z Niemców z Mladym i Paulerem na czele podeszli do mnie z gratulacjami z powodu udania się zamachu. Doskonale odczułem, co się kryje za tą gratulacją. Postanowiłem w kilku słowach rozciąć węzeł gordyjski. Wytłumaczyłem im, że na Śląsku Cieszyńskim komenda garnizonu przy rozpadaniu się Austrii musiała przejść w ręce Polaków... Ponieważ część Śląska zajmują także Czesi, dlatego utworzyli oni osobny oddział czeski ze swoimi oficerami. Niemcy zaś są zwolnieni z wojska i mogą wyjechać albo zgłosić się do służby u nas.
Po naradzie między sobą w osobnej sali kilkudziesięciu oficerów złożyło swoje podpisy pod oświadczeniem poddania się pod komendę porucznika Matusiaka i obecnej władzy, między nimi uczynili to: Mlady, Pauler i Schmach. Zapanowała zaraz koleżeńska atmosfera na sali.
Jeszcze jeden kamień ciążył na sercu. Około ośmiuset żołnierzy-Niemców przebywało jeszcze w Cieszynie. A nuż im ktoś wskaże, że dopomogli dojść do władzy nie swoim i zbuntuje ich. Dlatego też z prawdziwą ulgą przyjąłem telefoniczne doniesienie Kubiczka, że olbrzymi pociąg przepełniony żołnierzami niemieckimi ruszył w stronę Bogumina.
W Bielsku porządek w mieście ujęła w swe ręce niemiecka organizacja „Bürgerwehr". Dworzec kolejowy opanowany został przez polską organizację wojskową. Frysztat wraz z całym powiatem frysztackim przy pomocy licznych komitetów polskich i głównego komitetu we Frysztacie oraz oddziału wojskowego złożonego z około 40 ludzi pod komendą ppor. Kowalowskiego podporządkował się z radością władzy i zarządzeniom Rady Narodowej. Rozrzucone w Zagłębiu oddziały honwedów i dragonów zostały rozbrojone przez polskie jednostki wojskowe przy pomocy ludności cywilnej, a szczególnie młodzieży. Około 250 koni z pełnym rynsztunkiem i uzbrojeniem dostarczono do Cieszyna. Główną rolę przy tym rozbrajaniu odegrał ppor. Paweł Pawlas. Mając dostateczną ilość koni, por. Barteczek utworzył w Cieszynie pięknie i groźnie prezentujący się oddział kawalerii, który jeszcze przed przeszkoleniem brał udział w akcjach wojskowych.
Tak więc cały Śląsk Cieszyński z wyjątkiem powiatu frydeckiego znalazł się w rękach polskich oddziałów wojskowych, utworzonych z miejscowej ludności — pod władzą polityczną, wybraną przez miejscowe społeczeństwo polskie."
Przedmowa do „Pana Tadeusza”, wydanego w Cieszynie w 1906 roku.
Wprowadzenie: pierwsze cieszyńskie wydanie „Pana Tadeusza” trafiło pod śląskie strzechy dzięki działalności Dziedzictwa bł. Jana Sarkandra dla Ludu Polskiego na Śląsku. To katolickie wydawnictwo, stawiało bowiem sobie za cel nie tylko promowanie wartości chrześcijańskich, ale również wychowywanie "do Polskości" miejscowego społeczeństwa. Taki ideał przyświecał jego dwóm wielkim liderom: ks. I. Świerzemu i ks. J. Londzinowi, stąd wydanie drukiem dla Ślązaków narodowej epopei i jednocześnie największego poematu epickiego w historii polskiej literatury. Autorem przedmowy jest nauczyciel gimnzjum w Cieszynie (rodem z Galicji) Fr. Habura. Więcej na jego osoby i wydawnictwa przeczytać można w artykule A. Lewandowskiego, cytowanym poniżej.
PRZEDMOWA DO CZYTELNIKÓW.
Caly Śląsk, t. j. tak Śląsk pruski z Wrocławiem, jak Śląsk austryacki z Opawą i Cieszynem, był niegdyś przez pięć wieków t. j. przez pięćset lat, częścią państwa polskiego, i to częścią rdzenną, gdzie się skupiało życie polityczne narodu polskiego, gdzie się odbywały olbrzymie zapasy Polaków z Niemcami o prawo bytu już nietylko Polaków, ale Słowian wogóle. Pomnikiem tych zapasów jest «Psie pole» pod Wrocławiem i mury Budziszyna. Kiedy w pierwszej połowie XIV wieku, t. j. przeszło pięć wieków temu, polityka odcięła Śląsk od piersi macierzy Polski, zaczęły się smutne dzieje narodu polskiego w tej prastarej puściźnie Piastów. Liczni książęta Piastowie i rycerze, poczynają się niemczyć, do kraju napływa przez miedzę ludność niemiecka, i popierana przez książąt, obsiada miasta i najlepsze części ziemi, zyskuje przewagę polityczną i ekonomiczną, góruje oświatą i majątkiem, a lud tubylczy marnieje, idzie w służbę najeźdźców. Z czasem wymierają wyrodni książęta, po których pozostają tylko «wieże Piastowskie», a dzierżawy ich przechodzą w inne ręce. Wtedy przybysze podnoszą głowę i powiadają: «Śląsk, to kraj nasz odwieczny, to kraj niemiecki lub czeski, Cieszyn nawet z Piastowską wieżą, to miasto niemieckie»(!) - przekręcają odwieczne nazwy wsi i miast; narzucają swoją kulturę, swój język tubylczemu ludowi, co ziemię tę ręką swoją wykarczował i w rolę żyzną zamienił. Biorą w swe przemożne ręce szkoły i niemczą lub czechizują dziatwę polską. A lud ten, chcąc się podnieść w oświacie (co jest każdemu człowiekowi wrodzone), przyjmuje oświatę obcą. Stąd poszło, że rody z takiemi nazwiskami jak Turek, Sobek, Pszczółka, Żyła i t. p. mówią po niemiecku i za Niemców się uważają. Podobnych i Czechów tysiące.
Ale nas jeszcze nie zjedli Niemcy i Czesi. Ocaliła nas wiara i język, bo, jak hiówi poeta Zaleski:
«Boży duch wiekuje w mowie
«Z Boga tu bohaterowie,
«Z Boga dzierżą zysk i straty
«Ten ubogi — ów bogaty».
Pod popiołami zgliszczów, jakie na naszej ziemi szerzyli najezdcy, tlał w wielkiej rzeszy wiernych i szlachetnych duch narodowy, a lud mówił w domu i śpiewał po kościołach w tym samym języku, w jakim mówił i śpiewał za św. Wojciecha, apostoła Polski, przed tysiącem lat. Prawda, że język ten uległ na Śląsku, bo inaczej być nie mogło, pod naporem niemczyzny i czeszczyzny niejakiemu skażeniu, ale pozostała w nim prapolska rdzenność i prostota. I oto teraz, kiedy w ludzie tym, dzięki pracy dzielnych a światłych przewodników od lat kilkudziesięciu obudziło się, ożyło i wzmogło poczucie narodowe, poczyna on zwracać swą duszę ku kolebce swojej, słucha opowieści o swej przeszłości, wiąże na nowo nić braterstwa z Polakami w innych pogranicznych dzielnicach, tuli się pod królewski płaszcz chwały swej Matki, która przez czterysta lat po oderwaniu od jej Jona Śląska, dokonywała wielkich historycznych czynów, stojąc na straży cywilizacyi i chrześcijaństwa, dopóki jej znowu przemoc polityki nie potargała. I oto Śląsk odnalazł swą Matkę choć nieszczęśliwą i czuje, że ma prawo do jej chwały i cierpień, do jej wspo mnień i nadziei. I oto Śląsk widzi, że kultura polska jest, i że jest większa niż niemiecka; bo kultura niemiecka choć bez wątpienia wielka, była i jest niesprawiedliwą i zaborczą, tępiącą jak miecz Hunów, — kultura zaś polska, mniej wprawdzie głośna, nigdy nie wydzierała narodom ni ziemi, ni języka, ni praw, ni wiary, owszem broniła zawsze uciśnionych, nawet Niemców, jak Sobieski pod Wiedniem. I oto dziś Śląsk poznaje wielkie ogniska kultury polskiej, niektóre starsze niż niemieckie (jak Akademię krakowską), wielkich uczonych, jakich Niemcy nie mają (jak Kopernik), wielkich rzeźbiarzy, malarzy, muzyków, filozofów, mówców, poetów i t. d. I widzi, że naród polski w czasie tysiąca lat istnienia swego państwa zbierał tę kulturę w księgi, których zbiór literaturą się zowie. Do tej literatury się też garnie, bo w niej jest «arka przymierza między dawnemi a nowemi «laty», bo w niej najwspanialszy przybytek chwały wszystkich Polaków, oraz twierdza ich praw narodowych i ludzkich.
Literatura ta składa się z dzieł pisanych; dzieła te pisali mową potoczną uczeni, a mową wierszowaną poeci, a z tych poetów największym jest Adam Mickiewicz.
Imię Adama Mickiewicza znane dziś już jest na Śląsku. Dnia 4 lipca 1890 r. było dużo Ślązaków na jego pogrzebie w Krakowie. Na pogrzeb ten zjechała się bowiem cała Polska. Nie brakło nawet Polaków z Ameryki. Dnia tego bowiem przewieziono jego zwłoki z cmentarza w Paryżu, gdzie przez 35 lat spoczywały, do Krakowa i złożono je w katedrze na Wawelu obok popiołów^ królów'. Bo naród uznał go za króla, za rządcę dusz, za kierownika ducha narodu. Kiedy bowiem naród polski we wojnach napoleońskich, a potem w powstaniu listopadowem w r. 1831 nie zdołał bezprzykładnem męztwem zrzucić z siebie jarzma niewoli, Adam Mickiewicz zaśpiewał mu pieśń tak potężną, tak wielką, tak wspaniałą, tak pełną namaszczenia bożego, że pieśń ta utrzymała go przy życiu i dotąd utrzymuje. On słusznie w jednym ze swoich poematów pod tytułem Dziady powiedział:
«Duszą jam w moją ojczyznę wcielony,
«Ciałem potknąłem jej duszę;
«Ja i ojczyzna — to jedno;
«Nazywam się Milion, bo za miliony «Kocham i cierpię katusze».
«Ja kocham cały naród. Objąłem w ramiona
«Wszystkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia,
«Przycisnąłem tu do łona,
«Jak przjaciel, małżonek, jak ojciec,
«Chcę go dźwignąć, uszczęśliwić,
• Chcę nim cały świat zadziwić!»
Taką pieśnią natchnął cały zastęp innych poe tów, z których jeden t. j. Zygmunt Krasiński powiada: «On jest dla pokoleń mlekiem i miodem i żółcią i krwią duchową — z niegośmy wszyscy». Tak wielkiego poety nie mają ani Niemcy ani Francuzi, a mieli go tylko Grecy starożytni w Homerze, Włosi w Dantem, Anglicy w Szekspirze, jak powiedział uczony minister włoski Cavour. On poezyą swoją wlał w naród taką siłę, taką wiarę w siebie, takie poczucie praw swoich, że naród ten zdolen jest znosić największe katusze, a nie stracić ducha i miłości swej ojczyzny. Jego poezya jest aniołem pociech narodu, slupem ognistym, wiodącym go przez noc niewoli do ziemi obiecanej wolności, stołem biesiadnym, zastawionym chlebem duchowym dla wszystkich następnych pokoleń tak obfitym, że im go nigdy nie zabraknie. A wreszcie powiedzieć można, że jego poemata, to są twierdze, których ani moskiewskie, ani pruskie wojska nie zdobędą. On literaturę polską, a przez to naród polski po stawił na wyżynie najoświeceńszych narodów świata. Amen! — tego żaden pruski polityk nie zbije, i z tem się liczyć musi.
O wielkości Adama Mickiewicza napisali wielcy pisarze już całą bibliotekę, ale kto tę wielkość chce poznać, ten ją pozna nie z tej biblioteki, lecz z czy tama dzieł jego. Podajemy Wam do rąk jedno z jego arcydzieł: «Pana Tadeusza». Czytajcie go, a przekonacie się sami. Księga ta jest wspaniała, a tak pouczająca, że powinna się znajdować na stole pod świętymi obrazami w każdym polskim domu obok ksiąg Pisma św. i »Żywotów Świętych» Skargi i Historyi polskiej. Powiadał jeden uczony mąż, że czytał «Pana Tadeusza» ze dwadzieścia razy, a każdy raz znajdował w nim nowe piękności; pierwszy raz czytał go z podziwem, drugi raz ze drżeniem, trzeci raz ze łzami w oczach z rozczulenia na widok takich piękności obrazów i takiej rzewności a prostoty słowa.
Dla lepszego zrozumienia rzeczy dodamy tu kilka uwag o życiu poety i o jego arcydziele, które Wam do czytania podajemy.
Adam Mickiewicz urodził się w wilię Bożego Narodzenia t. j. dnia 24 grudnia 1798 r. we wsi Zaosiu pod Nowogródkiem, miastem powiatowem na Litwie, z ojca Mikołaja, adwokata z Nowogródka i właściciela folwarku w Zaosiu, i Barbary z Majewskich. Chłopięce lata przepędził w Nowogródku, który później uwiecznił w swoich poematach. Ukończywszy szkołę średnią, utrzymywaną przez księży Dominikanów w Nowogródku, udał się do najwyższej szkoły t. j. na uniwersytet we Wilnie, stolicy Litwy w r. 1815. Ponieważ go ojciec niezamożny odumarł, kiedy był uczniem czwartej klasy, a matka miała do utrzymania prócz Adama jeszcze czterech synów, przeto Adam musiał się sam na uniwersytecie utrzymywać i ciężką z losem staczać walkę. Ale jego religijność, pilność, wytrwałość i zdolności pokonały wszystkie trudy niedoli, i Mickiewicz skończył uniwersytet i został profesorem. Tu trzeba wspomnieć, że uniwersytet wileński należał wtedy do najlepszych szkół w świecie, bo miał znakomitych profesorów i dobrych uczniów, między którymi odznaczali się Tomasz Zan i Adam Mickiewicz. Chcąc młodzież odwieść od hulaszczego życia, zawiązali oni wraz z kilku innymi kolegami Towarzystwo Filomatów, t. j. przyjaciół nauki, i Filaretów t. j. przyjaciół cnoty, i trzecie Promienistych, i do tych towarzystw wciągnęli tych, co się chcieli uczyć i być cnotliwymi. Lata bowiem młodości są czasem siejby na przyszłe życie, które się należy poświęcić ojczyźnie. Młodzież należąca do tych związków, zasłynęła też z nauki i cnoty na świat cały. Głową tych związków był Tomasz Zan, a sercem Adam Mickiewicz. Pisał on dla kolegów przecudne pieśni, które jeszcze dziś młodzież nasza śpiewa, i wypowiedział do nich «Odę do młodości» jakiej żaden poeta w świecie nie napisał. W tej odzie zamyka się katechizm życia młodego człowieka.
W 1819 r. ukończył nauki uniwersyteckie i objął posadę nauczyciela w szkole powiatowej, t. j. w dzisiejszem gimnazyum w Kownie, mieście litewskiem, położonem przy ujściu Wilii do Niemna. W czwartym roku służby nauczycielskiej, wziął z powodu zdrowia urlop i wrócił do Wilna, by się w gronie mło dzieży uniwersyteckiej pokrzepić. Ale nie długo trwało to pokrzepienie, bo oto pod jesień roku 1823 rozpoczął senator moskiewski Nowosilców śledztwo z Filomatami i Filaretami, i Mickiewicz został uwięziony. Śledztwo trwało kilka miesięcy, aż na wiosnę roku 1824 zostało kilkudziesięciu akademików zasądzonych i wygnanych z kraju. Między wygnanymi był i Mickiewicz. W październiku roku 1824 opuścił Litwę na zawsze, nigdy jej już więcej nie oglądał.
Odtąd rozpoczyna się jego życie tułacze po obcych krajach aż do śmierci. Przebywał za wyrokiem Nowosilcowa w Odessie, Moskwie i Petersburgu, aż w roku 1829 otrzymał paszport i wyjechał za granicę. Był w Niemczech, Włoszech, Szwajcaryi, Fran- cyi. W październiku roku 1839 otrzymał posadę profesora w gimnazyum i w akademii w szwajcarskiem mieście Lozannie. Tylko rok przebywał na tej posadzie, kochany i wielbiony przez Szwajcarów, albowiem w zimie roku 1840 powołano go na profesora literatur słowiańskich do Paryża, do słynnej szkoły, zwanej «Kollegium francuskie». Cztery lata wykładał literaturę słowiańską po francusku z wielką sławą, Ale cierpienia pomięszały mu jasny i wielki dotąd rozum, popadł w obłęd religijny i uwierzył w naukę Andrzeja Towiańskiego. Z tego powodu odebrano mu katedrę profesorską i w ośm lat później nadano skromną posadę bibliotekarza w arsenale. W roku 1855 w czasie wojny wschodniej między Rosyą a Turcyą, której pomagała Francya i Anglia, został przez rząd francuski wysłany do Konstantynopola w misyi politycznej. Tu go atoli niebawem zaskoczyła śmierć dnia 26 listopada 1855 roku. Zwłoki jego przewieziono do Francy]' i pochowano w Paryżu na cmentarzu Montmorency. Stąd je z wielką czcią w lipcu 1890 roku naród przewiózł do Krakowa i pochował obok królów na Wawelu.
Oto krótki obraz żywota tego mistrza nad mistrzami. Dodać należy jeszcze to, że się w roku 1834 ożenił w Paryżu z Celiną Szymanowską, która zmarła na kilka miesięcy przed ukochanym mężem. Dziś jeszcze żyje opromieniony blaskiem sławy ojca syn jego, Władysław w Paryżu, który napisał żywot jego i cnotliwem życiem szanuje wielką pamięć rodzica.
Adam Mickiewicz napisał dużo dzieł. A miał on ten dar, że co widział i słyszał, czego doznał on i jego przyjaciele, co myślał i czuł cały naród, przelewał w pieśń i czarem piękności uwieczniał.
To też jego poezye tchną życiem a prawdą i każdy je rozumie. Od niego też zaczyna się nowa epoka w poezyi polskiej. Miała Polska i przed nim poetów przez lat blizko pięćset, ale ci pisali tylko dla uczonych, była to poezya szkolarska. Miczkiewicz zaczął pisać od serca, po prostu, tak jak lud śpiewa swoje piosnki, i dlatego każdy go rozumie. Poezya jego stała się pieśnią wszystkich klas narodu, łącznikiem ludu prostego z klasami wyższemi. On tę poezyę ludową tak szanował, że ją nazwał «arką przymierza między dawnemi a nowemi laty, w którą lud chowa broń swego rycerza, swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty».
Tę ludową poezyę widzimy w jego „Balladach i Romansach“, które wydal w roku 1822. On uwiecznił swą nieszczęśliwą miłość ku Maryli Wereszczakównie w „Części drugiej i czwartej Dziadów“; prześladowanie młodzieży wileńskiej przez Nowosilcowa w roku 1823 i 1824 w „Części trzeciej Dziadów“. Widoki stepów, gór, dolin i ruin oglądanych w Krymie w czasie swej podróży w roku 1825, uwiecznił w cudownych „Sonetach Krymskichu. Myśli i uczucia budzące się nietylko w nim ale w całym narodzie na widok znęcania się nad Polską Prusaków i Moskali wyraził w „Grażynie“ i w „Konradzie Wallenrodzie“, a wyraził je tak potężnie, że poemata te są niejako działami, ziejącemi bohaterski ogień w obronie narodowości polskiej. To nasze niezdobyte twierdze.
Widok wojsk Napoleońskich, ciągnących na Moskwę w roku 1812, emissaryuszów czyli wysłanników mających wzniecić powstanie na Litwie, widok naszych bohaterów, jak Dąbrowskiego i Kniaziewicza. ks. Poniatowskiego uwiecznił w największym swoim poemacie „Panu Tadeuszu“. W tym poemacie zaklął też i uwiecznił obraz Litwy i jej mieszkańców w r. 1812. Bez Pana Tadeusza nie wiedzielibyśmy jak żyli nasi przodkowie. Było to bowiem pokolenie, co jeszcze wolną Polskę pamiętało. Otóż tu przesuwają się przed naszemi oczyma: zamożny szlachcic Sędzia i magnat hrabia Horeszko, pan Podkomorzy i zaściankowa szlachta Dobrzyńscy, młodzieniec Tadeusz i dziewica Zosia, stara kokieta Telimena i zapaleni myśliwi Assesor i Rejent, kwestarz ks. Robak i żyd, arendarz Jankiel, typy zacnych sług: klucznik Gerwazy i woźny Protazy, rezydent Wojski Hreczecha i dwa typy Moskali Płut i Ryków. Tu widzimy wsie i lasy, dwory i zamki, żniwo i grzybobranie, śniadanie i wieczerzę, narady i zajazd, bitwę i polonez, marsz wojsk i poryk niedźwiedzi. A wszystko to tak po mistrzowsku wyrzeźbione, iż się nam zdaje, że widzimy żyjących i mówiących ludzi, że czujemy zapach bigosu, że się nam ślinka robi na kawę, gotowaną we dworze. A już puszcze litewskie, burza, zachód słońca, niebo, koncert żab i koncert Wojskiego i Jankla — to arcydzieła każde w swoim rodzaju. I zdaje się nam, że poeta raz rzeźbi, drugi raz śpiewa, — raz maluje, drugi raz buduje, — raz gra, drugi raz nadsłuchuje. I zdaje się nam, że mistrz ma pogadanki z naturą, że wie, gdzie wesołe, gdzie smutne jej tony; że mistrz umie temu co przeszło, nadać istnienie na wieki. A przy tem czarodziejskiem tworzeniu tyle czujemy miłości, ciepła, humoru, powagi myśli i potęgi uczucia, że rośniemy na duchu i stajemy się lepszymi, bo czujemy w sobie miłość bliźniego, miłość ojczyzny. O! bo Mickiewicz obok tego, że był wielkim a wielkim poetą, był także bardzo dobrym człowiekiem. Takich wyjątkowo zacnych ludzi miała Polska pięciu: Jan Kochanowski, Piotr Skarga, St. Żółkiewski, Tadeusz Kościuszko i Adam Mickiewicz. Polski, którą Mickiewicz stworzył w «Panu Tadeuszu», nie rozbiorą mocarze, nie zgnębią Krzyżacy i Moskale.
Za te nieśmiertelne pieśni wielbi Mickiewicza cały Naród Polski, czczą go nawet obce narody, tak, że dzieła jego przetłómaczone są na wszystkie literackie języki świata, nawet azyatyckie. «Pana Tadeusza» mają Niemcy nawet kilka przekładów.
Ale jeżeli u kogo, to szczególnie u ludu polskiego zasługuje Mickiewicz na wdzięczną pamięć i uwielbienie. A za co? Bo on lud wiejski wówczas wzgardzony i uciemiężony, podniósł wysoko. On ze śmieciska lekceważenia podjął jego gadki, klehdy i niezgrabne pieśni i stworzył z nich cudowne ballady (Świtezianka, Świteź, Pani Twardowska); on przejął z poezyi ludu tajemnice artystycznego tworzenia, ową prostotę, rzewność i obcowanie z naturą; on tego ludu prastarą wiarę i zabobony opiewa w «Dziadach», nawet brzydkie upiory ubierając w strojne szaty poezyi; on w swej epopei «Panu Tadeuszu» jest rzecznikiem idei usamowolnienia i uwłaszczenia ludu wiejskiego i to bez wykupna:
«Sami wolni, uczyńmy i włościan wolnymi,
«Oddajmy im w dziedzictwo posiadanie ziemi,
«Na której się zrodzili, którą krwawą pracą
«Zdobyli, z której wszystkich żywią i bogacą».
Tak mówi przyszły dziedzic do swej narzeczonej, właściwej dziedziczki, Tadeusz do Zosi. I myśli tej szlachetna Zosia przyklasnęła, obiecując mężowi zastąpić ubytek w dochodach własną pracą. Myśl tę pochwalił nawet taki zagorzały szlachcic Gerwazy, ofiarując za to Zosi skarb zakopany i oświadczając gotowość przyjęcia gminy do swego herbu. A wieśniacy dziękowali i ucztowali wraz z panami i generałami na dziedzińcu Sędziego. Idea ta jest dyamentem w epopei Mickiewiczowskiej.
A za tę swą miłość dla ludu pragnie odeń tylko jednej nagrody, t. j. żeby lud czytał ten jego poemat, powiadając:
«O gdybym kiedyś dożył tej pociechy,
«Żeby te księgi zbłądziły pod strzechy;
«Żeby wieśniaczki, kręcąc kołowrotki,
«Gdy odśpiewają ulubione zwrotki «O tej dziewczynie, co tak grać lubiła,
«Ze przy skrzypeczkach gąski pogubiła,
«O tej sierocie, co piękna jak zorze,
«Zaganiać ptactwo szła w wieczornej porze,
« — Gdyby też wzięły wieśniaczki do ręki «Te księgi proste, jako ich piosenki».
Cieszyn 15 września 1905.
Fr. Habura.
PIERWSZE CIESZYŃSKIE WYDANIE „PANA TADEUSZA” W CYFROWYCH ZBIORACH KSIĄŻNICY CIESZYŃSKIEJ
'(...) Cieszyńska „editio princeps” arcydzieła Adama Mickiewicza o tytule „Pan Tadeusz, czyli Ostatni zajazd na Litwie: historya szlachecka z 1811 i 1812 r. w dwunastu księgach wierszem” ujrzała światło dzienne w 1906 r. i wydana została nakładem Dziedzictwa bł. Jana Sarkandra dla Ludu Polskiego na Śląsku jako 36 tom serii wydawniczej o nazwie identycznej z nazwą wydawnictwa.
(...) cieszyńska edycja „Pana Tadeusza” zawiera kompletny tekst poematu, co stanowi rzadkość, ponieważ znakomita większość jego wczesnych wydań dopuszczana była jedynie w ocenzurowanych wersjach, w których pieczołowicie dbano o usuwanie kontrowersyjnych w oczach ówczesnych zaborców (głównie rosyjskich) fragmentów zawierających wyrażone otwarcie idee niepodległościowe.
Prezentowane dzieło jest szczególnie cenne nie tylko z uwagi na fakt, iż stanowi zachowany w całości i nieobjęty cenzurą rzadki nakład pierwszego cieszyńskiego wydania poematu epickiego naszego narodowego wieszcza, lecz również ze względu na to, że poprzedzony jest głęboko patriotyczną przedmową osadzającą „Pana Tadeusza” w kontekście dziejów Śląska Cieszyńskiego. Jej autorem był wybitny znawca historii polskiej literatury (w tym w szczególności twórczości Adama Mickiewicza) – Franciszek Habura (1843–1921), którego prace są dziś niezwykle trudno dostępne dla badaczy i historyków. Franciszek Habura był postacią szczególnie zasłużoną dla krzewienia kultury polskiej w dobie zaborów. (...)' Oprac. dr Artur Lewandowski , źródło: https://www.facebook.com/KsiaznicaCieszynska/posts/3513370352063208#
orginał z 1906 roku dostępny jest pod adresem: https://www.sbc.org.pl/.../publication/328886/edition/310840